Wojna chocimska (Krasicki)/Pieśń VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieła Krasickiego |
Podtytuł | Wojna chocimska |
Wydawca | U Barbezata |
Data wyd. | 1830 |
Miejsce wyd. | Paryż |
Źródło | skany na Commons |
Indeks stron |
Błogosławieństwo wziąwszy u ołtarza,
Posłów z obozu wódz w drogę wypuszcza:
Idźcie szczęśliwi, rzekł im; toż powtarza
Mężnych rycerzów zgromadzona tłuszcza.
Jadą, a droga w tę się stronę zdarza,
Gęstemi drzewy gdzie okryta puszcza:
Gdzie się więc wznosił las ciemno zarosły,
Tam się natychmiast udawają posły.
Już blask ostatni słoneczne promienie
Po gór wierzchołkach słabo wydawały;
Już dzień ustawał, a pomroczne cienie
Nieznacznym wstępem ziemię okrywały;
Las coraz gęstszy i głuche milczenie
Okropność dzikim zaroślom dawały.
Zniknęła pora światłości przyjemna,
Zagasły zorza, noc powstała ciemna.
Błądzą posępną przerażeni ciszą,
Droga się coraz mylniejszą wydaje,
Szum zdala w lesie powtórzony słyszą,
Co z wichry nagle wzrasta i ustaje;
Drzew się wierzchołki pomału kołyszą,
A liść szelestem łoskotu dodaje;
Potoki ze skał spadające mruczą,
Nocne potwory, i wyją i huczą.
Wtem się światełko wśród gęstwi mignęło,
W tamte natychmiast udali się stronę;
Już wiele godzin było upłynęło,
Jak ich nadzieje były ułudzone,
Wesele zatem ich serce objęło;
Że znajdą przecież spoczynek, ochronę.
Jeden drugiego w zapędzie wyściga
Do blasku światła, co się coraz miga.
Rzedniała ciemność, a dzień w tej był porze,
Kiedy się miłem świtaniem zaczyna,
Już słabo błyszczeć poczynały zorze,
I wschodu wdzięczna zbliżała godzina,
Już gwiazdy śklniące zapadały w morze,
Gdy się przyjemna odkryła dolina.
Strumyk ją wązki krętym biegiem dzielił,
A słuch rozkosznem mruczeniem weselił.
Słodkiem śpiewaniem ptaszęta rozliczne,
Wschodzące zorza, cożywo witały,
A naprzemiany echa okoliczne
Przewlokłym jękiem pieśni powtarzały.
Okryła rosa dęby niebotyczne,
Kwiaty się śklniącym ciężarem zginały.
Powabna świeżość wzmogła zapach miły,
Którym się z rosą kwiaty napoiły.
Wybornym z nagła ujęci widokiem,
Nienasycone paśli wdzięcznie oczy:
A skorym coraz postępując krokiem,
Kiedy Sobieski na stronę wyboczy:
Wpośród gęstwiny nad krętym potokiem,
Tam, kędy bystre wody swoje toczy,
Postrzegł lepiankę w ukrytej zaciszy:
Zbliżył się, i głos śpiewania usłyszy.
Ciekawem okiem szczupłość domku mierzy,
Zbliża się coraz do tego mieszkania,
Ledwo swojemu w tem słuchowi wierzy,
Tak wdzięczne były, co słyszał śpiewania.
We drzwi nakoniec pomału uderzy.
Wtem słyszy dziwny sposób przywitania.
«Przystąp Sobieski!» gdy padł na kolana,
Głos się powtórzył: «Przystąp w imię Pana.»
Drzwi się otwarły, a starzec zgrzybiały
Podniosł go z ziemi, i mile przywitał.
Powstał Sobieski napoły zmartwiały,
O Żórawińskim zatem się go pytał.
Ten wszedł; przemówić gdy nie mógł zdumiały,
Wraz z swym kompanem za nogi go chwytał.
«Nie bój się, rzekł mu starzec znamienity;
«Powstań, chwal Boga; jam człowiek, jak i ty.
«Czuwała na was, rzekł im, dzika rzesza,
«Wiadomi, żeście w drogę się wybrali:
«Lecz Bóg, niewiernych co zamysły mięsza,
«Tak chciał, aby się przeciwnie udali.
«Na swoję zgubę nieprawy pośpiesza;
«Już w ręce naszych zbójcy się dostali.
«Was Bóg ochronił z nieprzyjaciół ręki,
«Oddajcie winne pokłony i dzięki.»
Padł na kolana: przelękli i zbladli,
Korząc się Panu za jego obronę,
Razem Sobieski z Żórawińskim padli.
A gdy modlitwy były zakończone,
Z pokorą starca świętego zagadli,
Jaką otuchę kładzie na Koronę.
«Bóg wie, co czyni, pustelnik im rzecze:
«Słabe, nikczemne zabiegi człowiecze.
«Skłońmy przed strasznym tronem nasze twarze,
«Xięga wyroków tam jest położona.
«Prochem są w oczach najwyższych mocarze,
«Jak wiatr źdźbłem miota, tak dumnych pokona;
«Za grzechy ojców, często syny karze;
«Lecz litość jego wielka, nieskończona.
«Pan miłosierny, wie o swojej rzeszy;
«Skarał, zasmucił: wesprze i pocieszy.
«Przejdzie ta burza; a jak wiatr poziomy
«Śladu po sobie nawet nie zostawi.
«Nastaną inne i wichry i gromy:
«I z tych nas wyrwie, i z tych nas wybawi.
«Przyjdzie najgorsza: gdy podstęp łakomy,
«Najszacowniejszych zaszczytów pozbawi.
«Nie traćmy serca, a ufajmy w Panu,
«Potrafi wrócić do pierwszego stanu.
«Wróci» — wtem umilkł. A słodka osiada
Nadzieja w sercach, na to objawianie.
Wtem Żórawiński ze czcią winną bada:
Jak dawno obrał na puszczy mieszkanie?
«Lat już sześćdziesiąt, starzec odpowiada,
«Jak mnie tu trzyma pańskie zawołanie.
«Przebiegł czas spory: choćby trwał naydłużéj,
«Wiek jest momentem, gdy kto Bogu służy.
«Był czas, gdy młodość płocha mnie uwiodła,
«I do światowej wabiła ponęty,
«Czerpałem gorycz z nieprawego źródła,
«Zmyślnemi tylko powaby ujęty.
«Próżna nadzieja chęci płoche zwiodła.
«Lecz Bóg w dobroci swojej niepojęty
«Otworzył oczy: poznałem czczość rzeczy
«Poznałem, w czem stan szczęśliwy człowieczy.
«Tą, którą teraz wy idziecie drogą,
«I jam szedł niegdyś dla miłej ojczyzny,
«I jam doznawał, jak wojna jest srogą,
«Odniosłem nie raz, i szwanki i blizny,
«Miło mi wspomnieć, jak gardziłem trwogą
«A w sławie zacnej szukając spuścizny,
«Nie dbałem na śmierć: bo nie dbać się godzi,
«Kiedy o wiarę i ojczyznę chodzi.
«Byłem z Tarnowskim owym zawołanym
«Pod Obertynem, gdy gromił Wołoszą.
«Byłem, gdy hordom Tatarskim zebranym,
«Co się rabunki i gwałtem panoszą;
«Odbierał Jassyr, a w stepy zagnanym,
«Tam kędy zdobycz swej drapieży znoszą,
«Przebywszy Budziak, Krym i Zaporoże;
«Dał czuć, co szabla polska zdziałać może.
«Gdy ów Ostrogski Konstantyn waleczny,
«Pod Orszą hardość Moskwicina znękał;
«Patrzałem na to, co niegdyś bezpieczny,
«Dumny swą siłą, kaźni się nie lękał,
«Poznał naówczas hańbę i wstyd wieczny,
«Kiedy pod jarzmem zwyciężony klękał.
«Wdzięcznym widokiem oczy moje pasłem,
«Kiedy był zgromion Konstantyna hasłem.
«Odtąd w tej dzikiej pustyni zamknięty,
«Skończyłem błędne marności podróże.
«Ani już patrzę na świata odmęty;
«Lepszą mam służbę, kiedy Bogu służę.
«Śmierć się przybliża skoremi momenty,
«Nie bawiąc, oczy wieczyście zamrużę.
«Ostatnie jednak te słowa wyrzekę:
«Panie! weź Polskę pod twoję opiekę!»
Rozrzewnił starzec tych, co go słuchali,
Sam też wylewał łzy hojnym strumieniem.
Resztę dnia w wdzięcznych mowach przepędzali.
Wzmożeni zatem miernem zasileniem,
Gdy się podróżni do spoczynku brali,
Starzec ich świętem żegnał pozdrowieniem.
A jak miał zwyczaj, nim poszedł na łoże,
Chodząc po puszczy, śpiewał chwały boże.