Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom I
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Po tem wypadku z anegdotą genjalną Hipcia, goście Anny Pawłówny, podziękowawszy jej serdecznie za tak miły wieczór, zaczęli wychodzić jedni za drugimi.
Wzrostu olbrzymiego, szeroki w plecach i niesłychanie niezgrabny Piotr, miał jeszcze w dodatku do wielu innych niekorzystnych stron fizycznych, ręce ogromne a czerwone. Nie umiał wcale wchodzić do salonu, a jeszcze mniej z niego wychodzić jak należy, i rozrzucać w koło siebie słówka ugrzecznione a pochlebne. Dzięki roztargnieniu, którem wsławił się szeroko i daleko, wstając, wziął do rąk zamiast swojego kapelusza, kapelusz stosowany z pióropuszem jakiegoś jenerała. Wywijał nim i miął go niemiłosiernie, póki nie spostrzegł tego właściciel i skoczył ku niemu przestraszony, aby uratować swoją własność od zagłady. Trzeba jednak dodać, że okupywał te wszystkie braki i niezgrabności, swoją dobroduszną naiwnością i skromnością.
Panna Scherer zwróciła się ku niemu na pożegnanie, z wyrazem pełnym łaskawości i przebaczenia chrześcjańskiego:
— Spodziewam się — przemówiła tonem łagodnym — że jeszcze nieraz zobaczę pana kochanego u siebie. Nie tracę przytem nadziei, że wtedy zmienisz zdanie, pod wielu a wielu względami...
Nic jej na to nie odpowiedział. Tylko gdy nawzajem oddawał jej ukłon pożegnalny, wszyscy obecni mogli widzieć igrający na jego ustach uśmiech szczery, który zdawał się mówić:
— Zdanie, zdaniem, każdemu wolno mieć inne, ale w końcu musicie przyznać, że jestem chłopcem zacnym i poczciwym.
To było taką prawdą, że wszyscy ją odczuli, nie wyłączając samej panny Scherer.
Książę Andrzej wyszedł do przedpokoju w ślad za swoją żoną i Hipciem. Słuchał obojętnie i ze znudzeniem Hipcia głupiej paplaniny, zarzucając płaszcz na ramiona, który mu lokaj podawał. Hipcio z lornetką na nosie wpatrywał się uporczywie w ładniutką, małą księżnę.
— Wróć do salonu, Anetko — rzekła Liza do panny Scherer, ściskając ją czule na pożegnanie. — Tu o wiele chłodniej niż w salonie, jeszcze się gorzej zaziębisz!... To już rzecz umówiona! — dodała szeptem.
Anna Pawłówna, potrafiła znaleźć chwilę stosowną i wspomniała nawiasem księżnie o małżeństwie przez nią projektowanem, między księżniczką Bołkońską, a Anatolem Bazylewiczem.
— Liczę na ciebie najdroższa — ta jej równie cicho odpowiedziała. — Napiszesz jej o tem i powtórzysz mi, jak ojciec będzie zapatrywał się na tę sprawę. Do zobaczenia!...
Wróciła do salonu.
Hipcio zbliżył się do Lizy. Pochylony nad nią, śmiał się i szeptał jej coś do ucha.
Dwóch lokajów czekało na koniec tej francuzkiej paplaniny; jeden, służący księżnej, trzymał jej szal i zarzutkę; drugi, strzelec Hipolita, miał w rękach jego płaszcz oficerski. Udawali, że słuchają rozmowy, mimo iż była dla nich zupełnie niezrozumiałą. Robili też miny, jakby domyślali się czegoś.
Mała księżna mrugała oczkami figlarnie, śmiała się w głos i mówiła jednocześnie.
— Jestem uszczęśliwiony żem nie pojechał na bal do ambasadora — mówił Hipcio. — Nudy śmiertelne! Spędziliśmy razem wieczorek rozkoszny, nieprawdaż? Najmilszy w świecie!...
— Zaręczano jednak — wtrąciła księżna — że bal będzie wspaniały. Wszystkie tutejsze piękności tam się wybierały.
— Nie wszystkie, skoro ciebie, księżno, na nim nie będzie — odrzucił śmiejąc się. Wyrwawszy okrycie z rąk lokaja, odepchnął go i zaczął księżnę otulać starannie. Ręce Hipcia trochę za długo były zajęte około szyji młodej kobiety, którą zdawały się obejmywać jakby do uścisku (czy z umysłu, czy też przez niezgrabność, trudno byłoby osądzić). Ona cofnęła się zręcznie nie przestając się uśmiechać. Odwróciwszy się, spojrzała na męża który stał z oczami przymkniętemi, z miną zaspaną i znudzoną jak zwykle.
— Czyś wreszcie gotowa? — bąknął od niechcenia, podnosząc leniwo powieki ociężałe i patrząc z pod nich na żonę koso i gniewnie.
Hipolit zarzucił płaszcz szybko, który był skrojony według ostatniej mody i spadał mu aż na pięty. Plącząc się pomiędzy jego długiemi połami, rzucił się najprzód, aby dopomódz księżnie wsiąść do karety.
— Do zobaczenia księżno! — wybełkotał z językiem plączącym się tak samo jak jego nogi.
Księżna układała suknią w głębi powozu; mąż jej przysuwał pałasz bliżej siebie.
Hipcio, udając że im pomaga, w rzeczywistości tylko im przeszkadzał.
— Przepraszam pana — odezwał się książę Andrzej sucho; szorstko w języku rosyjskim do młodego niezgraby, który ich dalej zatrzymywał. — Piotruś wsiadajże!... czekam na ciebie — zagadał do Piotra zupełnie innym tonem, miękkim i serdecznym.
Stangret cmoknął na konie, i powóz potoczył się szybko.[1]
Hipcio stojąc w bramie śmiał się nerwowo i czekał na wicehrabiego, któremu obiecał, że go odwiezie.
— Powiem ci, mój drogi, że twoja malutka księżna śliczna, szykowna, co się zowie! — przemówił wicehrabia wsiadając do powozu. Mlasnął w dodatku językiem i ucałował końce palców.
Hipcio wybuchnął głośnym śmiechem.
— Wiesz co — żartował dalej wicehrabia — żeś wielce niebezpieczny z tą twoją minką niewiniątka. Żal mi męża biednego, owego oficerka, który pozuje w swojej bezgranicznej próżności i arogancji na księcia krwi.
Hipcio wybełkotał wśród śmiechu:
— A utrzymywałeś wicehrabio, że damy nasze nie warte rozwiązywać wstążeczek u trzewiczków waszych Francuzek! Widzisz! trzeba tylko umieć je zażyć...








  1. W owej epoce, magnaci mieli po 4 i 6 koni u karet, a na przedniej parze, siedział zawsze izwoszczyk.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.