Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Wojna i pokój | |
Tom | Tom I | |
Wydawca | J. Czaiński | |
Data wyd. | 1894 | |
Druk | J. Czaiński | |
Miejsce wyd. | Gródek | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Война и мир | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
WOJNA i POKÓJ.
ROMANS HISTORYCZNY
Lwa Hr. Tołstoja.
TOM I.
GRÓDEK.
Nakładem i drukiem J. Czaińskiego
1894.
|
— I cóż książę? Wszak przepowiadałam to, nieprawdaż? Genua i Lucca przeszły w posiadanie rodziny Bonapartego. Teraz więc oświadczam stanowczo, że przestanę uważać księcia za mego przyjaciela, za mego najwierniejszego niewolnika, jak utrzymujesz, jeżeli będziesz dłużej upierał się i nie uznawał potrzeby wypowiedzenia wojny, i jeżeli ośmielisz się bronić jeszcze i przeczyć okropnościom i okrucieństwom popełnianym przez tego Antychrysta... bo jestem najmocniej przekonaną, że to jest Antychryst w swojej własnej osobie. No... tymczasem witam cię, kochany książę; widzę żem ci strachu napędziła... usiądź tu, koło mnie i pogawędźmy...
Temi słowami przemawiała po francusku w roku 1805 w lipcu, Anna Pawłówna Scherer, dama dworu carowej Marji Fedorówny, która należała nawet do kółka najściślejszego, do najserdeczniejszych jej carskiej mości. Przyjmowała zaś księcia Bazylego, osobistość poważną, sztywną, bawiącą się w męża stanu, który przybył pierwszy tym razem, z pomiędzy gości zaproszonych do niej na wieczór.
Panna Scherer kaszlała i była mocno zachrypniętą od kilku dni. Utrzymywała, że dostała grypy. Był to wówczas wyraz zupełnie nowy, wymyślony na starą jak świat chorobę, a używany tylko w towarzystwie dystyngowanem.
Lokaj w liberji pąsowej, używanej na dworze, roznosił wcześnie z rana po całem mieście bileciki jednakowo napisane:
„Jeżeli książe... hrabio... i tym podobnie... nie masz przed sobą nic przyjemniejszego, a nie przestraszy cię zaś zbytnio myśl, że spędzisz wieczór cały z biedną, chorą istotą, byłabym uradowaną, gdybym cię ujrzała dziś u siebie między siódmą a ósmą godziną“.
Rzecz naturalna, że bileciki były zredagowane w języku francuzkim.
— Wielki Boże! Jakie wystąpienie gwałtowne a złośliwe! — książę odrzucił żartobliwie, nie zmięszany, ani zaniepokojony niezwykłem przyjęciem.
Książe miał na sobie strój dworski, galowy, złotem bogato haftowany i okryty mnogiemi dekoracjami; pończochy jedwabne i płytkie trzewiki ze sprzączkami. Jego twarz płaska uśmiechała się wiecznie. Wyrażał się ową wytworną francuzczyzną której w tych czasach używano powszechnie w towarzystwie arystokratycznem. Wszak w owym czasie w Rosji, umieli nawet myśleć po francusku. Głos jego miał intonację łagodną, przyciszoną, przytem z lekkiem odcieniem protekcjonalnej wyższości człowieka wpływowego, który prawie wzrósł na dworze i postarzał się w tem dostojnem otoczeniu. Zbliżył się do Anny Pawłówny, ucałował jej rączkę, pochylając głowę nieco łysą, ale całą woniejącą, i usiadł rozparty wygodnie na miękkiej sofie.
— Przed wszystkiem innem, droga moja przyjaciółko, uspokój moją troskę o twoje cenne zdrowie — odezwał się tonem słodziutkim, szarmanckim, w którym jednak przebijała się pewna lekceważąca żartobliwość i obojętność najzupełniejsza, pomimo powodzi słówek miodowych i grzecznostek.
— Czyż mogę czuć się zdrową fizycznie, skoro cierpię moralnie? Serce tkliwe, czyż nie krwawi się co chwila obecnie? Spodziewam się, żeś wybrał się do mnie, książę kochany, na cały wieczór?
— Nie, niestety; dziś mamy środę; poseł angielski daje bal. Muszę się tam pokazać. Przyjedzie po mnie moja córka.
— Sądziłam że odłożono zabawę na inny dzień. Wyznam szczerze, że wszystkie te uczty wspaniałe i te ognie sztuczne zaczynają nudzić mnie śmiertelnie.
— Gdyby byli przeczuli pani życzenie, byliby z pewnością bal odłożyli — książę bąknął machinalnie, niby zegarek dobrze nakręcony, nie roszcząc zresztą do tego pretensji, żeby ktokolwiek słowa jego miał brać serjo.
— Nie przekamarzaj się ze mną książe, proszę bardzo. Ot! powiedz mi lepiej, ty, co wiesz wszystko, co postanowiono ostatecznie w sprawie depeszy Nowosilcowa?
— Cóż mogę pani o tem powiedzieć? — Książe wzruszył nieznacznie ramionami z wyrazem nudy i wielkiego zmęczenia... — Chcesz wiedzieć na co się zdecydowano? Otóż, uznano że Bonaparte zamknął sobie drogę do wycofania się i zdaje się, że my coś podobnego uczynić zamyślamy.
Książę Bazyli mówił ciągle od niechcenia, niby aktor powtarzający rolę odwieczną. Panna Scherer przeciwnie, siliła się mimo lat czterdziestu na żywość w każdej rozmowie. Starała się uchodzić za kobietę pełną zapału i animuszu. Zdarzało jej się często egzaltować na zimno, gdy nie miała do tego najmniejszej ochoty, jedynie by nie zawieść oczekiwania swoich znajomych. Uśmieszek przyczepiony stale do jej ust, nie licował co prawda, z rysami jej twarzy zwiędłemi i zmęczonemi, dowodził atoli jej przeświadczenia, o tym miłym błędzie, z którego na wzór dzieciaków popsutych a rozpieszczonych, nie mogła, czy też nie chciała się poprawić. Rozmowa o polityce rozdrażniła do reszty Annę Pawłównę.
— Ah! tylko mi nie wspominaj o Austrji! Prawdopodobnie nie rozumiem się na tem nic a nic; ale według mego zdania, Austrja nigdy nie chciała i obecnie nie chce wojny! Zdradza nas i Rosja samopas wyratuje Europę! Nasz dobroczyńca ma poczucie swojej wielkiej misji, i nie zaniedba doprowadzić jej do skutku. Wierzę w to, i tego trzymam się duszą całą. Rolę wspaniałą odegra nasz cesarz najmiłościwszy, tak dobry, tak szlachetny! Bóg go nie opuści. Spełni swoje zadanie, zetrze na miazgę hydrę straszliwą rewolucji, która, jeśli to możebne, przybrała postać jeszcze ohydniejszą, gdy nią zawładnął ten potwór, ten morderca! Do nas należy zapłacić mu za krew sprawiedliwego, niewinnie przelaną. Czy można tu komu ufać, pytam cię książe? Anglja ma umysł zajęty wyłącznie sprawami handlowemi, nie zdolną jest zatem pojąć podniosłość i szlachetność duszy cesarza Aleksandra! Odmówiła odstąpienia wyspy Malty. Cóż odpowiedzieli Nowosilcowowi? Nic! Nie, nie, oni nie rozumieją abnegacji naszego monarchy, który dla siebie nie żąda niczego i pragnie tylko dobra całej ludzkości. Jakież ich obietnice? Żadne! A choćby i byli co obiecywali, czy możnaby się na to spuścić? Czyż Prusy nie ogłosiły Napoleona niezwyciężonym, Europę zaś nie zdolną do walki z nim? Nie wierzę ani Hardenbergowi, ani Haugwitzowi. Owa sławiona pruska neutralność, to prosta pułapka. Ufam jedynie Bogu i wzniosłemu przeznaczeniu naszego cesarza najmiłościwszego, przyszłego zbawcy całej Europy.
Zatrzymała się nagle, z uśmiechem łagodnym, że dała się tak unieść namiętnemu zapałowi.
— Czemuż nie jesteś pani na miejscu naszego milutkiego Wintzengroda! Dzięki twojej świetnej wymowie, byłabyś wzięła szturmem przyzwolenie króla Pruskiego. Koniec końców... czy mogę spodziewać się herbaty?...
— Ależ natychmiast!... O czemże to miałam mówić? — teraz była znowu całkiem spokojna. — Aha, już wiem! Czekam dzisiaj i spodziewam się dwóch ludzi niesłychanie interesujących; wicehrabiego de Mortemart, spokrewnionego przez Rohanów z książętami Montmorency. Jedna z najświetniejszych rodzin we Francji. Emigrant, ale z tych dobrych, czystej wody! Drugim jest ksiądz Morjo. To umysł tak głęboki... Wiesz zapewne książe, iż był on na prywatnej audjencji u samego cesarza.
— Tak? Będzie mi nader przyjemnie... Powiedz że mi pani — książe mówił z coraz większą nonszalansją, jakby szukał dopiero po głowie o co ma pytać, a tymczasem to pytanie było celem głównym tych odwidzin — chciej mi powiedzieć łaskawie, czy to jest prawdą rzeczywiście, że cesarzowa matka ma życzyć sobie zamianowania barona Funcke pierwszym sekretarzem poselstwa w Wiedniu? Baron wydaje mi się takiem zerem!
Książe Bazyli pożądał właśnie tego miejsca, które starano się zdobyć dla barona Funcke, przez protekcją cesarzowej Marji Fedorówny, a pożądał go dla swego syna.
Anna Pawłówna, przymknęła oczy. To miało znaczyć, że ani ona, ani nikt w ogóle nie wie, co może podobać się lub niepodobać najjaśniejszej pani.
— Barona Funcke poleciła cesarzowej matce jej siostra — przemówiła tonem smutnym i dziwnie oschłym.
Wymawiając te słowa Anna Pawłówna starała się nadać całej fizjonomji wyraz głębokiego i szczerego poświęcenia, z pewnym odcieniem melancholji. Tak zawsze wyglądała, ilekroć przyszło jej wspomnieć z namaszczeniem, o jej dostojnej protektorce. Przymknęła ponownie oczy, dodając nawiasem, że najjaśniejsza pani okazuje wiele łaskawości baronowi Funcke.
Książę zamilkł, na pozór najzupełniej obojętny. A jednak Anna Pawłówna, z taktem i sprytem kobiety i w dodatku damy dworskiej, zadrapnęła go delikatnie pazurkiem za karę, że ośmielił się wydać sąd zuchwały o kimś, kogo polecono specjalnie dobroci niewyczerpanej carowej matki. Zaraz jednak pospieszyła pocieszyć księcia.
— Mówmy trochę o pańskich dzieciach. Czy wiesz, książe, że twoja córka wprawia w zachwyt i jest rozkoszą całego naszego towarzystwa, od kiedy w świat weszła? Znajdują ogólnie, że jest prześliczną, czarującą.
Książę skłonił się nisko, co miało oznaczać jednocześnie jego głęboki szacunek i wdzięczność.
— Ileż razy uderzył mnie w życiu rozdział niesprawiedliwy szczęścia ziemskiego — wiodła dalej rozmowę Anna Pawłówna po krótkiej chwili milczenia. Przysunęła się bliżej, do księcia z uśmiechem najmilszym, chcąc mu dać do zrozumienia, że porzuca dziedzinę polityki, a nawet zwykłą gawędkę salonową, aby porozmawiać z nim od serca, jak z przyjacielem. — Dlaczego, naprzykład los obdarował ciebie, mój książe, tak miłemi dziećmi, z wyjątkiem Anatola, twego syna młodszego, którego wcale nie lubię? — dodała tonem stanowczym, osądzając go nieodwołalnie, z brwiami zmarszczonemi. — Jesteś ostatnim, który może je ocenić, zatem nie wart jesteś takich dzieci...
Uśmiechnęła się swoim uśmiechem pełnym zapału.
— Cóż pani chcesz? — książę potrząsł głową. — Lawater byłby odkrył z pewnością, że nie ma w mojej czaszce guza miłości ojcowskiej.
— Dość tych żartów mości książe. Chcę pomówić z tobą całkiem serjo. Jestem mocno niezadowolona z twojego syna młodszego, mówiąc nawiasem. Wspominano o nim w obec jej carskiej mości (twarz mówiącej przybrała ponownie wyraz melancholiczny). Ubolewano nad tobą...
Książę na razie nic nie odpowiadał. Ona patrzyła na niego w milczeniu i czekała.
— Nie wiem doprawdy co począć — odrzucił wreszcie rozdrażniony. — Jako ojciec, robiłem co mogłem, aby ich wykształcić, a obydwaj są do niczego. Hipolit przynajmniej jest głupcem spokojnym, gdy przeciwnie młodszy Anatol, to głupiec niesforny i burzliwy. Jedyna to różnica między nimi.
Tym razem uśmiechnął się szczerzej, dobitniej i coś gburowatego, nieprzyjemnego, zarysowało się w końcach jego ust mocno pomarszczonych i zapadniętych.
— Ludzie, jak ty książe, nie powinniby mieć dzieci. Gdyby nie to twoje ojcostwo, nie mogłabym ci nic zarzucić — rzekła po chwili panna Scherer zamyślona.
— Jestem, jak pani wiadomo, twoim wiernym niewolnikiem. To też li przed tobą jedną, mogę wyspowiadać się całkiem szczerze. Dzieci są dla mnie tylko nieznośnym ciężarem i krzyżem, który muszę rad nie rad dźwigać na ramionach przez resztę życia. Tak się na tę kwestję zapatruję. Cóż robić?... — zamilkł, wyrażając niemym ruchem swoje poddanie losowi nieubłaganemu.
Anna Pawłówna zdawała się dumać i nad czemś zastanawiać.
— Czyś nigdy książe o tem nie pomyślał, żeby ożenić tego twego „syna marnotrawnego“? Stare panny, jak złośliwi utrzymują, mają fiksacją swatów, i żenienia ludzi. Nie sądzę żebym i ja podpadała tej słabości, a jednak upatrzyłam dla niego młodą osobę, naszą daleką krewnę, księżniczkę Bołkońską, która ma być najnieszczęśliwszą przy boku ojca, dziwaka niesłychanego.
Książę Bazyli nic na to nie rzekł; pewien jednak ruch głową dowodził, że decyduje się szybko. Szybkość ową posiadają bardzo często ludzie światowi. Namyślają się w jednej chwili, dochodząc natychmiast do tej lub owej konkluzji.
— Czy wiesz pani, że ten mój hultaj, Anatol, kosztuje mnie czterdzieści tysięcy rubli rocznie? — westchnął, wypowiadając głośno myśli smutne, nurtujące mu po głowie. — Cóż to będzie za lat pięć, jeżeli pohula tak dalej? Oto cały zysk z tytułu ojcowskiego... Czy bogata ta twoja księżniczka?
— Ojciec jej pan miljonowy, w dodatku skąpiec zawołany! To ten sam sławny książę Bołkoński, któremu kazano porzucić służbę wojskową za życia cara nieboszczyka, i którego nazywano „królem pruskim“... Ma być bardzo rozumny, ale dziwaczny i nader trudny, prawie nie do zniesienia w pożyciu codziennem. Biedną dziewczynę ponoś na śmierć zamęczą. Jest ich tylko dwoje. Brat jej ożenił się niedawno z Lizą Heinenn, i zamianowano go adjutantem Kotuzowa. Lizę zobaczysz książę za chwilę.
— Moja droga Anetto — książe pochwycił nagle pannę Scherer za obie ręce — wyświadczyłabyś mi największą łaskę, doprowadzając do skutku te swaty, i zostałbym na całe życie twoim najpoddańszym niewolnikiem... jak zwykł podpisywać się na każdym raporcie mój rządca. Jest z dobrego rodu i bogatą. Tego mi właśnie potrzeba.
Poczem, ruchem wytwornie poufałym, czem się odznaczał; ucałował rączkę damy dworskiej, ściskając ją czule w swojej dłoni. Tego dokonawszy rozparł się wygodniej i spojrzał w inną stronę.
— Dobrze... posłuchajże mnie książe — odrzuciła Anna Pawłówna. — Jeszcze dziś wieczór pogadam o tem z Lizą Bołkońską. Kto wie? może to się da zrobić. W interesie twojej rodziny zacznę przyuczać się rzemiosła staro-panieńskiego, i zabiorę się na serjo do swatów.
Salon Anny Pawłówny zapełniał się zwolna. Zbierał się tam sam kwiat „towarzystwa“ petersburskiego. Wprawdzie towarzystwo składało się z osób różniących się z sobą tak wiekiem jak i usposobieniem. Wszyscy jednak wyszli jak to mówią: z pod jednego stempla. Córka księcia Bazylego, piękna Helena, właśnie przybyła aby zabrać ojca na bal do ambasady angielskiej. Była w stroju balowym, z liczbą złotą na ramieniu, jako freilina carowej. Nie brakło tam również kobietki najponętniejszej z całego Petersburga, drobniutkiej, śliczniutkiej i młodziutkiej księżny Bołkońskiej. Wyszła zamąż przeszłej zimy. Obecnie będąc w stanie poważnym nie mogła pokazywać się na wielkich balach; bywała jednak tu i owdzie na mniejszych zebraniach, w domach dobrych znajomych. Znajdował się również w salonie Anny Pawłówny książę Hipolit, starszy syn księcia Bazylego. Wszedł jednocześnie z Mortemart’em, którego przedstawiał wszystkim swoim znajomym. Przybył również ksiądz Morio, i wielu, wielu innych...
— Widzieliście moją ciotkę? Nie znacie jeszcze mojej ciotki? — powtarzała bez zmiany każdemu z zaproszonych Anna Pawłówna, prowadząc ich do małej niskiej staruszki, z olbrzymim tokiem aksamitnym na głowie, która zjawiła się właśnie w salonie. Panna Scherer przenosiła zwolna spojrzenie powłóczyste, z przedstawionego na ową „ciocię“, i odchodziła natychmiast, aby przyprowadzić kogoś nowego. Wszyscy dopełniali ceremonji obowiązkowej przy tej ciotce nikomu nieznanej, nikomu na nic nie przydatnej, i która wszystkich na śmierć zanudzała. Anna Pawłówna słuchała i przytakiwała wymianie grzecznostek z obu stron, z miną uroczystą i smętną jednocześnie. Ciotunia zaś używała niezmiennie jednych i tych samych frazesów. Zapytywała troskliwie o zdrowie każdej osoby jej przedstawionej, następnie wspominała nawiasem o zdrowiu własnem i o zdrowiu najjaśniejszej pani: „które dzięki niebu polepszyło się znacznie“. Z grzeczności, starano się nie okazywać zbytniego pośpiechu, i nie zmykać natychmiast, ale wystrzegano się jak ognia, żeby nie znaleść się powtórnie w ciągu wieczora w bliskości nudnej staruszki. Młodziutka księżna Bołkońska przyniosła jakąś robótkę w torebce aksamitnej, złotem haftowanej, którą (jak wszystko zresztą) nazywano z francuzka ridicule’m. Jej górna warga prześliczna, malutka, a pełna i pąsowa jak wisieńka, pokryta lekkim, ciemnym meszkiem, nie mogła nigdy, mimo widocznego usiłowania złączyć się ściśle z wargą niższą. Ten wyskok natury, nadawał jej pewne piętno oryginalności, czyniąc ją tem ponętniejszą. Buzia przez pół otwarta, była jednym więcej urokiem, tej ślicznej i najmilszej osóbki. Każdy podziwiał młodziutką kobietę, pełną życia i zdrowia, która mając wkrótce zostać matką, znosiła tak lekko i swobodnie ten wielki ciężar. Zamieniwszy z nią słów kilka, wszyscy, czy to młodzi, znudzeni i zblazowani, czy starcy w humorze ponurym z powodu męczącej ich pedogry, lub jakiej innej choroby, nieodłącznej od wieku sędziwego, wyobrażali sobie, że są do niej podobni, lub że umieli być dla niej szczególniej przyjemnymi, tak potrafiła ująć i oczarować każdego swoim rozkosznym uśmieszkiem, i słówkami dowcipnemi, przyczem błyszczały jej bielutkie ząbki.
Drobniutka i malutka księżna obeszła stół w koło, krokiem chwiejnym, kaczkowatym i zasiadła na kanapie obok samowaru, z minką osoby, która tylko o tem myślała, żeby sprawić przyjemność tak sobie jak drugim.
— Przyniosłam moją robótkę — przemówiła otwierając torbeczkę i zwracając się z tem niejako do całego towarzystwa. — Strzeż się Anetko, mojego srogiego odwetu; widzę żeś mi spłatała nie lada figla. Napisałaś, że twój wieczorek będzie złożony z kilku zaledwie najserdeczniejszych, i oto ubrałam się jak nietoperz...
Wyciągnęła przed siebie ramiona, jakby chciała pokazać lepiej elegancką suknię jedwabną popielatą, obszytą koronkami i związaną poniżej piersi od niechcenia pasem szerokim.
— Bądź spokojna Lizo, będziesz zawsze najpiękniejszą.
— Czy wiecie państwo, że mąż mnie porzuca? — mówiła dalej zwracając się z tym samem tonem do całego towarzystwa — chce gwałtem dać się zabić! Po co też ta straszna wojna? — spytała księcia Bazylego.
Nie czekając na jego odpowiedź, rozpoczęła rozmowę z księcia córką, piękną Heleną.
— Co też to za miła osóbka, ta malutka księżna — szepnął książę Bazyli na ucho Annie Pawłównie.
W chwilę później zjawił się gość nowy w salonie. Był nim młody człowiek otyły i ciężki, z włosami obciętemi przy samej głowie. Nosił okulary. Był ubrany według ostatniej mody, w jasne pantalony, z olbrzymim żabotem na piersiach, w wierzchniem ubraniu barwy bronzowej. Był on synem naturalnym hrabiego Bestużewa, wielkiego pana, grającego rolę wybitną za czasów Katarzyny, który teraz dogorywał w Moskwie. Młodzieniec ten nie obrał sobie dotąd żadnego zawodu; wracał obecnie z zagranicy, gdzie go kształcono, i po raz pierwszy pokazywał się w wyższem towarzystwie. Anna Pawłówna przyjęła go owym ukłonem, którym obdarzała gości najmniej u niej znaczących. Na widok Piotra jednakże, mimo, że mu ledwie głową skinęła, w jej fizjonomji odbił się niepokój, połączony z trwogą, jakiej doznajemy, patrząc na przedmiot olbrzymich rozmiarów, który nie został ustawiony w miejscu właściwem. Piotr rzeczywiście górował po nad całem towarzystwem. Niepokój Anny Pawłówny pochodził jeszcze z innej przyczyny: lękała się tego wzroku poczciwego i nieśmiałego, patrzącego atoli bystro i oceniającego wszystko szczerze, czem wyróżniał się najzupełniej pośród zgromadzonych.
— Bardzo to grzecznie z twojej strony, panie Piotrze, żeś przyszedł odwidzieć biedną chorę — bąknęła zamieniając z ciotką w chwili, gdy jej przedstawiała nowoprzybyłego, spojrzenie pełne pomieszania.
Piotr wycedził nawzajem słów kilka niezrozumiałych, powodząc dalej w koło oczami. Nagle uśmiechnął się wesoło, skinął głową poufale malutkiej księżnej, którą znał dobrze, skłonił się sztywnie „ciotuni“, i nie czekając nawet na koniec frazesu tradycjonalnego o zdrowiu najjaśniejszej pani, drapnął czemprędzej. Nie daremnie czuła Anna Pawłówna trwogę instynktową, na widok tego olbrzyma. Zatrzymała go przerażona:
— Znasz pan księdza Morio? — spytała. — Człowiek niesłychanie interesujący...
— Słyszałem o nim i o jego projekcie pokoju wiecznego; paradoks przedstawiony nader dowcipnie... ale niestety niewykonalny.
— Tak pan sądzisz? — wtrąciła Anna bezmyślnie, byle coś odpowiedzieć i nie wyjść z roli uprzejmej gospodyni.
Piotr popełnił natychmiast błąd drugi, postępując w brew przyjętym formom, w doborowem towarzystwie: porzucił bowiem za prędko osobę z nim rozmawiającą, nie czekając końca frazesu, a teraz znowu zatrzymywał tamtą, która pragnęła skończyć z nim i odejść. Tłumaczył jej szeroko i długo, z nogami rozstawionemi i jakby przykutemi do posadzki, dla czego projekt księdza Morio jest wprost niemożliwym.
— Pogadamy o tem później — przerwała mu z uśmiechem Anna.
Skoro udało się jej pozbyć młodego człowieka, niemającego wyobrażenia o delikatnych formach światowych, wróciła do swoich zajęć. Odtąd patrzyła i nadsłuchiwała, gotowa przyjść w pomoc słabszym i podtrzymać rozmowę urywającą się z braku tematu zajmującego. Naśladowała w tem podmajstra w przędzalni. Ten przechadzając się pomiędzy robotnikami, zwraca baczną uwagę tak na ruchy, jak i ton fałszywy, niezwykły, wrzecion u kołowrotków. Stara się on bądź zatrzymać takowe, bądź też puścić je w ruch na nowo w tempie właściwem. I Anna Pawłówna przechadzając się po swoim salonie, zbliżała się z kolei do kółka zupełnie milczącego, lub zbyt głośno rozprawiającego. Słówko z jej ust rzucone od niechcenia, przestawienie zręczne i umiejętne osób w inne miejsce, ożywiało rozmowę, albo uspakajało dysputę nadto gorącą i znowu szło wszystko spokojnie, przyzwoicie, aż miło! Strach, którego jej Piotr napędził, był i teraz widocznym, wśród innych trosk i kłopotów gospodyni domu. Śledząc go wzrokiem niespokojnym, widzi, że zbliża się do osób otaczających Mortemart’a, a później zaś nadsłuchuje co mówią w kółku księdza Morio. Co się tyczy Piotra, wychowanego za granicą, był to jego pierwszy wieczór w Petersburgu i w ogóle w Rosji. Wiedział że znajduje się w gronie ludzi najbardziej inteligentnych z całej stolicy. Nie można się było dziwić, że wytrzeszczał oczy, przenosząc wzrok szybko z jednych na drugich, na wzór dziecka wprowadzonego po raz pierwszy do wielkiego magazynu z zabawkami i lękał się utracić choćby jedno słówko, z rozmów dowcipnych i rozumnych, które w salonie prowadzono. Patrząc na te osoby pełne dystynkcji i pewności siebie, oczekiwał od każdej z nich słówka bystrego, dowcipnego i rozumnego. Rozmowa księdza Morio pociągnęła go sympatycznie. Zatrzymał się więc, czekając na dobrą sposobność, żeby wystąpić z własnem zdaniem: jest to poniekąd słabostką wszystkich młodzików.
Wieczór panny Scherer był w pełnym biegu. Wrzeciona pracowały bez przestanku we wszystkich kątach salonu, gładko i równo. Jedyny wyjątek stanowiła „ciotunia“ siedząca obok damy także już niemłodej, z twarzą żółtą pomarszczoną, z oczami wyblakłemi od łez, która była dziwnie pomieszana i nie swoja w tem świetnem towarzystwie. Utworzyły się w salonie trzy kółka odrębne. W środku pierwszego, gdzie przeważała płeć męzka stał ks. Morio, żywo rozprawiający. W drugiem, złożonem z samej młodzieży, błyszczała jak metor piękna Helena Bazylówna, obsypywana hołdami, składanemi u jej stóp, jak zwyczajnie; a dodawała mu pieprzyku i zacięcia pewnego, milutka i dowcipna księżna Bołkońska, mimo stanu poważnego, świeża i ponętna, jak róża. W trzecim kółku prezydowała panna Scherer, z nieodstępnym od jej boku wicehrabią Mortemart’em.
Wicehrabia, o rysach łagodnych i wzięciu wytwornem, prawdziwie salonowem, pozował na człowieka sławnego. Dla przyzwoitości jedynie zostawiał towarzystwu które go otaczało staranie żeby mu oddawało cześć należną, sam zaś usuwał się skromnie z pierwszego planu. Anna Pawłówna używała go i wyzyskiwała jego osobistość jak wprawny w służbie kamerdyner, który zaleca pewne potrawy wyborowe i smakowite. To samo przyrządzone innemi rękami, byłoby może nie do jedzenia. W ten sposób, potraktowała swoich gości najprzód Mortemart’em, następnie ks. Morio, dwoma kąskami niesłychanie delikatnego smaku. W koło Mortemart’a rozprawiano o zamordowaniu księcia d’Enghien. Wicehrabia utrzymywał, że książę zginął samochcąc, przez zbytek szlachetności, Bonaparte zaś, miał przyczyny osobiste, dla których go znienawidził.
— Ah tak! opowiedz nam to hrabio — zawołała wesoło Anna Pawłówna, której ten frazes francuzki contez-nous-cela, wydał się czemś przypominającem czasy Ludwika XV.
Hrabia uśmiechnął się słodziutko i skinął głową na znak przyzwolenia. Utworzono koło, Anna Pawłówna zaś wszystkich zachęcała do słuchania ze skupieniem.
— Hrabia — rzekła cichutko do jednego sąsiada najbliższego — znał księcia jak najściślej; hrabia — powtórzyła drugiemu — opowiada cudownie! hrabia — szepnęła na ucho komuś trzeciemu — należy do sfer najwyższych; widzi się to na pierwszy rzut oka.
Oto w jaki sposób hrabia został podany publiczności zgromadzonej, jako nader wytworna zwierzynka. Trzeba przyznać, że podawano go w sposób dystyngowany i zachęcający. Uśmiechnął się znowu znacząco, zanim rozpoczął opowiadanie.
— Usiądź tu bliżej przy mnie, kochana Helenko — przemówiła czule Anna Pawłówna do młodej osoby, która stanowiła centrum innej grupy.
Księżniczka Helena zachowała wstając ten sam uśmieszek niewzruszony, który igrał na jej ustach, odkąd weszła do salonu. Był on niejako dopełnieniem tej piękności tryumfującej i nie mającej równej sobie. Dotykając zaledwie mężczyzn po drodze swoją białą suknią gazową, przybraną nenufarami i trawami morskiemi — mężczyźni zresztą usuwali się pospiesznie aby jej zrobić miejsce, szła zwolna, cała lśniąca blaskiem pereł i brylantów, połyskiem włosów i oczów prześlicznych, alabastrową białością szyi i ramion, obnażonych jak tego wymagała toaleta balowa. Nie patrzyła właściwie na nikogo; uśmiechała się jednak do wszystkich. Zdawała się udzielać niejako prawa każdemu, podziwiania jej kibici wspaniałej, ramion toczystych, i biustu mocno odsłoniętego według mody ówczesnej. Helena była tak cudownie piękną, że nie miała w sobie cieniu zalotności. Czuła się przeciwnie prawie zażenowaną pięknością tak doskonałą i tryumfującą. Radaby była prawie osłabić tejże wrażenie, ale nie mogła tego dokazać.
— Jaka czarująca! Jaka piękna! — wykrzykiwano mimowolnie spojrzawszy na nią.
Hrabia drgnął nieznacznie i spuścił powieki, jakby nie mógł znieść blasku tej postaci uroczej, tego zjawiska nadziemskiego, gdy Helena siadała naprzeciw, oświetlając go swoim nieśmiertelnym uśmieszkiem.
— Jestem zupełnie onieśmielony — rzekł — podobnem audytorjum.
Z ramieniem opartem na stoliczku marmurowym, z główką na dłoni, Helena nie uznała za potrzebne odpowiedzieć cokolwiek na ten komplement. Uśmiechnęła się i czekała. Dopóki trwało opowiadanie, siedziała sztywnie wyprostowana; spozierając kiedy niekiedy to na piękną i pulchną rączkę, to na gors jeszcze ponętniejszy. Bawiła się przytem perłami na szyi, bransoletą brylantową, układając także suknię, aby nie zmięła się przypadkiem. W miejscach szczególniej dramatycznych spozierała ukradkiem na Annę Pawłównę, aby naśladować wyraz jej fizjonomji; poczem wracała czemprędzej do swojego spokojnego i bezmyślnego uśmieszku.
I malutka księżna Bołkońska wyszła z po za stołu herbacianego:
— Zaczekajcie chwilkę moi państwo... wezmę tylko moją robótkę. O czemże książe tak się zamyśliłeś? — rzuciła od niechcenia Hipolitowi Bazylewiczowi. — Ruszże się przecie i przynieś mi mój ridicule.
Księżna szczebiocąc i śmiejąc się głośno, spowodowała ogólne poruszenie.
— Bardzo mi tu dobrze — mówiła dalej usiadłszy na fotelu, który podsunął jej książę Hipolit, oddając torbeczkę jednocześnie.
„Czarujący Hipcio“, był uderzająco podobny do siostry „piękniejszą od najpiękniejszych“, pomimo że był znakomicie brzydkim. Rysy były prawie te same; tylko u siostry przeistoczone i opromienione uśmieszkiem rozkosznym, młodocianym, pełnym zadowolenia, i klasyczną doskonałością tak linji w twarzyczce, jak i w całej ciała budowie. Przeciwnie w brata fizjonomji, odbijał się prawie idjotyzm, połączony z humorem wiecznie kwaśnym i nadąsanym. Postać jego była wątła i chuda jak szczypka; oczy, nos, usta zdawały się łączyć w jedno skrzywienie nieokreślone i znudzone, podczas gdy jego długie nogi i ręce jeszcze dłuższe, skręcały się przybierając kształty iście niemożliwe.
— Czy to będzie historja o upiorach — spytał tonem nosowym, wkładając na nos lornetkę, jakby mu miała ułatwić czy to wysłowienie się, czy też zrozumienie przedmiotu, o którym będzie mowa.
— Bynajmniej — bąknął hrabia osłupiały.
— Bo podobnych rzeczy nie znoszę! — dodał Hipcio z miną, z której można było poznać, że odczuł po niewczasie całą doniosłość słów swoich. Mówił jednak zawsze z taką pewnością i naciskiem, że pytano się za każdym razem, gdy się z czem wyrwał, czy to było proste głupstwo, czy też głupstwo dowcipem zręcznie przysłonięte? Młody książę był ubrany we frak ciemno-zielony z długiemi połami, w pantalony koloru ciała nimfy wzruszonej (jak sam się o nich wyrażał;) na nogach miał płytkie trzewiki ze sprzączkami brylantowemi.
Hrabia opowiadał gładko i przyjemnie anegdotę powtarzaną w Paryżu z ust do ust, o księciu d’Enghien. Miał on się udać potajemnie do Paryża na schadzkę z panną George i spotkał się tam z Bonapartem, dla którego artystka znakomita była również łaskawą... Wskutek tego nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, Napoleon dostał był jednego z owych ataków nerwowych, którym czasem podpadał, a które ubezwładniały go na przeciąg kilku godzin. Był więc rzucony na pastwę swojemu rywalowi. Książę jednak nie korzystał z tej sposobności; Bonaparte zaś następnie tak odwdzięczył mu się za jego wspaniałomyślność, że kazał go najnikczemniej zamordować. Opowiadanie prowadzone zręcznie, stawało się szczególniej dramatycznem w chwili spotkania dwóch rywali u sławnej aktorki. Damy słuchające, były do głębi wzruszone.
— Cudownie! — szepnęła Anna Pawłówna, badając spojrzeniem małą księżnę.
— Niesłychanie zajmujące! — powtórzyła Liza niby echo, wpinając igłę w robotę na znak, że czar opowiadania tak jej myśl przykuwa, iż nie jest w stanie dłużej haftować.
Hrabiemu pochlebiało niezmiernie to nieme uznanie i gotował się mówić dalej, gdy Anna nie spuszczająca z oka „strasznego“, zbiegającego się Piotra, widząc go, jak o czemś żywo i głośno rozprawia z księdzem Morio, podbiegła ku nim, aby zażegnać wcześnie możliwe niebezpieczeństwo. Udało się Piotrowi rzeczywiście wciągnąć księdza w rozmowę o równowadze politycznej, i księżunio zachwycony naiwnym zapałem młodego słuchacza, rozwijał przed nim szeroko i długo projekt czule przezeń upieszczony. Obaj mówili głośno z żywością i uniesieniem, co właśnie niepodobało się pannie Scherer.
— Jakim sposobem, pytasz hrabio? Ależ równowaga polityczna, toć odwieczne prawo ludzkości! — ksiądz zapalał się coraz bardziej. — Jedno państwo silne jak Rosja, używająca sławy zacofanej i barbarzyńskiej, niech stanie uczciwie i szczerze na czele przymierza mającego na celu równowagę Europy, a świat będzie uratowany.
— Jakżeby jednak było możliwem ugruntować ową równowagę? — zauważył Piotr w tej samej chwili, kiedy Anna Pawłówna zmierzywszy go wzrokiem surowym, spytała nagle Włocha, o ile znosi mroźny klimat Północy? Twarz księdza zmieniła się natychmiast; przybrał wyraz słodziutko-czułostkowy, który go nigdy nie opuszczał gdy mówił z kobietami.
— Odczuwam nadto żywo czar inteligencji i rozumu towarzystwa pań, do którego mam zaszczyt należeć, abym miał czas zastanawiać się nad ostrym tutejszym klimatem — odrzucił najuprzejmiej, podczas gdy panna Scherer usiłowała zbliżyć obu i wcielić niejako do swego kółka, aby nie tracić ich z oczu.
Wszedł jeszcze jeden gość do Anny salonu: był nim młody książę Bołkoński, mąż milutkiej Lizy; przystojny mężczyzna, wzrostu średniego, z rysami wybitnemi, z wyrazem twarzy ostrym i surowym. Wszystko w nim, zacząwszy od wzroku wiecznie zamglonego i zmęczonego, a skończywszy na chodzie równym i spokojnym, stanowiło kontrast w oczy uderzający z jego drobniutką żoneczką, tak żywą i ruchliwą. Znał całe towarzystwo w salonie zgromadzone. Wszyscy nudzili go na śmierć, i byłby drogo opłacił możliwość niewidzenia i niesłyszenia nikogo z pomiędzy nich, nie wyłączając nawet własnej żony. Zdawać się mogło, że do niej cierpiał szczególniejszą antypatję, odwrócił się bowiem od niej z takiem skrzywieniem, że prawie zbrzydła jego twarz wcale piękna i wyrazista. Pocałował w rękę Annę Pawłównę, spojrzawszy w koło chmurnie z brwiami ściągniętemi.
— Gotujesz się książę do wojny? — spytała.
— Jenerał Kotuzow raczył przyjąć mnie na swego adjutanta — odrzucił Bołkoński, akcentując mocno, rosyjską sylabę „zow“.
— A twoja żona?
— Pojedzie na wieś.
— Że też nie wstydzisz się książe, pozbawiać nas towarzystwa twojej najmilszej, zachwycającej żoneczki.
— Jędrusiu! — zawołała malutka księżna, tak samo kokietująca męża, jak i wszystkich zresztą — gdybyś wiedział, jaką nam tu opowiadał interesującą historyjkę wicehrabia o pannie George i Bonapartem.
Książę Andrzej skrzywił się znowu niemiłosiernie i odszedł nie oglądnąwszy się nawet.
Piotr czatujący na niego odkąd wszedł i ścigający go wzrokiem wesołym a pełnym przychylności, zbliżył się teraz aby mu podać dłoń do uścisku. Teraz dopiero, gdy spojrzał w twarz uśmiechniętą i poczciwą Piotra, rozchmurzyło się księcia czoło i jego twarz nagle wypiękniała, opromieniona również uśmiechem szczerym i serdecznym.
— Ejże! i ty zatem należysz do naszego świata wielkiego.
— Wiedziałem że ty tu będziesz. Radbym pójść do ciebie na kolacją, czy mogę? — dodał Piotr cichuteńko, żeby nie przeszkadzać wicehrabiemu, który dotąd jeszcze nie skończył opowiadania.
— Nie, nie możesz! — roześmiał się w głos Bołkoński, dając mu do zrozumienia ciepłym ręki uściskiem, jak niepotrzebnem wydało mu się owe pytanie ceremonjalne ze strony przyjaciela.
Chciał mu jeszcze coś powiedzieć, gdy powstali książę Bazyli i jego córka. Zaczęto usuwać się, aby im do drzwi głównych drogę utorować.
— Chciej nam wybaczyć, kochany wicehrabio — przemówił książę Bazyli zmuszając ugrzecznionego Mortemart’a, żeby nie ruszał się wcale z fotelu. — Ten nieszczęsny bal w poselstwie Angielskiem, pozbawia nas największej przyjemności i musimy przerwać twoje tak zajmujące opowiadanie. Ze szczerym żalem opuszczamy twój najmilszy wieczór, kochana Anno Pawłówno!
Jego córka potrafiła przesunąć się pomiędzy krzesłami, przytrzymując suknię jedną ręką, i z uśmiechem wiecznym na ustach. Piotr wytrzeszczył oczy na tę piękność olśniewającą, z zachwytem pomięszanym z rodzajem trwogi zabobonnej.
— Prześliczna! — bąknął książę Andrzej od niechcenia.
— Bezwątpienia! — odrzucił Piotr.
Książę Bazyli uścisnął dłoń obu, obok nich przechodząc.
— Zlituj się pani! — zwrócił się błagalnie do Anny Pawłówny — okrzesaj mi trochę tego niedźwiadka. Mieszka u mnie rok blisko, a raz pierwszy widzę go w porządnem towarzystwie. Nic zaś tak nie kształci i nie cywilizuje młodego człowieka jak towarzystwo dam dystyngowanych.
Anna Pawłówna przyrzekła ze śmiechem zająć się Piotrem, o którym wiedziała, że jest z księciem Bazylim spokrewniony przez ojca. Poważna dama, siedząca obok „ciotuni“, zerwała się nagle i dopędziła księcia Bazylego w przedpokoju. Jej twarz o wyrazie dobrodusznym, z policzkami zapadniętemi, z oczami wyblakłemi od płaczu, starała się dotąd okazywać wielkie zainteresowanie się i uwagę wytężoną. Obecnie odmalował się w niej niepokój i trwoga.
— Cóż mi powiesz książę o moim Borysie? — Wymawiała imie Borysa, kładąc nacisk na samogłoskę „O“. — Nie mogę zostać dłużej w Petersburgu. Powiedz-że mi z łaski swojej, co mam zwiastować memu chłopcu biednemu?
Mimo widocznej przykrości i prawie impertynenckiego traktowania ze strony księcia Bazylego, uśmiechnęła się i przytrzymała go siłą mocą, aby jej nie uciekł.
— Cóżby cię to kosztowało przemówić słówko, wspomnieć o nim najjaśniejszemu panu? Wziętoby go zaraz do carskiej gwardji!
— Bądź księżna przekonaną, że zrobię co tylko będzie w mojej mocy, trudno mi jednak żądać czegoś podobnego od najjaśniejszego pana. Radziłbym ci szczerze, udać się z tem raczej do Rumiancowa za pośrednictwem księcia Galiczyna. To byłaby droga najprostsza.
Niemłoda kobieta nazywała się księżną Trubeckoj. Był to jeden z pierwszych rodów w Rosji. Zubożawszy usunęła się od świata od dawna, i wyszła zupełnie ze stosunków z dawniejszymi znajomymi. Przybyła tylko po to do Petersburga, aby ułatwić synowi jedynemu przyjęcie do gwardji przybocznej. W nadziei że zastanie tam księcia Bazylego, przyszła na wieczór do panny Scherer. Jej twarz niegdyś bardzo piękna, drgnęła kurczowo; uczuła się tknięta do żywego księcia niegrzecznem lekceważeniem. Trwało to jednak nader krótko. Opanowała rozdrażnienie i uśmiechnęła się na nowo, przytrzymując silniej ręką księcia:
— Posłuchaj mnie książe, nigdy niczego nie żądałam od ciebie i na przyszłość niczego więcej żądać nie będę. Nigdy również nie przechwalałam się przyjaźnią, która łączyła ojca mego z tobą. Teraz jednak na miły Bóg! uczyń to dla mego syna, a staniesz się naszym dobroczyńcą! — dodała szybko. — No! nie gniewaj się i przyrzeknij mi. Błagałam Galiczyna... odmówił mi wręcz. Bądź tym dawnym poczciwym serdecznym Bazylkiem — mówiła dalej głosem stłumionym, siląc się do uśmiechu, a z oczami łez pełnemi.
— Papa! — przemówiła po francuzku księżniczka Helena, stojąca na progu. — Spóźnimy się najniezawodniej.
I zwróciła ku ojcu swoją prześliczną twarzyczkę.
Władza i wzięcie u dworu, są kapitałem, który powinno się bardzo oszczędzać. Książę Bazyli wiedział o tem lepiej od innych. Wstawiać się za każdym, kto udawał się do niego o protekcję, znaczyło tyle, co nie otrzymać nigdy nic dla siebie samego. Zrozumiał to od razu. Nader też rzadko używał dla kogokolwiek z proszących, swoich wpływów osobistych. Głos błagalny księżnej Trubeckoj zbudził w nim atoli coś, niby wyrzut sumienia. Przypomniała mu bowiem szczerą prawdę. Zawdzięczał rzeczywiście jej ojcu pierwsze kroki na arenie, gdzie czekała na niego tak świetna przyszłość. Zauważył również, że jest ona jedną z tych kobiet, z tych matek szczególniej, które wytrwale, bez wypoczynku, z uporem kamiennym, dążą do celu, dopóki nie stanie się zadość ich pragnieniom. Są gotowe, jeżeliby się nie uwzględniło ich proźb, prześladować kogoś co chwila i na każdem miejscu wyrzutami i scenami. Ta ostatnia pobudka szalę ku niej przechyliła.
— Kochana Anno Michałówno — przemówił tonem znudzonym i ze zwykłą u niego nonszalansją — jestem prawie w niemożności uczynienia tego, czego wymagasz odemnie. Spróbuję jednak, aby dowieść ile jestem do ciebie przywiązanym i jak czczę pamięć twego ojca. Syn twój wejdzie do gwardji. Daję ci na to moje słowo! Czyś zadowolona?
— Drogi przyjacielu, jesteś moim dobroczyńcą. Spodziewałam się tego po tobie; znam przecież twoją dobroć. Jeszcze słówko! — zawołała widząc, że myśli umknąć. — Gdy raz dostanie się do gwardji — zatrzymała się zawstydzona — jesteś w tak serdecznych stosunkach z Kotuzowem... Wspomnisz mu przychylnie o Borysie nieprawdaż? Mógłby przyjąć go na adjutanta. Byłabym wtedy zupełnie spokojną, i nigdy więcej...
Książę uśmiechnął się drwiąco.
— Tego nie mogę obiecywać. Odkąd zamianowano Kotuzowa wodzem naczelnym, jest przeciążony suplikami ze wszystkich stron. Sam mnie o tem zapewniał, że wszystkie damy z wielkiego świata w Moskwie, proponują mu to ustnie, to listownie, swoich synów na adjutantów.
— Nie, nie, przyrzecz mi to, mój przyjacielu, mój dobroczyńco! inaczej jeszcze cię nie wypuszczę!
— Papa! — powtórzyła tym samym tonem Helena — przyjdziemy na bal ostatni.
— A zatem, do widzenia! Widzisz księżno nie mogę dłużej...
— Wspomnisz zatem najjaśniejszemu panu?
— Najniezawodniej; ale co do Kotuzowa, nie przyrzekam wcale!
— Mój drogi Bazylku — szepnęła Anna Michałówna, z uśmieszkiem zalotnym na ustach, którym za młodu czarowała wszystkich. Zapomniała nieboga, że ten uśmiech dawny, nie licował wcale z jej twarzą zwiędłą, z bruzdami głębokiemi, wyżłobionemi przez łzy i troski. Nie myślała o swoim wieku, przywołując na pomoc cały arsenał kobiecej kokieterji. Zaledwie jednak książę znikł jej z oczu, twarz przybrała wyraz smutku i przygnębienia. Wróciła do kółka, w którem wicehrabia kończył opowiadanie, udając znowu wielkie zainteresowanie. Myślami atoli była przy synie i czekała tylko chwili sposobnej aby wynieść się z salonu, skoro załatwiła sprawę z księciem Bazylim.
— Cóż państwo powiecie o tej ostatniej komedji z koronacją w Medjolanie? — wtrąciła panna Scherer — i o ludności z Genui i z Lucci, która zgromadziła się tłumnie, aby złożyć życzenia panu Buonapartemu. Pan Buonaparte rozparty na tronie i wysłuchujący błagania narodów? Cudowne! Nie, jest od czego oszaleć, naprawdę! Możnaby przypuścić, że świat cały stracił głowę.
Książę Andrzej uśmiechnął się patrząc na Annę Pawłównę:
— Bóg mi ją daje, biada temu ktoby jej się tknął! — rzekł mimochodem.
Były to słowa Bonapartego, które wypowiedział wkładając koronę na głowę.
— Utrzymują, że mówiąc to wyglądał wspaniale — dodał i powtórzył po włosku: „Dio mi la dona, guai a chi la toca!“
— Sądzę — Anna Pawłówna wzruszyła ramionami — że to będzie ową kroplą za wiele, która czarę przepełni. Monarchowie rzeczywiście nie mogą znosić dłużej człowieka, który jest dla nich groźbą uosobistnioną i nieustanną.
— Monarchowie! Nie mam tu Rosji na myśli — odparł wicehrabia grzecznie ale ze smutkiem — monarchowie pani? A cóż oni zrobili dla Ludwika XVI., dla królowej, dla księżniczki Elżbiety? Nic — mówił dalej zapalając się coraz bardziej — i chciej mi pani wierzyć, są oni obecnie ukarani za zdradę, za sprzeniewierzenie się sprawie Burbonów. Monarchowie? Wszak wysyłają posłów z gratulacjami dla Uzurpatora!... — Machnąwszy ręką pogardliwie, wstał i usiadł opodal.
Książę Hipolit, który nie przestał ani na chwilę przypatrywać się wicehrabiemu przez lornetkę, zwrócił się nagle ku księżnie Bołkońskiej, prosząc ją o igłę. Otrzymawszy takową zaczął rysować na stole i tłumaczyć jej z powagą niewzruszoną, herb Kondeuszów, jakby ona tego pragnęła i o to go prosiła.
— Tarcza czerwona, w koło lazur i złoto.. dom Kondeuszów.
Liza słuchała z uśmiechem.
— Jeżeli Bonaparte zostanie rok jeszcze na tronie Francji — zaczął mówić znowu Mortemart, przyzwyczajony iść za swojemi własnemi myślami, a nie troszczyć się zbytecznie i nie zwracać uwagi na zdanie innych w kwestjach które znał na wskróś — wszystko ułoży się przedziwnie. Towarzystwo we Francji... mówię naturalnie o najlepszem... wyborowem... zostanie rozbite, zniszczone przez piekielne intrygi, gwałt, wygnanie i wyroki krwawe... a wtedy!...
Wzruszył miłosiernie ramionami wyciągając obie ręce ku niebu. Piotr chciał mu wpaść w słowo; wyprzedziła go jednak panna Scherer, nie spuszczająca go z oka.
— Car Aleksander — zaczęła z owym odcieniem melancholijnym, który zawsze przybierała mówiąc o carskiej rodzinie — zadecydował, że trzeba pozwolić Francuzom wybrać dobrowolnie formę rządu. Jestem najpewniejszą, że naród cały, skoro zrzuci z karku jarzmo Uzurpatora, wpadnie w otwarte ramiona swojego króla prawowitego.
Anna Pawłówna chciała widocznie pochlebić królewskiemu emigrantowi.
— Jest to nader wątpliwem — wtrącił książę Bołkoński. — Wicehrabia przypuszcza słusznie, że wypadki zaszły obecnie za daleko, i że będzie prawie niepodobieństwem, wrócić do przeszłości.
— Słyszałem — wmięszał się Piotr do rozmowy, zbliżając się do stolika — że Napoleon potrafił zjednać sobie przeważną część szlachty francuzkiej.
— Tak utrzymują Bonapartyści — wykrzyknął wicehrabia nie patrząc wcale na Piotra.
— Obecnie nie można wiedzieć na prawdę, jaka opinja góruje we Francji.
— Bonaparte powiedział to przecie najdobitniej — bąknął tonem szyderskim Bołkoński, niepodobał mu się bowiem wicehrabia na pierwszy rzut oka i jego miały na celu księcia ostre przycinki. — „Pokazałem im drogę sławy, nie chcieli pójść nią“ — oto słowa, które kładą w usta Napoleonowi. — „Otworzyłem im moje przedpokoje, i wtłoczyli się do nich“... — Nie wiem do jakiego stopnia miał prawo tak się wyrazić.
— Nie miał po temu prawa żadnego! — po zamordowaniu księcia d’Enghien, najzapaleńsi nawet przestali widzieć w nim bohatera, choć może przedtem takim wydawał się niektórym osobom. — Teraz zwrócił się ku Annie Pawłównie. — Po tem niecnem morderstwie, powiedzieliśmy sobie, że przybył nam jeden więcej męczennik w niebie, a ubył prawdziwy bohater na ziemi.
Nie miano czasu odpowiedzieć uśmiechem stosownym na to wystąpienie patetyczne wicehrabiego, gdy Piotr wyrwał się nagle, nie dopuściwszy tym razem do interwencji panny Scherer, która przeczuwała coś niesłychanego.
— Wyrok spełniony na księciu d’Enghien, był poetyczną koniecznością. Napoleon dowiódł zatem, jak jest wielkodusznym, biorąc na siebie całą odpowiedzialność za ten akt.
— Boże, Boże — szepnęła panna Scherer z najwyższem przerażeniem.
— Jakto, panie Piotrze, znajdujesz wielkodusznym czynem spełnienie morderstwa? — spytała naiwnie i z uśmiechem mała księżna przysuwając bliżej robótkę.
— No, no! — odezwało się kilka innych głosów.
— „Capital!“ — wykrzyknął Hipcio w języku angielskim, uderzając się dłonią po kolanie. Wicehrabia ograniczył się na ponownem wzruszeniu ramionami.
Piotr spojrzał poważnie na swoje audytorjum z pod okularów:
— Mówię w ten sposób, bo Burboni uciekli przed rewolucją, zostawiając ludność wydaną na pastwę anarchji! Napoleon jedynie zrozumiał i potrafił ją zwyciężyć. Dla tego, mając na celu dobro publiczne, nie mógł dać się wstrzymać w pochodzie przez życie jednego człowieka.
— Czy nie chciałbyś pan przejść do innego stołu? — bąknęła Anna Pawłówna.
Piotr jednak zapalając się coraz bardziej, kończył swój wywód.
— Tak, tak, Napoleon stał się wielkim, bo potrafił wznieść się ponad rewolucję, ukrócił jej nadużycia, a zachował co miała w sobie dobrego: Równość obywateli, wolność prasy i słowa, i tym sposobem zdobył władzę.
— Gdyby był korzystał z tej władzy, aby oddać ją w ręce króla prawowitego, zamiast jej użyć do popełnienia morderstwa, byłbym i ja go nazwał wielkim — odezwał się wicehrabia.
— Tego nie mógł uczynić. Naród nadał mu władzę pod tym jedynie warunkiem, aby pomógł mu do pozbycia się Burbonów. Lud poznał w nim człowieka wyższego. Rewolucja była bądź jak bądź czynem potężnym. — Piotr dowodził dalej, zdradzając tem niedoświadczenie pierwszej młodości, która zwykła wypowiadać naiwnie opinie i poglądy własne częstokroć nadto skrajne i drażniące.
— Rewolucja i królobójstwo czynem potężnym! Tego tylko brakowało!... ale... czy nie przeniósłbyś się pan do innego stołu? — powtórzyła tracąc przytomność z oburzenia Anna Pawłówna.
— Kontrakt socjalny! — zawołał wicehrabia z uśmiechem pełnym rezygnacji.
— Nie mówię o królobójstwie tylko o idei.
— Naturalnie! idea rabunku, morderstwa i królobójstwa! — przerwał mu głos drugi tonem szyderskim.
— Zapewne, że dopuszczano się smutnych ostateczności, podstawą jednak tej idei jest wyzwolenie z przesądów kastowych, równość w obec prawa obywateli państwa; to zaś wszystko zagwarantował ludowi Napoleon w całej rozciągłości i nietykalności.
— Wolność! równość! — wtrącił wicehrabia pogardliwie, chcąc dać do zrozumienia młodemu człowiekowi, wielką niedorzeczność tego rezonowania. — Te wyrazy tak głośno brzmiące, straciły już dawny urok... Któżby nie kochał wolności i równości. Wszak pierwszy nasz Zbawiciel uczył nas tego. Czyśmy jednak szczęśliwsi po rewolucji? Przeciwnie! Pragnęliśmy wolności, a Bonaparte nam ją wydarł.
Książe Andrzej patrzał z uśmiechem sarkastycznym, to na Piotra, to na wicehrabiego, to na gospodynię domu, która mimo wprawy i wzięcia salonowego, była niemal ubezwładniona gwałtownem Piotra wystąpieniem. Spostrzegłszy jednak, że te słowa świętokradzkie, nie wywołują u wicehrabiego wybuchów gniewu, przekonawszy się również że niepodobieństwem było przytłumić i zatrzeć wrażenie piorunujące, złączyła się ściśle ze szlachetnym i wysoko urodzonym emigrantem. Wszelkie siły zebrawszy, uderzyła tedy impetycznie na niefortunnego oratora:
— Kochany panie Piotrze — przemówiła — jak możesz wytłumaczyć postępowanie tego wielkiego człowieka, który morduje księcia krwi... powiedzmy po prostu... swojego bliźniego... kogoś zresztą, który nie popełnił żadnej zbrodni, i to bez sądu?
— Chciałbym również — zauważył wicehrabia — prosić pana, żebyś mi raczył wytłumaczyć dzień ośmnastego brumaire’a. Czyż to nie było zdradą, lub, jeżeli wolisz to drugie określenie, sztuczką kuglarską, nie licującą bynajmniej z czynami wielkiego człowieka?
— A więźniowie wymordowani w Afryce z jego rozkazu? — wykrzyknęła mała księżna — to coś przerażającego.
— Prosty mużyk! mówcie sobie co chcecie — machnął ręką książę Hipolit.
Piotr nie wiedząc wcale komu odpowiadać, patrzał tylko w koło z uśmiechem, nie z owym bezmyślnym i zaledwie widocznym, ale z uśmiechem szczerym, serdecznym, który jego twarzy zwykle ponurej i jakby skwaszonej nadawał wyraz dobroci naiwnej. Wyglądał wtedy na dzieciaka poczciwego, choć swywolnego czasami, który błaga o przebaczenie.
Wicehrabia, mimo że go widział po raz pierwszy, zrozumiał natychmiast, że ten Jakobin, mniej był straszny, niż jego słowa. W salonie milczenie zapanowało.
— Jakże możecie chcieć, żebym wam wszystkim naraz odpowiadał? — odezwał się nagle książę Andrzej. — Czyż niema różnicy między czynami człowieka prywatnego, a męża stanu, wielkiego wodza, lub monarchy? Zdaje mi się, że jest różnica, nawet ogromna.
— Ależ najniezawodniej! — Piotr lżej odetchnął, uszczęśliwiony tą pomocą niespodzianą.
— Napoleon na moście w Arcole, lub podający dłoń zadżumionym w szpitalu w Jaffie, jest wielkim jako człowiek, niepodobna tego nie przyznać. Są jednak, co prawda, inne czyny trudne do usprawiedliwienia — mówił dalej książę Andrzej, chcąc widocznie zatrzeć wrażenie i naprawić niezręczne a zbyt szczere przemówienie Piotra. Powstał równocześnie, dając tem znak żonie, że chce z nią odejść.
Książę Hipolit zrobił to samo, zachęcając jednak ruchem ręki tych wszystkich, którzy zamierzali pójść za ich przykładem, do pozostania na miejscu.
— Ale, ale! — żywo zawołał — opowiadano mi dzisiaj anegdotkę moskiewską, niezrównaną... pragnę państwo nią uraczyć. Przepraszam cię wicehrabio; muszę jednak opowiedzieć ją w języku ruskim, inaczej straciłaby cały pieprzyk...
I zaczął mówić po rosyjsku, z akcentem atoli Francuza, który zaledwie rok jeden spędził w Rosji.
— W Moskwie mieszka pewna dama... bardzo wielka pani, ale skąpa niesłychanie. Potrzeba jej było dwóch drabów wysokich, aby ich postawić w tyle powozu... Posiadała również (taki już był jej kaprys i upodobanie) pokojówkę wzrostu olbrzymiego...
Tu Hipcio zaczął się namyślać, jakby mu przychodziło z pewną trudnością kończyć opowiadanie:
— Powiedziała tedy do niej: tak jest powiedziała najwyraźniej: — „Dziewko... taka i taka... ubierz się w liberję lokajską i stań za powozem... jadę z wizytami...“
W tem miejscu Hipcio parsknął śmiechem. Na nieszczęście, nie znalazł wiernego echa w swojem audytorjum. Opowiadający zmieszał się tem cokolwiek, niezadowolony, że jego historyjka jakoś nie robi wrażenia. Kilka osób grzeczniejszych sprobowało uśmiechnąć się z lekka, między innemi panna Scherer i owa starsza matrona.
— Pojechała — kończył. — Nagle zerwała się burza... dziewczynie spadł z głowy lokajski kapelusz i rozwiązały się jej długie włosy...
Nie mogąc dłużej śmiechu powstrzymać, wziął się za boki wijąc się i śmiejąc spazmatycznie. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie przemówić; dusił się najzupełniej.
...Tak, tak! — dokończył nareszcie przegięty do samej posadzki — rozplotły się jej długie włosy... ha! ha! ha!... i... i... całe miasto dowiedziało się o tem.
Nikt Bogiem a prawdą nie mógł pojąć sensu tej anegdoty, i dla czego właściwie musiała być opowiedzianą w języku rosyjskim? Sama gospodyni domu i część towarzystwa, wdzięczni jednak byli Hipolitowi, że tak w porę przerwał Piotrowi nieznośną i niestosowną polemikę.
Rozmowa rozdrobiła się następnie, przeskakując motylkowato z przedmiotu na przedmiot. Wspomniano nawiasem o balu przeszłym, o tym, który miał nastąpić, o teatrach, mięszając do wszystkiego pytania, gdzie i kiedy mają się zejść znowu razem jutro i pojutrze?...
Po tem wypadku z anegdotą genjalną Hipcia, goście Anny Pawłówny, podziękowawszy jej serdecznie za tak miły wieczór, zaczęli wychodzić jedni za drugimi.
Wzrostu olbrzymiego, szeroki w plecach i niesłychanie niezgrabny Piotr, miał jeszcze w dodatku do wielu innych niekorzystnych stron fizycznych, ręce ogromne a czerwone. Nie umiał wcale wchodzić do salonu, a jeszcze mniej z niego wychodzić jak należy, i rozrzucać w koło siebie słówka ugrzecznione a pochlebne. Dzięki roztargnieniu, którem wsławił się szeroko i daleko, wstając, wziął do rąk zamiast swojego kapelusza, kapelusz stosowany z pióropuszem jakiegoś jenerała. Wywijał nim i miął go niemiłosiernie, póki nie spostrzegł tego właściciel i skoczył ku niemu przestraszony, aby uratować swoją własność od zagłady. Trzeba jednak dodać, że okupywał te wszystkie braki i niezgrabności, swoją dobroduszną naiwnością i skromnością.
Panna Scherer zwróciła się ku niemu na pożegnanie, z wyrazem pełnym łaskawości i przebaczenia chrześcjańskiego:
— Spodziewam się — przemówiła tonem łagodnym — że jeszcze nieraz zobaczę pana kochanego u siebie. Nie tracę przytem nadziei, że wtedy zmienisz zdanie, pod wielu a wielu względami...
Nic jej na to nie odpowiedział. Tylko gdy nawzajem oddawał jej ukłon pożegnalny, wszyscy obecni mogli widzieć igrający na jego ustach uśmiech szczery, który zdawał się mówić:
— Zdanie, zdaniem, każdemu wolno mieć inne, ale w końcu musicie przyznać, że jestem chłopcem zacnym i poczciwym.
To było taką prawdą, że wszyscy ją odczuli, nie wyłączając samej panny Scherer.
Książę Andrzej wyszedł do przedpokoju w ślad za swoją żoną i Hipciem. Słuchał obojętnie i ze znudzeniem Hipcia głupiej paplaniny, zarzucając płaszcz na ramiona, który mu lokaj podawał. Hipcio z lornetką na nosie wpatrywał się uporczywie w ładniutką, małą księżnę.
— Wróć do salonu, Anetko — rzekła Liza do panny Scherer, ściskając ją czule na pożegnanie. — Tu o wiele chłodniej niż w salonie, jeszcze się gorzej zaziębisz!... To już rzecz umówiona! — dodała szeptem.
Anna Pawłówna, potrafiła znaleźć chwilę stosowną i wspomniała nawiasem księżnie o małżeństwie przez nią projektowanem, między księżniczką Bołkońską, a Anatolem Bazylewiczem.
— Liczę na ciebie najdroższa — ta jej równie cicho odpowiedziała. — Napiszesz jej o tem i powtórzysz mi, jak ojciec będzie zapatrywał się na tę sprawę. Do zobaczenia!...
Wróciła do salonu.
Hipcio zbliżył się do Lizy. Pochylony nad nią, śmiał się i szeptał jej coś do ucha.
Dwóch lokajów czekało na koniec tej francuzkiej paplaniny; jeden, służący księżnej, trzymał jej szal i zarzutkę; drugi, strzelec Hipolita, miał w rękach jego płaszcz oficerski. Udawali, że słuchają rozmowy, mimo iż była dla nich zupełnie niezrozumiałą. Robili też miny, jakby domyślali się czegoś.
Mała księżna mrugała oczkami figlarnie, śmiała się w głos i mówiła jednocześnie.
— Jestem uszczęśliwiony żem nie pojechał na bal do ambasadora — mówił Hipcio. — Nudy śmiertelne! Spędziliśmy razem wieczorek rozkoszny, nieprawdaż? Najmilszy w świecie!...
— Zaręczano jednak — wtrąciła księżna — że bal będzie wspaniały. Wszystkie tutejsze piękności tam się wybierały.
— Nie wszystkie, skoro ciebie, księżno, na nim nie będzie — odrzucił śmiejąc się. Wyrwawszy okrycie z rąk lokaja, odepchnął go i zaczął księżnę otulać starannie. Ręce Hipcia trochę za długo były zajęte około szyji młodej kobiety, którą zdawały się obejmywać jakby do uścisku (czy z umysłu, czy też przez niezgrabność, trudno byłoby osądzić). Ona cofnęła się zręcznie nie przestając się uśmiechać. Odwróciwszy się, spojrzała na męża który stał z oczami przymkniętemi, z miną zaspaną i znudzoną jak zwykle.
— Czyś wreszcie gotowa? — bąknął od niechcenia, podnosząc leniwo powieki ociężałe i patrząc z pod nich na żonę koso i gniewnie.
Hipolit zarzucił płaszcz szybko, który był skrojony według ostatniej mody i spadał mu aż na pięty. Plącząc się pomiędzy jego długiemi połami, rzucił się najprzód, aby dopomódz księżnie wsiąść do karety.
— Do zobaczenia księżno! — wybełkotał z językiem plączącym się tak samo jak jego nogi.
Księżna układała suknią w głębi powozu; mąż jej przysuwał pałasz bliżej siebie.
Hipcio, udając że im pomaga, w rzeczywistości tylko im przeszkadzał.
— Przepraszam pana — odezwał się książę Andrzej sucho; szorstko w języku rosyjskim do młodego niezgraby, który ich dalej zatrzymywał. — Piotruś wsiadajże!... czekam na ciebie — zagadał do Piotra zupełnie innym tonem, miękkim i serdecznym.
Stangret cmoknął na konie, i powóz potoczył się szybko.[1]
Hipcio stojąc w bramie śmiał się nerwowo i czekał na wicehrabiego, któremu obiecał, że go odwiezie.
— Powiem ci, mój drogi, że twoja malutka księżna śliczna, szykowna, co się zowie! — przemówił wicehrabia wsiadając do powozu. Mlasnął w dodatku językiem i ucałował końce palców.
Hipcio wybuchnął głośnym śmiechem.
— Wiesz co — żartował dalej wicehrabia — żeś wielce niebezpieczny z tą twoją minką niewiniątka. Żal mi męża biednego, owego oficerka, który pozuje w swojej bezgranicznej próżności i arogancji na księcia krwi.
Hipcio wybełkotał wśród śmiechu:
— A utrzymywałeś wicehrabio, że damy nasze nie warte rozwiązywać wstążeczek u trzewiczków waszych Francuzek! Widzisz! trzeba tylko umieć je zażyć...
Piotr wszedł pierwszy do gabinetu księcia Andrzeja, jako gość codzienny, znający na wylot zwyczaje i urządzenie domu. Położył się wygodnie na szezlągu i sięgnął na chybił trafił po książkę. Tym razem dostały mu się „Komentarjusze Cezara“. Podparłszy głowę łokciem, wziął się natychmiast do czytania i to w samym środku.
— Cóżeś znowu nagadał u panny Scherer za rzeczy niestworzone? — nabrał go z góry Bołkoński. Wszedł on w chwilę później od gościa zacierając nerwowo ręce zziębnięte, które miał prawdziwie rasowe, drobne i białe. — Gotowa rozchorować się jeszcze!
Piotr zwrócił się nagle ku niemu całem ciałem. Szezlong aż zatrzeszczał od tego rzutu gwałtownego. Pokazał wchodzącemu twarz swoję ożywioną i uśmiechniętą, w dodatku machnął ręką, na dowód, że mu zdrowie panny Scherer było najzupełniej obojętne.
— Ten księżunio, jest naprawdę bardzo zajmującym — zaczął mówić o czemś wręcz przeciwnem — tylko nie zapatruje się tak na tę kwestję jakby powinien... Mam to silne przekonanie, że byłby możebnym pokój niewzruszony i nietykalny, nie umiem atoli dobrze sformułować mojego zdania. W każdym razie, nie doszłoby się do tego za pomocą równowagi politycznej, i...
Książę Andrzej, nie lubiący i nie interesujący się kwestjami metafizycznemi, wpadł mu w słowo, nie dozwalając dopowiedzieć zaczętego okresu.
— Widzisz, mój drogi, co jest najbardziej niemożliwem, to głośne wypowiadanie wszem w obec, co myślimy w ducha skrytości. Cóż zdecydowałeś się na cokolwiek? Czy wstępujesz do konnej gwardji, czy do dyplomacji?
— Czy dasz mi wiarę, że dotąd sam nic nie wiem?! Nie uśmiecha mi się wcale ani jedno, ani drugie — machnął ręką, siadając po turecku, z nogami podgjętemi na szezlongu.
— Musisz jednak wybrać sobie jakiś zawód. Ojciec twój żąda tego i czeka na to.
W latach dziesięciu wysłano Piotra do Paryża, z mentorem przy boku i został tam do lat dwudziestu pięciu. Gdy młodzieńcem wrócił do Moskwy, ojciec jego mentora pożegnał i rzekł do Piotra:
„Teraz jedź do Petersburga, przypatrz się i wybieraj! Ja przystanę na wszystko. Oto list polecający ciebie księciu Bazylemu, a tu masz pieniądze. Pisuj do mnie i licz na moją pomoc w każdym wypadku“.
Od trzech tedy miesięcy Piotr szukał zajęcia i karjery odpowiedniej, nie znajdując tejże i nic nie robiąc. Potarł ręką czoło zafrasowany:
— Ten księżulek musi być chyba wolnym murarzem? — wtrącił wracając myślą do rozmowy z księdzem Morio, którego poznał na wieczorze.
— Eh! to wszystko mrzonki bez realnej podstawy! — zniecierpliwił się na dobre książę Andrzej — mówmy raczej o twoich interesach. Byłeś w koszarach? Studjowałeś konną gwardję?
— Nie byłem tam ani razu... Nad jednem atoli długo rozmyślałem i chciałem właśnie tobie o tem opowiedzieć. Mamy wojnę z Napoleonem. Gdyby tak szło o wolność, gdyby o nią walczono, zaciągnąłbym się pierwszy w szeregi. Pomagać jednak Anglji i Austrji w walce z najpotężniejszym człowiekiem, który obecnie na świecie istnieje, to nie jest dobrze i mnie się to nie podoba...
Książę Andrzej wzruszył litościwie ramionami za całą odpowiedź, na to iście dziecinne wystąpienie. Nie racząc wdawać się w dysputę na serjo, z tem starem dzieckiem, bąknął jedynie mimochodem:
— Gdyby każdy bił się tylko z przekonania i dla własnego widzimisia, nie byłoby nigdy i nigdzie wojny.
— A toby było czemś doskonałem! — wykrzyknął Piotr.
— Być może, ale to nigdy nie nastąpi — uśmiechnął się książę Andrzej. — Koniec końców, po cóż właściwie idziemy się bić?
— Po co? Nic o tem nie wiem! Tak być musi i w dodatku idę na wojnę, ponieważ... — zatrzymał się chwilę, a potem wybuchnął gwałtownie: — Ponieważ życie które tu prowadzę... obmierzło mi po prostu!
W pokoju przyległym zaszeleściała suknia kobieca. Na ten szmer, książę Andrzej zdawał się odzyskiwać świadomość siebie, równowagę i krew zimniejszą: drgnął, wyprostował się i przybrał minę, która nie opuszczała go ani na chwilę przez cały wieczór u panny Scherer. Piotr spuścił nogi natychmiast i usiadł przyzwoicie. Weszła księżna, która zmieniła tymczasem ubranie wieczorowe na szlafroczek domowy, nie mniej strojny i przyozdobiony kokieteryjnie wstążkami. Mąż powstał i przysunął jej fotel z galanterją.
— Pytam często sama siebie — przemówiła szybko po francuzku, jak to było u niej w zwyczaju, siadając na podanym przez męża fotelu — dla czego też Anetta nie wyszła za mąż? Jacy wy też niemądrzy moi panowie, że żaden z was jej nie poślubił. Przepraszam za tę niegrzeczność, ale rzeczywiście nie znacie się zupełnie na kobietach. A to w panu siedzi duch niespokojny! Nie spodziewałam się wcale, że potrafisz, panie Piotrze tak zawzięcie dysputować.
— Kłócę się tak samo z pani mężem, nie rozumiejąc po co właściwie wybiera się na wojnę? — odrzucił Piotr zwrócony ku Lizie, bez cieniu jakiegokolwiek zmięszania, lub wahania, jak to bywa często między młodym człowiekiem, a ładną młodą mężatką.
Drgnęła nerwowo. Uwaga Piotra dotknęła ją do żywego.
— I ja powtarzam mu to wiecznie — westchnęła. — Nie pojmuję na co też mężczyznom potrzebne to wojowanie? Dla czego my, kobiety, nie pragniemy żadnej zmiany w naszem życiu codziennem? Rozsądź pan sam tę kwestję. Przedstawiam mu, że jego stanowisko jako adjutanta mego wuja, jest świetne. Zna go tu każdy i ocenia należycie. Ot temi dniami, u Apraksinów, słyszałam pewną damę wyrażającą się o nim. — „Patrz! to ten sławny książę Andrzej!“ — powtarzam dosłownie! — Tu wybuchnęła śmiechem. — Tak go przyjmują wszędzie, najserdeczniej. Skoro zechce, może zostać adjutantem samego monarchy, bo car, trzeba panu wiedzieć, rozmawiał z nim tu kiedyś najmilej w świecie! Roztrząsałyśmy dziś wieczór tę sprawę z Anetką. Dałoby się łatwo wszystko ułożyć! Cóż pan o tem sądzi?
Piotr spojrzał na Andrzeja i zamilkł widząc u przyjaciela czoło chmurne, a brwi gniewnie ściągnięte.
— Kiedyż odjeżdżasz? — spytał księcia wprost, zostawiając Lizę bez odpowiedzi.
— Ach! nie wspominaj mi pan o tym odjeździe! nie chcę o nim słyszeć — zawołała księżna z minką, na poły zadąsaną; rozkapryszoną, a na poły zalotną, którą miała rozmawiając i flirtując z Hipciem. Tu jednak, w obec Piotra, w tem otoczeniu czysto domowem, do którego i ona należała, ów tonik lekki nie był zupełnie stosownym i raził mimowolnie. — Gdy pomyślę, że będę zmuszoną zerwać z wszystkiemi mojemi serdecznemi przyjaciółmi... ja... ja... zresztą... czy wiesz Jędrusiu? — mrugnęła doń oczami nieznacznie, drżąc całem ciałem — lękam się...
Mąż spojrzał na nią osłupiały, jakby w tej chwili dopiero spostrzegł jej obecność. Odpowiedział jednak grzecznie, choć zimno:
— Czegóż lękasz się Lizo? Nic a nic nie rozumiem...
— Oto jakimi są mężczyźni. Samobójcy! wszyscy jednakowi. Ponieważ coś mu do głowy strzeliło, porzuca mnie. Bóg raczy wiedzieć po co i na co, i zagrzebuje mnie na wsi samą jak palec.
— Z moim ojcem i z moją siostrą... Zapomniałaś o tem?
— To wyjdzie na jedno; będę czuła się tam zupełnie samotną, zdala od moich znajomych i przyjaciół. I chce żebym była spokojną?
Mówiła coraz głośniej, nadąsana. Jej warga podniesiona, zamiast, jak zwykle, dodawać wdzięku jej twarzyczce, gdy była wesołą i uśmiechniętą, robiła ją podobną w tej chwili do szczurka psotliwego i gryzącego co mu pod pyszczek podpadnie. Zamilkła, znajdując może, że byłaby to rzecz nieprzyzwoita gdyby w obec Piotra wspomniała o swoim stanie poważnym. A właśnie tej chwili bliskiego rozwiązania, obawiała się najokropniej.
— Nie umiem zagadek rozwiązywać. Nie mogę domyśleć się, czego się trwożysz — powtórzył mąż zwolna, wpatrując się w nią przenikliwie.
Zarumieniła się z giestem rozpaczliwym:
— Jędruś, Jędruś! dla czegoś ty taki zmieniony?
— Lekarz zakazuje ci siedzieć długo w nocy... powinnabyś się już położyć.
Nic nie odpowiedziała na razie, ale usta jej zadrgały jakby miała płaczem wybuchnąć. On zaś wstał, wzruszył miłosiernie ramionami i zaczął przemierzać szybkim krokiem swój gabinet.
Piotr naiwnie zadziwiony patrzał to na niego, to na nią, nareszcie ruszył się jakby chciał odejść; zatrzymał się jednak w pół drogi.
— To mi wszystko jedno, czy pan Piotr jest, czyby go nie było! — wykrzyknęła księżna, wstrzymując łzy siłą. — Od dawna chciałam spytać cię, Andrzeju: czemu tak dla mnie zobojętniałeś? Czem w obec ciebie zawiniłam? Wybierasz się na wojnę, nie mając litości nademną. Dla czego?
— Lizo — odezwał się mąż.
W tym jednym wyrazie, mieściły się: prośba, pogróżka i zapewnienie, że może gorzko słów tych pożałować.
Mówiła jednak dalej gwałtownie:
— Obchodzisz się ze mną jak z chorą, widzę to, traktujesz mię jak głupiego dzieciaka. Nie byłeś takim przed pół rokiem.
— Lizo, skończ, proszę cię — mąż podniósł głos szorstko i groźnie.
Piotr zaniepokojony i wzruszony coraz bardziej, nie mogąc patrzeć z krwią zimną na łzy młodej kobiety, zbliżył się do niej z miną tak nieszczęśliwą, jakby sam był bliskim płaczu:
— Uspokój się, księżno... to ot! przywidzenia... myśli smutne, z których trzeba umieć się otrząsnąć... I ja, zaręczam pani, doświadczałem nieraz czegoś podobnego... ale... chciej mi pani wybaczyć... jako obcy jestem tu zbytecznym. Uspokój się. Adieu!
Andrzej zatrzymał go:
— Zaczekaj Piotrusiu. Księżna jest zanadto dobrą, żeby chciała mnie pozbawić przyjemności spędzenia z tobą reszty wieczoru.
— Tak, tak, myśli wiecznie tylko o sobie — szepnęła łkając boleśnie.
— Lizo! — krzyknął mąż tonem tak ostrym, że było widocznem, iż cierpliwość jego wyczerpała się zupełnie.
Nagle jej ładny buziaczek przypominający kotkę gniewną, przybrał wyraz pełen trwogi, nieśmiałości i pokory, z jakim pies skarcony przez pana swojego, kładzie mu się u nóg, bijąc po ziemi ogonem szybko, a cichuteńko:
— Mój Boże, mój Boże — szepnęła, rzuciwszy na męża spojrzenie błagalne. Jedną ręką unosząc powłokę od szlafroczka, zbliżyła się do niego i w czoło go pocałowała.
— Dobranoc Lizo — odrzekł, całując ją również w rękę, jakby mu była zupełnie obcą kobietą.
Obydwaj przyjaciele milczeli. Ani jeden, ani drugi, nie mógł zdecydować się przemówić. Piotr patrzał ukradkiem na księcia Andrzeja, który tarł chmurne czoło swoją małą i białą ręką.
— Idźmy jeść — odezwał się nareszcie gospodarz domu z westchnieniem i skierował się ku drzwiom od sali jadalnej. Weszli do pysznej komnaty. Wszystko tu lśniło nowością, jak bywa zwykle u młodego małżeństwa, srebro, kryształy i bielizna adamaszkowa na stole. Podczas wieczerzy, wyprawiwszy za drzwi zgraję służebną, książę Andrzej podparł głowę oburącz i z łokciami na stole, zaczął mówić z takiem nerwowem rozdrażnieniem, w jakiem go jeszcze nigdy Piotr dotąd nie widział. Było widocznem, że mu coś oddawna ciężyło na sercu, postanowił więc zrzucić nareszcie ten ciężar, i wejść na drogę serdecznych wynurzeń i zwierzeń:
— Kochany mój Piotrusiu — zaczął — nie żeń się, póki nie dokażesz tego wszystkiego, czego dokazać pragniesz, póki w ogóle będziesz kochał się w kobiecie sercem wybranej, a nie wystudjowanej dostatecznie. Inaczej zawiedziesz się i oszukasz najokropniej, w sposób niepowetowany. Żeń się raczej na starość, gdy już będziesz do niczego! Wtedy nie narazisz się na to przynajmniej, żebyś zmarnował przedwcześnie wszystko, co jest w tobie wyższego, dobrego i szlachetniejszego! Tak, tak, wszystko marnotrawimy, rozsypując na monetę zdawkową. Nie patrz że na mnie z taką miną zdziwioną. Jeżeliś spodziewał się i liczył na to, że zostaniesz czemś sam przez siebie, odczujesz na każdym kroku, że twoja karjera skończona, zamknięta. Otwarte przed tobą jedynie salony, gdzie co chwila otrzesz się o lokaja, wycierającego pańskie przedpokoje, lub o wielkoświatowego idjotę... Na co jednak przyda się to?...
Uderzył w stół pięścią z całej siły.
Piotr zdjął okulary. Ten czyn zmieniający zupełnie jego twarz, nadawał jej wyraz jeszcze wybitniejszy dobroduszności, a chwilowo nawet osłupienia.
Książę Andrzej mówiąc w ten sposób, robił się coraz mniej podobnym do owego Bołkońskiego, rozpartego niedbale w fotelu, na wieczorze u panny Scherer, z oczami na pół przymkniętemi; który bąkał od niechcenia i ciskał ludziom w oczy sarkastyczne frazesa francuzkie. Teraz drgał nerwowo każdy muskuł w jego fizjonomji suchej, o rysach wydatnych; oczy zaś, które na codzień zdawały się być obumarłe, promieniały i błyszczały ogniem pełnym zapału.
Można było odgadnąć z łatwością, że stawał się o tyle gwałtownym, podczas tych krótkich chwil rozdrażnienia nerwowego i chorobliwego o ile wyglądał na oko słabym i bez energji w stanie zwykłym, codziennym.
— Moja żona — mówił dalej — jest najlepszą w świecie kobietą; jedną z tych, które czci mężowskiej nigdy na szwank nie narażą. Czegóż bym jednak nie dał za to w tej chwili, o wielkie nieba! żebym nie był żonatym! Jesteś pierwszym i jedynym, któremu wyznaję to szczerze i otwarcie, bo kocham cię... Widzę w twoich oczach, żeś mnie nie zrozumiał, a to jednak historja całego istnienia. Mówisz o Bonapartem i o jego działalności — wtrącił nawiasem choć Piotr ani pary z ust nie wypuścił — ależ Bonaparte, gdy pracował, szedł prosto do celu, krok za krokiem, był wolny, miał ten jeden przedmiot przed oczyma i dokazał, czego pragnął. Skoro jednak losy twoje połączysz z kobietą, uczujesz się przykutym łańcuchami jak galernik. Co tylko będzie w tobie siłą i pragnieniem czegoś, po nad zwykły poziom, doda ci li ciężaru, przywali niby wiekiem trumny i napełni żalem spóźnionym, niestety! Otoczy cię koło zaklęte ploteczek salonowych, balów, próżnostek, drobnostek i w niem będziesz zmuszony obracać się wiecznie. Idę obecnie na wojnę, najpotężniejszą, według mego zdania, jaka kiedykolwiek była wydaną i nic nie wiem, na niczem się nie rozumiem, jestem słowem: do niczego! Natomiast w towarzystwie uchodzę za człowieka złośliwego, dowcipnisia, nader przyjemnego i słów moich słuchają jak wyroczni u panny Scherer. Ach! to głupie towarzystwo, bez którego żona moja obejść się nie może... Gdybyś tylko wiedział ile one warte, i w ogóle kobiety wszystkie. Mój ojciec ma słuszność. Samolubstwo, próżność, głupota, mierność w każdym kierunku... takiemi są kobiety, gdy okazują się nam bez maski łudzącej oko i zmysły. Widząc je w salonach, możnaby przypuścić, że w nich coś znajdziemy... tymczasem nic tam nie ma, nic zgoła. Tak, mój drogi, nie żeń się w ogóle...
Temi słowy zakończył Andrzej swoją gwałtowny filipikę.
— Co mnie w tem najbardziej uderza — Piotr zauważył — to okoliczność, że ty masz się za nieudolnego i sądzisz, żeś życie zmarnował, gdy tymczasem przed tobą cała przyszłość najświetniejsza i gdy...
Sposób, jaki się wyrażał, dowodził, jak wysoko księcia oceniał i czego spodziewał się po serdecznym druhu.
— Zkąd nabył do tego prawa? — myślał Piotr w duchu, dla niego bowiem książę Andrzej był uosobistnieniem wszelakich doskonałości, dla tego właśnie, że czuł u niego przymioty, których Piotrowi brakowało: siłę i prawdziwie męską energję. Podziwiał zawsze w swoim przyjacielu łatwość i giętkość w stosunkach z ludźmi ze sfer najrozmaitszych, jego pamięć niezrównaną i wiadomości różnorodne. Książę czytał bowiem, co mu tylko wpadło pod rękę i wypisywał wszystkie ustępy ważniejsze; był rzeczywiście niezmordowany w swojej pilności w nauce i chęci nabywania wiedzy, w coraz szerszych rozmiarach. Jeżeli Piotr był zdziwiony, nie spotkawszy w Andrzeju skłonności do filozofii spekulacyjnej, która była właśnie jego słabostką, nie widział w tem wady, ale przeciwnie jednę więcej siłę i dźwignię moralną.
W stosunkach najserdeczniejszych, najprzyjaźniejszych i najprostszych, pochlebstwo i pochwała, są równie niezbędne jak oliwa, którą smaruje się tryby w maszynach, aby obracały się gładko.
— Ze mnie nic już nie będzie! nie mówmy więc o tem. Raczej zastanówmy się nad tobą — rzekł po chwili książę Andrzej, uśmiechając się z zadowoleniem, że wprowadził rozmowę na tor właściwszy.
I w twarzy Piotra odbiła się natychmiast ta szczęśliwa zmiana, która zaszła u jego przyjaciela.
— Nademną? — powtórzył z uśmiechem na ustach wesołym i bezmyślnym. — Ależ o mnie nie da się nic powiedzieć. Czemże bo jestem w ogóle? Synem naturalnym!... — Zarumienił się nagle, przyszło mu bowiem z trudnością wymówić to słowo. — Bez nazwiska, bez majątku, jednak... na prawdę, czuję się mimo to swobodnym, nawet względnie szczęśliwym i zadowolonym, chwilowo przynajmniej. Nie wiem, tylko wyznaję szczerze czego się jąć, co rozpocząć? Chciałem właśnie pod tym względem prosić cię o radę całkiem serjo.
Książę Andrzej patrzał na niego z serdeczną życzliwością. Przebijało się w niej jednak najwyraźniej poczucie, że jest wyższym od Piotra o całe niebo:
— Przywiązałem się do ciebie — położył mu rękę na ramieniu poufale — bo jesteś jedynym człowiekiem żywym w całem naszem kółku. Jesteś zadowolony, a więc wybieraj jaki chcesz zawód. Wybór, to kwestja obojętna i podrzędna. Będzie ci wszędzie dobrze; tylko proszę cię na wszystko, przestań bywać u tych Kurakinów, nie wdawaj się z tą hołotą; nie prowadź dłużej życia hulaszczego. Ta cała rozpusta, to życie starego huzara, tak nie licuje z twojem usposobieniem z twoją...
— Cóż chcesz, mój drogi — wpadł mu Piotr w słowo, wzruszając ramionami — kobietki, te czarujące kobietki!...
— Tego tłumaczenia wcale nie przyjmuję! — odrzucił Andrzej żywo. — Rozumiem wpływ kobiet dystyngowanych, ale jakie takie bywają u Kurakina. Na to i na pijatykę po prostu nie pozwalam!
Piotr mieszkał w domu księcia Bazylego, i dzielił z jego synem młodszym, Anatolem, z owym, którego chciano ożenić dla poprawy, z siostrą księcia Andrzeja; wszelkie wybryki życia hulaszczego.
— Wiesz co — Piotr uderzył się w czoło, jakby mu nagle strzeliło do głowy postanowienie zbawienne — od dawna sam się nad tem zastanawiałem! Dzięki tej wiecznej hulatyce, nie mogę na nic się zdecydować, ani nawet nad czemkolwiek serjo pomyśleć. Mam nieustanny ból głowy, i zawsze pustki w kieszeni. Zaprosił mnie i dziś na wieczór, ale nie pójdę.
— Dasz mi słowo, że tam więcej noga twoja nie postanie?
— Daję ci słowo!
Wybiła pierwsza po północy, gdy Piotr opuścił swojego druha serdecznego. Była to jedna z tych nocy czerwcowych, nocy petersburskich, prawie bez zmroku. Wsiadł do najętej dorożki, z mocnem postanowieniem jechania wprost do domu. Im dalej posuwał się powóz, tem silniej jednak odczuwał, że będzie dla niego wprost niepodobnem zasnąć w tę noc, tak bardzo przypominającą ranek, lub wieczór dnia pogodnego. Błądził wzrokiem po bezludnych ulicach. W drodze, przypomniał sobie mimowolnie, że zwykła zgraja karciarzy musiała się już zgromadzić u Anatola Kurakina. Po grze skończonej, wzięto się zapewne do wysuszania butelek, a wszystko kończyło się Piotra zabawą ulubioną.
— Gdybym tam zajrzał? — pomyślał, przypominając sobie w tej chwili słowo dane księciu Andrzejowi.
Jednocześnie atoli, jak to bywa u ludzi słabego i chwiejnego charakteru, porwała go chętka szalona nasycić się raz jeszcze tem życiem hulaszczem, które znał niestety aż nadto dobrze. W końcu postanowił udać się do Anatola, perswadując sam sobie, że słowo dane Andrzejowi, nie ma podstawy żadnej, skoro był już poprzednio obiecał solennie Anatolowi, że dziś wieczór odwidzi go na pewno. Dał owe słowo bezmyślnie; zmuszony niejako; kto tam zresztą pewny swego jutra? Czy można z góry przewidzieć, jaki wypadek nadzwyczajny przetnie jutro nić naszego żywota, a z nim zabierze tak nasz honor, jak i naszą niesławę? Ten sposób paradoksalny w zastanawianiu się nad kwestjami życiowemi, przewracał częstokroć do góry nogami Piotra najchwalebniejsze postanowienia. I teraz nie zdołał oprzeć się pokusie, dążąc prościuteńko do Kurakina. Gdy stanął przed gankiem domu obszernego, obok koszar gwardji konnej, zaczął wstępować na schody oświetlone rzęsiście i wszedł w pierwsze drzwi otwarte na oścież. W sieni nie było nikogo. Czuł wyziewy z wódki i wina. W koło porozrzucano próżne butelki, płaszcze, kalosze. Zdala zaś słychać było gwar głosów zmięszanych, a czasem jakiś głośniejszy wykrzyknik.
Skończono rzeczywiście i grę i wieczerzę; nie myślano jednak rozchodzić się mimo pory spóźnionej. Zdjąwszy płaszcz z siebie, Piotr wszedł do pierwszego pokoju, gdzie widać było resztki wieczerzy. Lokaj pewny bezkarności, obgryzał kości do naga i wypijał z butelek ile w której zapomniano. Jeszcze dalej, w trzecim salonie, wśród niesłychanego hałasu, wśród krzyków, śmiechów i nawoływań słychać było głuchy pomruk niedźwiedzia. Ośmiu młodych ludzi, otaczało okno z uczuciem trwogi; trzech zaś z pomiędzy nich igrało z młodym niedźwiadkiem. Jeden ciągnął za łańcuch, podjudzając go na swego kolegę.
— Zakładam się za Stiewensa! — ktoś huknął z boku.
— Tylko mu nie pomagaj! — zadrwił inny.
— Ja za Dołogowem! — wybełkotał trzeci.
— Kurakin, rozdzielże ich!
— Słyszysz! puść mi zaraz Misia. Tu idzie o gruby zakład.
— Duszkiem! inaczej przegrał! — wrzasnął czwarty.
— Iwan! pełną butelkę! — zawył głosem nieludzkim gospodarz domu, chłopak rosły jak dąb, piękny jak Apollo, stojąc na środku pokoju tylko w koszuli w dodatku rozerwanej na piersiach.
— Czekajcie panowie, zjawił się Piotruś nasz druh serdeczny — dodał Anatol ściskając do uduszenia nowoprzybyłego.
Młody człowiek, wzrostu średniego, oczu jasno-niebieskich, którego głos dźwięczny, łagodny i trzeźwy, dziwnie odbijał od reszty zachrypniętych wśród pijatyki, zawołał na Piotra, żeby przyszedł pod okno:
— Chodź tutaj, niech ci zakład wytłumaczę.
Tłumaczącym był niejaki Dołogow, porucznik z pułku Semenowskiego, znany gracz, zawołany rębacz i zawadjaka. Mieszkał razem z Anatolem. Piotr uśmiechał się i patrzał w koło rozweselony:
— Nic a nic nie rozumiem! O cóż wam idzie?
— Chwilkę cierpliwości, nie jest nawet podchmielonym. Prędko! dawajcie pełny gąsior! — krzyknął Anatol, i porwawszy szklanicę sporą ze stołu, zbliżył się do Piotra:
— Najprzód trzeba pić! — zawyrokował apodyktycznie.
Piotr wychylał zatem do dna szklankę po szklance, co mu jednak nie przeszkadzało słuchać rozmów i przypatrywać się ciekawie wszystkim biesiadnikom, którzy byli już porządnie pijani i zgromadzili się na nowo przy framudze okna. Anatol dolewając wina Piotrowi, opowiadał mu jednocześnie zakład Dołogowa ze Stiewensem, Anglikiem, oficerem od marynarki. Dołogow zobowiązał się wypić butelkę rumu, siedząc w oknie otwartem na trzeciem piętrze, z nogami zwisającemi na mur zewnętrzny.
— No, dokończ tę ostatnią szklankę — namawiał Anatol — nie wypuszczę cię wpierw.
— Nie, nie chcę! — odepchnął Piotr szorstko, przyjaciela podchodząc do okna.
Dołogow trzymając Anglika za ramię, powtarzał mu raz jeszcze jasno i dobitnie warunki zakładu. Zwracał się przytem najchętniej do Piotra i Anatola, biorąc ich na świadków.
Dołogow krępy, wzrostu średniego, miał czuprynę gęstą, kędzierzawą, oczy jasno-niebieskie i lat dwadzieścia pięć mniej więcej. Nie nosił wąsów, jak zresztą wszyscy ówcześni oficerowie od piechoty. To też usta niczem nie przysłonięte, stanowiły główną cechę jego fizjonomji. Ich rysunek był bardzo regularny i delikatny; warga wyższa wysuwała się cokolwiek naprzód, z męzkiem zacięciem. W ust kącikach igrał wiecznie uśmiech, a raczej możnaby powiedzieć dwa uśmiechy, odpowiadające jeden drugiemu. Ta całość, dodawszy do niej rzut oka bystry, pewny siebie i pełen inteligencji, uderzała każdego. Bez majątku, nie mając prawie żadnych stosunków i znajomości, mieszkał on razem z Anatolem, wydawał rocznie kilka tysięcy rubli, a mimo to potrafił tak wszystkim imponować, że go stokroć więcej poważali, niż Anatola. Grał we wszystkie gry, wygrywał stale, i pił niesłychanie wiele, nie tracąc nigdy krwi zimnej i przytomności. Kurakin i on, byli wówczas sławni na cały Petersburg, jako najgorsi libertyni i lamparty.
Przyniesiono pełną butelkę rumu. Dwaj lokaje zahukani najwidoczniej wrzaskami zgrai pijanej i rozkazami, które im dawano z wszech stron, spieszyli jak najprędzej żeby wyjąć ramy z okna, aby nie zawadzały przy siadaniu.
Zbliżył się Anatol se swoją zwykłą miną wojowniczą. Uczuł chętkę szaloną, coś pogruchotać. Odepchnął zatem brutalnie służbę, porwał za ramy, które jednak oparły się zwycięzko jego zapędom; potrafił jedynie wytłuc w nich szyby.
— A no! spróbój ty teraz Herkulesie! — zwrócił się do Piotra. Ten przysądził się i jednem pociągnięciem wyrwał ramę z muru razem z żelaznem okuciem, która padła z trzaskiem i hukiem piekielnym.
— Wyjmijcie i drugą połowę — mruknął Dołogow — mógłby kto pomyśleć, żem się jej uczepił.
— Zdaje mi się, że Anglik blaguje! — Anatol zauważył.
— Dobrze. — Piotr powtórzył natychmiast tę samą operację z drugą połową okna. Teraz wlepił wzrok w Dołogowa, który z butelką rumu w ręce, zbliżał się do okna, stojącego otworem. Na niebie jaśniały już pierwsze dnia brzaski. Wyskoczył na okno, ściskając w dłoni butelkę.
— Słuchajcie! — huknął stojąc w oknie, z twarzą obróconą na pokój. Zapanowało grobowe milczenie. — Zakładam się — (mówił dalej po francuzku, aby go Anglik zrozumiał, choć nie był wcale biegły w tym języku) — zakładam się o pięćdziesiąt imperjałów... a może chcecie o sto?
— Nie, nie, o pięćdziesiąt!
— Zgoda zatem! zakładam się o pięćdziesiąt imperjałów, że wypiję duszkiem tę butelkę rumu, nie odejmując szyjki od ust; wypiję siedząc w ten sposób na oknie — tu wychylił się i wskazał na przymurek od ulicy — nie trzymając się niczego. Czy taką była nasza umowa?
— Co do joty! — potwierdził Anglik.
Anatol schwyciwszy go za guzik od munduru i patrząc nań z góry, bo Stiewens był wzrostu małego powtórzył mu słowo w słowo po angielsku warunki zakładu.
— To jeszcze nie wszystko! — Dołogow uderzył butelką po oknie, aby go słuchano uważnie. — Na tem nie koniec Kurakin. Jeżeli ktokolwiek dokaże tego samego, wypłacę mu sto imperjałów! Zrozumiano?
Anglik skinął głową, z czego jednak nie można było odgadnąć, czy ma chęć przyjąć, czy też odrzuca ten nowy zakład. Anatol trzymał dotąd jego guzik, tłumacząc mu słowa Dołogowa, pomimo jego giestów potwierdzających. Pewien młody huzar z gwardji, który dziś stale przegrywał, wydrapał się na okno i wychyliwszy się, spojrzał w dół:
— Ho, ho! — mruknął, spojrzawszy na płyty trotoaru.
— Cicho! — krzyknął Dołogow, spychając z okna oficerka, który dla długich ostrogów, zeskoczył niezgrabnie na posadzkę.
Gdy butelkę postawiono mu na długość ramienia, aby miał ją pod ręką, Dołogow wszedł na okno zwolna i z wszelką przezornością, opierając się oburącz o odsadę i mierząc wzrokiem jej szerokość. Następnie usiadł wygodnie, spuścił ręce, pochylił się najpierw na lewo, potem na prawo i ujął w dłoń butelkę.
Anatol przyniósł dwie świece zapalone, i postawił je na oknie. Było to zupełnie zbytecznem, bo tymczasem zrobił się dzień jasny. Plecy i głowa kędzierzawa Dołogowa w koszuli, były z dwóch stron oświetlone. Wszyscy cisnęli się do okna, a na czele Anglik. Piotr uśmiechał się w milczeniu. Naraz jeden z widzów przerażony i zirytowany, przecisnął się aż do pierwszego szeregu, w chęci pochwycenia Dołogowa za koszulę:
— Panowie istne szaleństwo, może zranić się śmiertelnie!
Anatol zatrzymał go w pół drogi:
— Nie tykaj! przestraszy się i naprawdę może się zabić, a wtedy co będzie, he?...
Dołogow wsparty na rękach, usiłując zdobyć równowagę, odwrócił się nagle:
— Ktokolwiekby spróbował wmieszać się w tę sprawę, zrzucę go tam! tej samej sekundy! Punktum, basta! — wycedził zwolna przez zęby zaciśnięte, ale takim tonem, że najśmielsi struchleli... Następnie wymówiwszy: — Zaczynam! — zwrócił się nazad ku ulicy, chwycił butelkę jedną ręką, głowę cokolwiek w tył przechylił i podniósł drugie ramię żeby sobie zapewnić równowagę. Jeden z lokai zatrudniony zbieraniem szklanek ze stołu, stanął nieruchomy, w pół przegięty, i z oczami wytrzeszczonemu wpatrywał się bezmyślnie w głowę Dołogowa.
Anglik usta do krwi zagryzając, patrzył w bok. Ten, który próbował, ale nadaremnie, przeszkodzić temu szaleństwu, uciekł w najdalszy kąt pokoju, rzucił się na kanapę i twarz ukrył w poduszki. Piotr oczy przysłonił, uśmiechając się bezmyślnie. Mimo uśmiechu, w rysach jego kurczowo drgających, malował się przestrach i wstręt najwyższy. Zrobiło się cicho jakby makiem posiał.
Otworzył Piotr oczy po chwili i zobaczył Dołogowa siedzącego w tej samej pozycji. Głowa jedynie przechylała się w tył coraz silniej, tak że włosy kędzierzawe dotykały teraz kołnierza u koszuli, podczas gdy ramię butelkę podtrzymujące, podnosiło się coraz wyżej, chwiejąc się cokolwiek od wielkiego natężenia. Butelka wypróżniła się najwidoczniej.
— Jak to trwa długo! — szepnął Piotr sam do siebie. Zdawało mu się, że minęło dobre pół godziny... Dołogow cofnął się nagle a ramię silniej mu zadrgało. Siedząc tak jak było umówione na przymurku cokolwiek pochylonym ku dołowi, ten jeden rzut nerwowy mógł go pchnąć w przepaść. Poprawił się na siedzeniu całem ciałem, a ramię i głowa zadrgały jeszcze bardziej. Powodowany instynktem zachowawczym, podniósł drugą rękę jakby chciał coś pochwycić, aby odzyskać równowagę, spuścił ją jednak natychmiast. Piotr zamknął oczy na nowo, przysięgając sobie w duchu, że ich więcej nie otworzy; po ogólnym ruchu jednak w koło siebie, w chwilę później, poznał, że musi być po wszystkiemu. Spojrzał i zobaczył Dołogowa, stojącego we framudze; trupio bladego, ale nie mniej z miną tryumfującą.
— Próżna!
Rzucił butelkę Anglikowi, który ją w lot pochwycił. Teraz Dołogow skoczył na środek pokoju: rum buchał z niego, jak z beczki!
— Zadziwiające! — brawo! — To mi zuch! — To się nazywa zakład! — wrzeszczano ze wszystkich stron naraz.
Anglik dobył trzosa i obliczał się z Dołogowem, który stał się nagle milczącym i ponurym. Piotr wyskoczył na okno:
— Panowie! który chce się ze mną założyć, że dokaże tego samego, nawet bez zakładu? Prędko! dawajcie butelkę! Tylko prędko!...
— No, no! — uśmiechnął się Dołogow.
— Czyś oszalał? Co ci znowu do głowy strzeliło? Zakazujemy ci, niepozwalamy i koniec. Ty, któremu głowa kręci się, gdy idziesz po schodach! — krzyknęło kilka głosów.
— Otóż wypiję! Dawajcie butelkę! — ryknął Piotr, waląc pięścią w stół, w stanie zupełnie niepoczytalnym, i jednym susem przerzucił nogę prawą za okno. Ktoś z obecnych pochwycił go za ręce, był jednak tak silny, że odrzucił go jak gruszkę od siebie.
— Nie dacie mu rady w ten sposób — mruknął cicho Anatol. — Zaczekajcie, ja umiem go zażyć:
— Słuchaj Piotruś! trzymam zakład, ale nie prędzej aż jutro. Teraz idźmy wszyscy do...
— Idźmy zatem! — wykrzyknął Piotr — a na czele miś!...
Pochwycił w pół niedźwiadka jak tancerkę, podniósł w górę, i zaczął z nim walcować w koło pokoju.
Nie zapomniał książę Bazyli o przyrzeczeniu uczynionem księżnie Trubeckoj na wieczorze u panny Scherer. Proźbę przedstawił carowi i syn księżny, został wyjątkowo przeniesiony do gwardji przybocznej jako podporucznik, i wcielony do pułku Semenowskiego. Co do drugiej części programu, mimo usilnych próźb matki, było to niewykonalnem i syn jej nie dostał się do boku Kotuzowa, jako jego adjutant. W dni kilka po owym wieczorze, księżna wróciła do Moskwy, do domu Rostowów, swoich krewnych bogatych, gdzie zwykle zajeżdżała. U nich jej Borysek ubóstwiony spędził większą część lat dziecięcych. Gwardja opuściła była Petersburg dnia 10 sierpnia, a młody człowiek zmuszony zatrzymać się w Moskwie dla sprawienia sobie mundurów, miał złączyć się z matką w Radziwiłowie. W domu Rostowów obchodzono podwójne imieniny. Matka i córka młodsza, nazywały się Natalje, i obie dnia tego fetowano. Długi rząd powozów, wyrzucał od samego rana mnóstwo gości przed pałacem Rostowów, na ulicy Powerskij, którzy przybywali złożyć solenizantkom swoje życzenia. Hrabina i jej córka starsza, osoba nader piękna, przyjmowały gości w salonie, w miarę jak przybywali.
Matka była kobietą lat czterdziestu pięciu, typu wschodniego. Twarz jej chuda i zapadła, miała cerę żółtawą. Była widocznie wycieńczoną i osłabioną dwanaściorgiem dziatek, któremi męża obdarzyła. Ruchy niesłychanie wolne, i taki sam sposób mówienia, robiły ją nad wiek poważną, i imponowały i nakazywały uszanowanie. Znajdowała się również w salonie i księżna Trubecka, jako należąca do rodziny. Pomagała i ona dzielnie w bawieniu gości, podtrzymując rozmowę, gdy słabnąć zaczynała.
Młodzi ludzie, którym nie szło wcale o to, żeby uczestniczyć w zabawie w głównym salonie, rozsypali się po pokojach przyległych. Sam hrabia wychodził do każdego z przybywających, odprowadzając zaś gości do przedpokoju, nie omieszkał ich prosić kolejno na objad imieninowy.
— Serdeczniem ci wdzięczny za pamięć mój drogi... (lub też moja droga) — przemawiał jednakowo tak do wyższych, jak do niższych w sferze towarzyskiej. — Dziękuję w imieniu tych które dziś fetujemy. Wszak wrócisz na objadek?... Tylkoż na pewno, nieprawdaż? Inaczej obraziłbyś mnie srodze. Błagam, moja droga, przybądź do nas z całą familijką... — Powtarzał te same słowa najdokładniej wszystkim zaproszonym, i tak samo ich odprowadzał, z tym samym wyrazem na twarzy. Potem następywały uściski dłoni i całowania rąk damskich, z ukłonami mniej lub więcej niskiemi. Ledwie odprowadził kogoś z wychodzących, zaraz wracał do tych, którzy jeszcze zostawali. Przysuwał sobie sam fotel, a złożywszy z widocznem zadowoleniem nogi na posadzce, ręce zaś obie na kolanach, kołysał się z lekka w prawo i w lewo, wygłaszając kiedy niekiedy zdania o pogodzie, o zdrowiu, to po rosyjsku, to w języku francuzkim, który kaleczył niemiłosiernie, nie tracąc przeto rezonu i pewności siebie. Mimo znużenia, zrywał się, ilekroć ktoś zaczynał się żegnać, jako człowiek zdecydowany wypić kielich goryczy do dna, i wypełnić co do joty ciężące na nim obowiązki. Wśród tych zajęć przygładzał co chwila łysą czaszkę, posuwając ku przodowi kilkadziesiąt siwych włosów, które dotąd na niej zostały.
Czasem do salonu wracając, nakładał drogi, szedł przez oranżerję do wspaniałej sali jadalnej, całej marmoryzowanej, ze złotemi żyłkami, i z sufitem ozdobionym wyzłacanemi bogato gipsaturami. Tu właśnie nakrywano stoły w podkowę, przygotowując bankiet dla ośmiudziesięciu biesiadników. Rzuciwszy okiem znawcy na służących, którzy znosili srebro, kryształy, porcelanę i prześliczną jak śnieg białą bieliznę adamaszkową, przywoływał marszałka, niejakiego Dymitra Wasylewicza Miteńkę rodu szlacheckiego, który czuwał nad całą służbą i prowadził rachunki hrabiego.
— Słuchaj Miteńka, staraj się, żeby wszystko było jak należy; tak, tak, dobrze... bardzo dobrze! Obszedłszy w około olbrzymie stoły, dodawał: — Bo widzisz serdeńko usługa to rzecz główna! usługa! rozumiesz mnie? — i wchodził nazad do salonu, zacierając ręce z najwyższem zadowoleniem.
— Marja Lwówna Karagin — zapowiedział lokaj hrabiny głosem przyciszonym, aby jej nerwów nie rozdrażnić, ukazując się na progu w drzwiach na pół uchylonych.
Hrabina zastanowiła się chwilkę, wciągając w nozdrza szczyptę tabaki hiszpańskiej, którą brała ze złotej tabakierki, misternie wyrabianej i przyozdobionej jej męża miniaturą emaljowaną na wierzchu.
— Boże! jak mnie wycieńczyły i utrudziły śmiertelnie te wizyty! Ha! trzeba przyjąć i tę ostatnią... taka z niej nieznośna świętoszka!... Prosić! — zwróciła się do lokaja tonem pogrzebowym, jakby chciała przez to wyrazić: — Ach, ta mnie już dobije!
Weszła do salonu dama słuszna, otyła, a za nią młoda panienka z twarzyczką okrągłą, rumianą i uśmiechniętą. Poprzedził obie szelest długich powłok u sukien z ciężkiego jedwabiu.
— Kochana hrabino... tak dawno... leżało moje biedactwo!... Wyobraź sobie, zaziębiła się... na balu u Rasumowskich i Apraksinów... Taka byłam szczęśliwa...
Te grzecznostki i czcze frazesa bez ładu i związku, sypały się na wsze strony, mięszając się z szelestem sukien, posuwaniem krzeseł i suwaniem nogami po posadzce. Następnie nawiązywano rozmowę ile się to dało, wybierając do niej przedmiot na chybił trafił, aż do chwili, kiedy podczas pierwszej pauzy, można było wynieść się za drzwi zachowując wszelkie decorum. Żegnano się z tym samem wylewem czułości, wśród nowej powodzi frazesów urywanych:
— Uszczęśliwionam... zdrowie mamy... Hrabina Apraksin... — poczem wychodzono do przedpokoju, brano zarzutkę na ramiona i odjeżdżano.
Choroba śmiertelna starego hrabiego Bestużewa, najpiękniejszego mężczyzny z czasów carowej Katarzyny, była nowiną na porządku dziennym. Obrabiono ją też na wszystkie boki. Wspomniano nawet mimochodem o jego synu naturalnym, Pietrze, tym samym, który znalazł się był tak niestosownie na wieczorze u panny Scherer:
— Ubolewam całem sercem nad biednym starcem — westchnęła pani Karagin. — Ma być tak ciężko chory, a na dobitek syn go gryzie, i jest przyczyną wszystkich jego zmartwień!
— Czemże mógł go tak zmartwić? — spytała dzisiejsza solenizantka, udając, że nie wie o niczem, choć słyszała już tę samą historję z piętnaście razy co najmniej.
— Oto skutki obecnego, przewrotnego systemu edukacyjnego. Ów młody człowiek był zostawiony sam sobie, gdy go wysłano za granicę, a teraz opowiadają, że dopuścił się w Petersburgu rzeczy niesłychanych, przerażających! Kazano mu wyjechać z tamtąd natychmiast, z rozkazu dyrektora policji.
— Ejże! na prawdę? — bąknęła hrabina.
— Dostał się w najgorsze towarzystwo — dodała księżna Trubeckoj. — Poznał się z synem młodszym księcia Bazylego i z niejakim Dołogowem. Do spółki z tymi hultajami, miał popełnić stek szaleństw najokropniejszych!... Dołogowa posłano w sołdaty, Piotra oddano ojcu; co do Anatola, książę Bazyli przez swoje wielkie wpływy i stosunki potrafił skandal trochę zatuszować. Jednak i Anatol był zmuszony wyjechać z Petersburga.
— Cóż takiego uczynili? — spytała hrabina powtórnie.
— Skończeni zbóje; szczególniej ten Dołogow — wtrąciła pani Karagin oczyma pobożnie zawracając. — Jest synem Marji Iwanówny, osoby tak zacnej!... Czyż uwierzycie panie, że ta trójka hultajska, wystarała się gdzieś i nabyła od kogoś młodego niedźwiedzia. Zabrali go z sobą do karety i powieźli do domu jakiejś aktorki. Policja chciała ich przyaresztować. Wtedy... zgadnijcie co wymyślili?... Oto porwali komisarza policji, skrępowali go sznurami, następnie przywiązali go do grzbieta niedźwiedziowi i puścili na rzekę Moikę. Niedźwiadek płynął, z komisarzem siedzącym na nim, jak na koniu.
— Ah, moja droga, jak ten człowiek musiał paradnie wyglądać? — wybuchnął hrabia śmiechem homerycznym, trzymając się za boki.
— Ależ to coś okropnego! Nie ma z czego śmiać się, hrabio kochany! — wykrzyknęła pani Karagin mocno zgorszona.
Mimo tej admonicji i ona dusiła się od śmiechu.
— Zaledwie zdołano uratować tego biedaka... i pomyśleć, że to syn hr. Bestużewa zabawia się w sposób tak szalony! Uchodził za chłopca zdolnego i dobrze wychowanego... Oto następstwa edukacji zagranicznej. Spodziewam się, że nikt go do domu nie przyjmie, pomimo wielkiego majątku, który ma posiadać. Chciano mi go przedstawić, ale podziękowałam natychmiast za ten zaszczyt!... Mam przecież córki.
— Skądże przypuszczenie, że jest tak bogaty? — rzekła hrabina przechylając się ku pani Karagin, a plecami obrócona do panien, które udały w tej chwili, że nic a nic nie słyszą. — Wszak stary hrabia miał tylko dzieci naturalne, i Piotr sądzę, jest takim samym podrzutkiem.
Pani Karagin ręką machnęła.
— Jest ich blisko dwa tuziny, o ile mi mówiono.
Księżna Trubeckoj, którą paliła żądza popisania się ze swojemi stosunkami, i która chciała dowieść, że zna doskonale życie hrabiego, nawet w szczegółach najdrobniejszych, wmięszała się do rozmowy głosem przyciszonym, i z pewną przesadą:
— Oto jak się rzecz ma... Reputacja hrabiego Bestużewa ufundowana co się zowie. Ma tyle dzieci, że ich nawet połowy nie pamięta; i nie może ich zliczyć... Piotr jednak był zawsze jego ulubieńcem.
— Co to był za piękny starzec, jeszcze w roku zeszłym — zauważyła solenizantka. — Nie widziałam w życiu mojem urodziwszego mężczyzny.
— Ah! zmienił się obecnie do niepoznania... Ale, ale, co paniom chciałam powiedzieć... Właściwym spadkobiercą tego majątku olbrzymiego, jest książę Bazyli, jako najbliższy krewny żony hrabiego. Starzec atoli, przywiązawszy się bardzo do Piotra, łożył wiele na jego edukację a nawet miał pisać w tej sprawie do cara. Nikt zatem nie może wiedzieć na pewno, kto zagarnie majątek po jego śmierci, na którą czekają zresztą od godziny do godziny. Majątek ma być kolosalny. Wiem o tem z najlepszego źródła, bo od samego księcia Bazylego... Czterdzieści tysięcy dusz i miljonowe kapitały. Stary Bestużew, jest po trochę i ze mną skoligacony, przez swoją matkę, w dodatku trzymał do chrztu mego Borysa — dodała od niechcenia, jakby do tego faktu nie przywiązywała żadnej wartości. — Książę Bazyli od wczoraj jest także tu, w Moskwie.
— Czy nie polecono mu jakiego nadzoru?
— Nibyto... mówiąc jednak między nami, owa inspekcja jest li pozorem: przybył w tym celu jedynie, aby zobaczyć hrabiego Cyryla Bestużewa, gdy mu donieśli, że już dogorywa.
— To nie przeszkadza moja droga; że twoja poprzednia historyjka była niezrównaną! — wykrzyknął hrabia Rostow, który widząc że panie rozmową zacietrzewione, wcale nań uwagi nie zwracają, zaczął teraz bawić panienki. — Oh! jak ten policjant musiał pociesznie wyglądać płynąc po rzece na niedźwiedziu...
I zaczął naśladować ruchy tonącego, śmiejąc się przytem na głos cały. Był to ów śmiech donośny, a dobroduszny, zwykły u ludzi, którzy lubią dobrze jeść, pić jeszcze lepiej i żyć wesoło, bez troski, z dnia na dzień. Aż mu się trząsł od śmiechu brzuszek tłusty a mocno wystający.
— Wszak wrócisz na objad, moja droga? — dodał najuprzejmiej, widząc, że pani Karagin jest na wychodnem.
Zapanowało głębokie milczenie. Hrabina patrzała na panią Karagin z milutkim uśmieszkiem, nie próbując nawet ukryć zadowolenia, że odchodzi nareszcie. Córka układała tymczasem fałdy sukni, badając matkę wzrokiem, gdy naraz usłyszała wrzawę w pokoju przyległym, której narobiły osoby pędzące widocznie galopem. Nastąpił głuchy łoskot krzesła przewróconego, i wpadła jak kula wyrzucona z moździerza dziewczynka lat trzynastu. Jedną ręką przytrzymywała podniesioną cokolwiek swoją sukienkę, białą muślinową, w drugiej coś trzymała, chowając w fałdy tejże sukienki. Jednym susem znalazła się na środku salonu, i tu dopiero stanęła jak wryta. Można było domyśleć się z łatwością, że uniesiona biegiem szalonym, pobiegła dalej, niżby sobie tego była życzyła.
W tej samej chwili, w tropy za nią ukazali się w drzwiach: student z kołnierzem amarantowym, gwardzista w mundurze galowym, podlotek piętnastoletni i mały chłopczyna w kurteczce, z twarzyczką ładną, rumianą i oczkami bystremi.
Hrabia wstał chwiejąc się to na lewo, to na prawo, i porwał w objęcie dziewczynkę:
— Oho! zjawiłaś się? — wykrzyknął. — To jej imieninki, jej imieninki, moja droga — powtórzył kilkakrotnie.
— Jest pora na wszystko, moje złotko! — przemówiła matka z udaną surowością. — Psujesz mi ją tylko mężulku.
— Dzień dobry Natasza! życzę ci wszystkiego najlepszego!... Oh, jakie śliczne dziecię! — wymówiła jednym tchem pani Karagin, z ostatnim frazesem zwracając się do matki.
Dziewczynka co prawda, z oczami czarnemi wytrzeszczonemi, z ustami od ucha do ucha, była raczej brzydką, niż ładną, ale żywości niezrównanej. Ruch gwałtowny biustu wąskiego i wklęsłego, jak to bywa u takich dziewczątek, (sukienka była mocno wygorsowaną), dowodził że pędziła szalenie, nim wbiegła do salonu. Włosy czarne całe w lokach, rozwiązane na cztery wiatry, spadały jej na ramiona, które były obnażone. Nosiła dotąd spódniczkę krótką, z pod której widać było majtki obszyte koronką. Na drobnych nóżkach miała płytkie trzewiki. Słowem: była w owej dobie pełnej obietnic i nadziei, w której dziewczynka przestaje być dzieckiem, ale dziecko nie jest jeszcze młodą panienką. Wyrwawszy się gwałtownie z ramion ojca, rzuciła się na matkę, nie zważając bynajmniej na burę odebraną, a ukrywszy twarzyczkę rozognioną w gąszczu koronek, któremi była suto oszyta mantyla hrabiny, parsknęła śmiechem i zaczęła opowiadać, ni w pięć, ni w dziewięć, jakąś nader ważną historję o swojej lalce. Rzecz naturalna, że wyjęła natychmiast z fałdów sukienki, ów przedmiot drogocenny.
— Widzi mama, to moja laleczka, to Mimi, wszak ją mama poznała?...
I Natasza zdyszana, nie mogąc mówić dalej, usadowiła się razem z lalką na matki kolanach, śmiejąc się najserdeczniej. Śmiech jej tak był zaraźliwy, że i pani Karagin nie mogła wstrzymać się od niego.
— Słyszysz? idź sobie! puść mnie! Weź mi z oczu to szkaradzieństwo! — matka łajała nibyto mocno zagniewana i odpychając ją z lekka... — To moja młodsza córka — tłumaczyła pani Karagin.
Natasza wytknąwszy główkę rozczochraną z pomiędzy matczynych koronek, spojrzała przelotnie na panią nieznajomą, oczami pełnemi łez ze śmiechu gwałtownego i czemprędzej ukryła znowu twarzyczkę. Poczytując za obowiązek, podziwiać ten obraz rozkoszy rodzinnych, pani Karagin zapragnęła odegrać w nim również rolę, w mniemaniu że dobrze uczyni:
— Powiedz mi, moja mała, kim jest Mimi? Zapewne twoją córeczką, co?
Natasza rozgniewana tonem potakującym tej jakiejś obcej osoby, nie raczyła odpowiedzieć, patrzyła tylko na nią z minką poważną i nadąsaną.
Młodzież tymczasem, mianowicie: Borys porucznik w gwardji, syn księżny Trubeckoj, Mikołaj student, syn starszy Rostowa, Sonia tegoż siostrzenica, ów podlotek piętnastoletni i Pawełek, synek najmłodszy, ugrupowali się w kącie salonu, robiąc wysiłki nadludzkie, aby utrzymać na wodzy i w granicach przyzwoitych, żywość wrodzoną, która wyzierała z każdego ich ruchu. Spojrzawszy tylko na nich, można było zrozumieć i odgadnąć, że tam, z kąd pędzili z takim impetem, rozmowa szła inaczej, nie tak leniwo jak tu w salonie. Musiano wybierać do niej materjał bardziej zajmujący, niż miejskie ploteczki, uwagi o pogodzie i o hrabinie Apraksin. Patrzyli z pod oka, jedno na drugie, powstrzymując z wielką biedą, wybuch nowy śmiechu szalonego.
Dwaj młodzi ludzie, byli przyjaciółmi od lat dziecięcych i równi wiekiem. Nie byli jednak podobni do siebie. Borys był wzrostu słusznego, blondyn jasny, piękny, ale pięknością spokojną, zimną, przypominającą regularnością linji staro-greckie posągi. Mikołaj na odwrót miał włosy kręte i ciemne, był wzrostu miernego i kształtów drobnych. Twarz jego ruchliwa, oddychała żądzą swobody i wyrażała otwartość bez granic. Nad ładnemi, ponsowemi ustami, zasiewał mu się ciemny meszek, zapowiadający z czasem wąs wspaniały. Był temperamentu niesłychanie żywego, zapalający się z łatwością, pełen zresztą szlachetnego entuzjazmu i młodzieńczej fantazji. Dość jeszcze nieśmiały i ze światem nieobyty, zarumienił się po same uszy ujrzawszy się nagle w salonie. Borys natomiast nie stracił ani na chwilę pewności siebie i moralnej równowagi. Opowiedział żartobliwie i z dowcipem jako miał zaszczyt znać niegdyś pannę Mimi, w jej rozkwiciu. Dziś atoli zestarzała się najokropniej, ma czaszkę łysą i w dodatku na pół przełupaną, jakimś fatalnym wypadkiem.
Podczas opowiadania rzucił okiem na Nataszę, która z kolei spojrzała na swego małego braciszka. Ten z oczami prawie zamkniętemi trząsł się cały od śmiechu spazmatycznego, ale cichego. Na ten widok nie mogąc dłużej wytrzymać, dzieweczka skoczyła na równe nogi i lotem strzały za drzwi wyleciała. Borys został na miejscu poważny i niewzruszony:
— Mamo, może potrzebujesz powozu? — spytał uśmiechając się nieznacznie. — Zdaje mi się, żeś miała zamiar oddać kilka wizyt przed objadem...
— Rzeczywiście... idź sprowadź — odpowiedziała matka.
Opuścił salon nie spiesząc się wcale. Poszedł w celu odszukania Nataszy. Mały Pawłuś, z twarzyczką rumianą i pucułowatą, wyniósł się za nimi, zły i nadąsany, że odeszli, o niego nie dbając, i zostawili go samego.
Z całego grona młodzieży, zostali jedynie Sonia i Mikołaj, panna Karagin i starsza córka hrabiny. Ta liczyła obecnie lat siedmnaście, i uważała się już za pannę dorosłą.
Sonia była milutką, drobniutką dzieweczką, o kruczych włosach, z oczami łagodnemi, słodkiemi, które przysłaniały długie, jedwabne rzęsy. Cera smagła jej ładnej twarzyczki, była prawie oliwkową, na szyjce cieniutkiej i rączkach maleńkich, ślicznie ukształtowanych. Gruby warkocz, opasywał dwa razy głowę w koło, tworząc djadem nad czołem. Ruchy pełne gracji niewymuszonej, miękkość i giętkość jej członków delikatnych, wzięcie słodkie, pieszczotliwe a nieśmiałe, robiły ją podobną do małego kotka który miał z czasem wyrosnąć na prześliczną młodą kotkę. Próbowała uśmiechem należeć niby to do ogólnej rozmowy, mimowolnie jednak ścigała wzrokiem niespokojnym kuzynka, który miał wkrótce wstąpić do wojska i opuścić Moskwę. Oczy jej wyrażały najwidoczniej owe uwielbienie bez granic, zwykłe u bardzo młodych dziewczątek. Każdy też to uważał i nie wątpił o tem ani chwili. Kotek udawał teraz wielką powagę; lecz skoroby znalazł się po za salonem, potrafiłby tak samo swywolić i dokazywać jak Borys i Natasza, tak samo wyskakiwać i walcować po pokoju z ukochanym kuzynkiem.
— Tak, moja droga — opowiadał ojciec Rostow — odkąd jego przyjaciela od serca, Borysa, mianowano oficerem, nie daje nam spokoju, tylko rwie się za nim w tropy!... I powiedzieć moja droga, że miałem dla niego miejsce gotowe w ministerjum spraw wewnętrznych! To przyjaźń co się zowie.
— Czy to prawda, że wojna ma już być wydaną?
— Tak mówią oddawna, i będą jeszcze o tem czas jakiś przebąkiwali, aż wreszcie przestaną... Tak, moja droga, to się nazywa prawdziwą przyjaźnią, albo ja się na tem nic a nic nie rozumiem!... Wstępuje do pułku huzarów.
Pani Karagin, nie wiedząc na razie co odpowiedzieć, głową potrząsała.
— Ależ nie czynię tego bynajmniej dla przyjaźni! — wykrzyknął Mikołaj oblany szkarłatem, broniąc się przeciw temu, jakby od czegoś, coby mu wstyd przynosiło.
Spojrzał na swoją kuzynkę i pannę Karagin. Zdawały się obie dzielić jego zdanie.
— Będziemy dziś mieli na obiedzie pułkownika z pułku Pawłogrodzkiego. Jest obecnie na urlopie, a potem zabierze go z sobą. Cóż mamy począć? — hrabia wzruszył ramionami, usiłując mówić wesoło i od niechcenia o przedmiocie, który sprawił mu wiele zgryzoty, i przysporzył troski ciężkiej.
— Przecież zapowiedziałem ojcu — wtrącił Mikołaj — że jeżeli nie pozwolicie mi odjechać, zostanę. Nie mogę jednak być czem innem tylko wojskowym. Rzecz wiadoma, że w zawodzie dyplomatycznym, jak zresztą w każdem urzędowaniu publicznem, trzeba umieć ukrywać swoje uczucia. Ja zaś tego nie potrafię! — spojrzał na panienki z całą zalotnością, mimo swego wieku młodziutkiego, doskonale wystudjowaną.
Kotek mały, Sonia piętnastoletnia, z oczami w niego wlepionemi, jakby w obraz cudowny, zdawała się czyhać niecierpliwie na chwilę sposobną, aby rozpocząć w obec niego niewinne zaczepki, i puścić wodze swojej kociej naturze, lubiącej pieścić się i przymilać.
— No dobrze, już dobrze! — starał się hrabia sprawę z synem załagodzić. — Chłopak jak iskra. Czego bądź wybucha płomieniem. Bonaparte wszystkim głowy pozawracał. Każdy radby się dowiedzieć tego sekretu, jak można z prostego porucznika, awansować od razu... na cesarza! Zresztą... szczęść im Panie Boże! — machnął ręką, zauważywszy igrający na ustach pani Karagin uśmiech ironiczny.
Starsi zaczęli rozprawiać o Napoleonie, z czego skorzystała Julja Karagin i zwróciła się do Mikołaja, mówiąc półgłosem:
— Mocno żałuję, żeś nie był w czwartek u Argarowów... Nudziłam się bez pana — dokończyła czule oczkami ku niemu strzelając.
Młody chłopak, któremu to wyznanie wielce pochlebiało, przysiadł się bliżej, z czego wynikła na stronie rozmowa pełna kokieterji, prowadzona szeptem prawie. Młodzik tak był zajęty i oczarowany, że zapomniał nawet o zazdrości Soni. Biedaczka, cała w ogniach i drżąc jak w febrze, usiłowała jeszcze uśmiechać się do nich. Wśród rozmowy z tamtą zwrócił się nagle ku niej. Odpowiedziała mu biedna Sonia spojrzeniem gniewnem i namiętnie rozkochanem jednocześnie. Czując, że dłużej nie potrafi wstrzymać się od łez gorzkich, uciekła czemprędzej z salonu.
Całe ożywienie i kokietowanie z Julją Karagin, gdzieś się nagle podziało, skoro Mikołaj zobaczył Sonię odchodzącą. Skorzystał z pierwszej chwili sposobnej i wyniósł się za nią, mając twarz bladą i wielce zafrasowaną.
— Tajemnice tej młodej parki, tak jawne, jakby je kto podał na talerzu! — zażartowała księżna Trubeckoj, rzuciwszy okiem za wychodzącym — Na nich sprawdza się co do joty francuskie przysłowie: — „Cousinage gereux voisinage“...
— Zapewne — bąknęła hrabina, gdy zagasł w salonie promień światła i życia, wniesiony przez tę młodzież rozkoszną... Sama sobie odpowiadając na pytanie, którego nikt jej nie zadał, ale które nie mniej myśl jej wiecznie zajmowało: — Ile trosk, zgryzot i cierpień różnorodnych przejść trzeba — dodała — zanim ma się z dzieci jakąkolwiek pociechę!... a i teraz jeszcze, drżę o każde z osobna, zamiast cieszyć się niemi. Lękam się, lękam się wiecznie, o wszystko! To właśnie wiek najniebezpieczniejszy tak dla dziewcząt, jak i dla chłopców.
— Wszystko zawisło, moja droga, od prowadzenia, od wychowania...
— Masz słuszność, duszko, najzupełniejszą. Byłam zawsze, dzięki Bogu, przyjaciółką moich dzieci. Dotąd darzą mnie najwyższem zaufaniem — odpowiedziała hrabina, żywiąc pod tym względem i podzielając z wielu rodzicami słodką ułudę. Są oni bowiem najmocniej przekonani, że znają na wylot wszelkie dzieci swoich tajemnice. — Wiem z góry, że córki niczego nigdy przedemną nie zatają, a nawet Mikołuszka, jeżeliby kiedy popełnił jakie szaleństwo... (młodzi ludzie są niekiedy zmuszeni do podobnych wybryków)... nie zapomni, co winien sobie i rodzicom, do takiego stopnia, jak ci tam libertyni w Petersburgu!
— Najlepsze dzieci w świecie! — zawołał hrabia. Zwykł był rozcinać wszelkie kwestje zawite jednym zamachem, chwaląc w czambuł i znajdując doskonałem wszystko i wszystkich. — Cóż robić? Zachciało mu się gwałtem wstąpić do huzarów... Coż chcesz, moja droga?...
— Co za rozkoszne stworzeńko, twoja młodsza córeczka! Istne żywe srebro.
— Tak, tak, całkiem do mnie podobna — odezwał się ojciec z rozczulającą naiwnością. — A jaki ma głos cudny! Chociaż jest moją córką, muszę być nie mniej sprawiedliwym. To będzie kiedyś sławna śpiewaczka, druga Salomoni! Wzięliśmy dla niej Włocha do nauki.
— Czy nie za wcześnie? W tak młodym wieku może sobie głos popsuć.
— Dla czego miałoby być zawcześnie? Wszak nasze matki wychodziły za mąż w latach dwunastu i trzynastu.
— Czy uwierzysz, że już zakochana w Borysie! Cóż powiesz na to? — wtrąciła pani Rostow z uśmiechem dobrodusznym, porozumiewając się rzutem oka z księżną Trubecką. I znowu jakby odpowiadając własnym myślom, dodała: — Gdybym postępowała z nią surowo, zakazywała widywać go, Bóg wie coby z tego wynikło (miała pewno na myśli, że całowaliby się w sekrecie); tymczasem obecnie wiem co sobie mówią; co wieczór powtarza mi moja mała każde słówko. Może ją nadto rozpieszczam i psuję, ale to lepiej, wierz mi... Co do mojej córki starszej, ta była wychowywana bardzo surowo.
— Oh! to prawda, prowadzono mnie i trzymano w ryzach, zupełnie inaczej — potwierdziła z uśmiechem hrabianka Wiera Rostow.
Na nieszczęście uśmiech nie okrasił wcale jej twarzy. Nadawał przeciwnie jej fizjonomji, wyraz niemiły i nienaturalny. A jednak była prawie pięknością, dość rozwinięta umysłowo, wykształcona, miała głos ładny, to zaś co powiedziała, nie było przesadzonem; wszyscy też spojrzeli jedni na drugich, jakby zdumieni i zażenowani.
— Tak bywa zwykle, że staramy się zrobić z dzieci starszych coś nadzwyczajnego, i z większą gorliwością nad nimi pracujemy — bąknęła od niechcenia pani Karagin.
— Trzeba przyznać, że moja żona chciała z Wierą dokazać cudów... no! i w końcu udało się jej... udało najzupełniej! — zakończył Rostow patrząc na córkę z lubością.
Wreszcie zdecydowała się wyjść pani Karagin z córką, obiecując się solennie na objad.
— Głupia! — wykrzyknęła hrabina — myślałam, że już nigdy się nie zabierze!
Nataszka zatrzymała się w swojej ucieczce u wejścia do oranżerji. Tam czekała na Borysa, pilnie nadsłuchując, o czem mówią w salonie. Straciła nareszcie cierpliwość, tupnęła gniewnie nóżką i była gotowiusieńka płaczem wybuchnąć, gdy usłyszała kroki młodego chłopaka, idącego wolno, nie spieszącego się wcale. Miała na tyle czasu, żeby ukryć się w klombie cyprysów. Gdy ujrzał się w oranżerji, Borys rozglądnął się w koło, zdmuchnął jakiś pyłek z wyłoga u rękawów i zbliżył się do zwierciadła, aby w niem podziwiać z zadowoleniem swoją ładną twarz i postawę dorodną. Nataszka przypatrywała się ciekawie wszystkim jego ruchom. Zobaczyła że się uśmiechał i zmierzał ku drzwiom na przeciw. Wtedy chciała na niego zawołać.
— Nie, pomyślała — niech mnie szuka!
Zaledwie znikł za drzwiami, wpadła Sonia do oranżerji, cała we łzach i z twarzyczką rozpłomienioną. Natasza miała rzucić się ku niej, wstrzymała się jednak i tym razem, aby użyć przyjemności podpatrywania, i podsłuchiwania niewidzialnie, co się tu dziać będzie, o czem nieraz w powieściach czytała. Sonia szeptała sama do siebie, z rękami kurczowo splecionemi, wlepiając wzrok błędny w drzwi do salonu prowadzące. Pojawił się wkrótce Mikołaj.
— Co ci jest Sonciu? Płaczesz? Czy podobna?! — wykrzyknął biegnąc do niej.
— Nic mi nie jest... zostaw mnie!...
I wybuchła rzewnym płaczem.
— Ah! już wiem wszystko...
— Skoro wiesz, tem lepiej dla ciebie, idź... idź do niej!
— Sonciu droga, jedno słóweczko! Czy godzi się dręczyć w ten sposób mnie i ciebie, dla czystego urojenia? — rzekł biorąc ją czule za rączkę.
Sonia płakała dalej, ale ręki z uścisku nie uwalniała. Nataszka stała jak wryta, oddech powstrzymując. Oczy jej błyszczały:
— Co się teraz stanie? — pomyślała.
— Sonciu, świat cały niczem dla mnie: tyś wszystkiem! szczęściem jedynem, i dowiodę ci tego!
— Nie mogę znieść, żebyś rozmawiał z tą tam!... — szepnęła.
— Dobrze! więcej tego nie uczynię! tylko przebacz mi!
I objąwszy ją ramieniem, przytulił do piersi, serdecznie całując.
— Ah! tak to mi się podoba! — powiedziała sobie w duchu Nataszka.
Wyszli oboje z oranżerji; Nataszka postępywała krok w krok za nimi, cicho i ostrożnie aż do drzwi. Następnie przywołała Borysa.
— Pójdź za mną Borysie — przemówiła z minką tajemniczą i wiele znaczącą. — Mam ci coś powiedzieć... Tu, tu...
Zaprowadziła go do klombu, w którym była przed chwilą ukryta. Borys szedł za nią uśmiechnięty:
— Cóż mi powiesz?
Zmięszała się, oglądnęła się w koło, a spostrzegłszy lalkę porzuconą na jednym z wazonów, porwała ją i podstawiając mu pod usta:
— Pocałuj moją Mimi! — rzekła cicho, oblana szkarłatem.
Borys nie ruszał się z miejsca patrząc drwiąco na jej twarzyczkę niezwykle ożywioną i uśmiechniętą.
— Nie chcesz? No! to pójdź tutaj...
Pociągnęła go pomiędzy palmy, cisnąwszy w kąt lalkę.
— Bliżej, bliżej! — szepnęła jakby jej nagle tchu zabrakło, przytrzymując młodego porucznika za pętlicę od munduru. Teraz drżąca i gotowa płaczem wybuchnąć spytała cichutko: — A mnie pocałujesz?
Borys zarumienił się po same uszy.
— Jakaś ty dziwna! — bąknął.
Pochylił się nad nią niepewny i wahający.
Jednym susem wskoczyła na duży wazon, otoczyła szyję swego towarzysza cieniutkiemi ramionami, a odrzuciwszy w tył włosy, pocałowała go w same usta.
Potem zsunęła się na ziemię, biegnąc szybko pomiędzy klombami. Zatrzymała się u drzwi z główką spuszczoną.
— Nataszko, kocham cię, wiesz o tem, ale...
— Jeżeli kochasz, to nie ma żadnego ale!
— Kocham! błagam cię jednak, nie zaczynajmy więcej... tego cośmy przed chwilą uczynili... Za lat cztery... pójdę do twego ojca prosić o twoją rękę...
Natasza zaczęła się nad tem zastanawiać:
— Trzynaście, czternaście, pietnaście, szesnaście — rachowała na paluszkach. Dobrze! Sprawa skończona i umówiona!...
Uśmiech pełen ufności i zadowolenia, rozjaśnił jej szczupłą twarzyczkę.
— Tak będzie, najniezawodniej! — potwierdził Borys.
— Na zawsze! na życie i śmierć! — wykrzyknęła mała dzieweczka, biorąc go pod ramię, i odchodząc razem z nim do głównego salonu, szczęśliwa i uspokojona.
Hrabina Rostow czując się znużoną niesłychanie, kazała odpraszać gości, którzyby przybywali jeszcze z wizytami. Wszystkich atoli szwajcar w bramie pałacu stojący, miał rozkaz zapraszać na objad imieninowy, w imieniu hrabiego. Pani Rostow, odszedłszy do swego pokoju, rada była pogawędzić serdecznie, w cztery oczy, ze swoją przyjaciółką jeszcze z lat dziecięcych, księżną Trubecką, która właśnie powróciła z Petersburga.
— Będę z tobą całkiem szczerą — ścisnęła księżna za rękę panią Rostow, przysuwając fotel do otomany, na której ta położyła się aby odpocząć. — Tak mało niestety! w złej doli zostaje nam prawdziwych przyjaciół, że taka jak twoja niezmienna życzliwość, jest mi podwójnie drogocenną! Spojrzała na Wierę i zamilkła. Hrabina odwzajemniła jej uścisk najserdeczniej:
— Wiera, czyż niczego nigdy nie rozumiesz?
Nie lubiła starszej córki, i to uderzało każdego.
— Nie pojmujesz, że nam zawadzasz? Idź do twoich sióstr.
— Gdyby mama była mi to wcześniej powiedziała — odrzuciła piękna Wiera z minką pogardliwą, nie zdając się jednak tem dotkniętą ani obrażoną — byłabym się już wyniosła...
Odeszła do wielkiej sali, gdzie spostrzegła dwie czułe parki, siedzące jedno obok drugiego, każda para pod innem oknem. Tworzyły one jakby dwa obrazki rodzajowe.
Zatrzymała się przez chwilę patrząc na nich z drwiącym uśmiechem. Mikołaj obok Soni przepisywał jej wiersze, pierwsze, które dla niej ułożył. Borys i Nataszka, coś sobie na uszko szeptali. Dwie młode dzieweczki, miały minki rozpromienione i niby poczuwające się do winy, które zdradzały ich miłość na pierwszy rzut oka. Było to czemś rozkosznem i śmiesznem jednocześnie. Wiera jednak nie znajdywała tego ani czarownem, ani zabawnem.
— Ileż razy prosiłam was, każdego z osobna, żebyście nie roznosili po wszystkich kątach, rzeczy do mnie należących. Macie przecież wasze własne pokoje.
To mówiąc zabrała z przed nosa Mikołajowi swój kałamarz.
— Jeszcze chwilkę, chwileczkę! — przemówił maczając na powietrzu pióro w atramencie.
— Robicie wszystko bez sensu i nie w porę: niedawno wpadliście całą zgrają do salonu, jak istni szaleńcy, gorsząc nas, tam zgromadzonych, waszem nieprzyzwoitem zachowaniem.
Czy z umysłu, czy może w poczuciu, że słusznie im wyrzucała niestosowne postępowanie, nikt pary z ust nie wypuścił. Porozumiewali się jednak wszystko czworo winnych, niememi spojrzeniami. Wiera z kałamarzem w ręce, wahała się, czy zostać, czy odejść?
— I jakież tajemnice możecie mieć w waszych latach? Dzieciństwa, błazeństwa jakieś zapewne.
— Cóż ciebie to ma obchodzić Wiero? — odrzuciła Natasza łagodnie. Czuła się dnia tego lepszą i usposobioną do wybaczliwości względem świata całego.
— Bo to niedorzeczne po prostu! Wstyd mnie za was na prawdę. Proszę was, jakież wy możecie mieć sekreta?
— Każdy ma swoje, a my ciebie nie napastujemy i zostawiamy w spokoju... razem z twoim Bergiem. — Natasza zaczynała się już niecierpliwić.
— Łatwo mnie zostawić w spokoju, nie dopuszczam się bowiem niczego zdrożnego. Ale co do ciebie, to powiem mamie, jak obchodzisz się z Borysem.
— Natalja Stefanówna obchodzi się ze mną jak najlepiej. Nie skarżę się na nią bynajmniej.
— Nie wtrącaj się do tego Borysie; z ciebie cały dyplomata.
Ten wyraz „dyplomata“, często używany pomiędzy temi dziećmi, miał w ich narzeczu znaczenie zupełnie odrębne.
— To nie do zniesienia! — wybuchnęła Natasza, podrażniona i dotknięta do żywego. — Czego mnie się czepia? Ty nas nie rozumiesz, boś nigdy nikogo nie kochała. Jesteś bez serca, druga pani de Genlis! i na tem koniec. — (To przezwisko, wymyślone przez Mikołaja, uchodziło pomiędzy nimi, za niesłychanie obelżywe.) — Masz w tem najwyższą przyjemność, dokuczać drugim. Kokietuj sobie ile chcesz z Bergiem, a nas zostaw w spokoju.
— Co jednak nie podpada wątpliwości, to chyba to, że nie latam za młodym człowiekiem w obec wszystkich...
— Doskonale! — wykrzyknął Mikołaj. — Dopięłaś celu, przeszkodziłaś nam, po to jedynie, żeby nam głupstw nagadać! Uciekajmy! Schrońmy się do salki, w której się uczymy...
Zerwali się natychmiast, i zniknęli, niby stadko ptasząt nagle spłoszonych.
— To wy przeciwnie, mnie obsypali impertynencjami! — wołała za nimi Wiera zaperzona, podczas gdy cztery drwiące głosy powtarzały swywolnie za drzwiami:
— Pani de Genlis! Pani de Genlis!
Nie troszcząc się wcale o to przezwisko, przystąpiła Wiera do zwierciadła, aby poprawić włosy i szarfę u sukienki. Widok jej pięknej twarzyczki uspokoił ją najzupełniej, i pomógł odzyskać zwykłą, apatyczną obojętność.
Rozmowa między dwiema przyjaciółkami wpadła teraz na tor wzajemnych z pod serca wynurzań.
— Ah! droga moja! — mówiła hrabina — nie wszystko złoto co się świeci, i nie po różach stąpamy przez życie, wszyscy jak jesteśmy... Widzę doskonale, że jeżeli trybu nie zmienimy czeka nas zupełna ruina... To, co jeszcze posiadamy, nie na długo nam już wystarczy... Czyja w tem wina? Czemu to przypisać? Mego Stefana nadto wielkiej dobroci i klubowi nieszczęsnemu. Na wsi nawet nie spocznie ani na chwilę... wieczne widowiska, teatra, polowania, czy ja wiem co jeszcze? Ale na co zda się o tem mówić? Opowiedz mi raczej, czegoś ty dokazała. Podziwiam cię, rzeczywiście: jak możesz w twoim wieku, latać w ten sposób pocztą, z Moskwy do Petersburga i napowrót! Biegać po ministrach, trafiać do tych wszystkich matadorów, umieć zażyć każdego z tych wielkich panów? Rzecz ciekawa na prawdę, jakeś wzięła się do tego? Istny cud! co do mnie, nigdybym czegoś podobnego nie potrafiła!
— Duszo moja najdroższa, niech cię Bóg zachowa od tej niedoli, żebyś miała doświadczyć na sobie czegoś podobnego! Straszny to los zostać wdową, bez majątku, bez opieki i punktu oparcia, z synem w dodatku, którego kocha się do szaleństwa. Poddajemy się wszystkiemu z miłości dla niego! Mój proces był twardą szkołą! Gdym potrzebywała widzieć się z jedną z tych matador, pisałam w tym sensie mniej więcej: — „Księżna ta i ta pragnie porozumieć się ustnie z tym i z tym“... — i jechałam do niego w najętej dorożce, raz, drugi i dziesiąty, póki nie otrzymałam, czego chciałam. A to, co sobie o mnie cichaczem myślano, było mi najzupełniej obojętnem.
— Do kogoż udawałaś się w sprawie Borysa? Koniec końców, jest porucznikiem w gwardji, podczas gdy nasz Mikołko, został junkrem zaledwie. Bo też nikt ani palcem za nim nie ruszył. Któż ci w tem dopomógł?
— Książę Bazyli. Oh! był nader uprzejmy. Obiecał natychmiast przedstawić moją prośbę i polecić ją najjaśniejszemu panu — dodała księżna żywo, nie wspominając wcale o upokorzeniach, które znosiła niedawno.
— Zestarzał się też bardzo książę Bazyli? Nie spotkałam go od owych przedstawień teatralnych u Rumianców. Musiał mnie zapomnieć, chociaż wówczas smalił do mnie cholewki co się zowie!
— Zawsze ten sam miły i szarmancki. Wielkości obecne bynajmniej mu głowy nie zawróciły! — „Żałuję księżno kochana — odpowiedział mi — że nie będę miał więcej trudu w twojej sprawie. Rozkazuj tylko!“ — Na prawdę, zacny to człowiek i najpoczciwszy kuzynek! Wiesz Natalko, jaką jest moja miłość dla syna; nie ma takiej ofiary, której bym nie poniosła dla jego szczęścia. Moje położenie jest atoli tak trudne, tak przykre, a obecnie jeszcze pogorszyło się o wiele — mówiła smutno, głosem przyciszonym. — Mój proces nieszczęśliwy, nie posuwa się naprzód ani o jednę linję, a niszczy mnie najokropniej. Nie mam nieraz dziesięciu kopijek w kieszeni, czy dasz temu wiarę? Ani wiem zkąd wezmę pieniędzy na umundurowanie Borysa! — Wyjęła chustkę z kieszeni, aby łzy otrzeć obficie płynące po jej zwiędłych policzkach. — Potrzeba mi gwałtem pięciuset rubli, a mam na to zaledwie dwadzieścia pięć. Położenie rozpaczliwe, bez wyjścia! Moja ostatnia nadzieja, to hrabia Bestużew. Jeżeli on nie poratuje swego chrześniaka, i nie wyznaczy mu miesięcznego apanażu, wszystkie moje zabiegi spełzną na niczem.
I oczy hrabiny zaszły łzami. Zdawało się, że zastanawia się nad czemś głęboko.
— Zdarza mi się nieraz myśleć o życiu samotnem hrabiego Bestużewa — kończyła księżna po chwili milczenia — o jego majątku kolosalnym, i pytam sama siebie... może to jest grzechem?... po co on żyje właściwie? Jemu życie stało się ciężarem, podczas gdy Borys zaledwie żyć rozpoczyna...
— Zostawi mu coś na pewno — wtrąciła hrabina.
— Wątpię, moja droga. Ci miljonerzy tacy samolubni! Udam się jednak do niego z Borysem, aby wytłumaczyć hrabiemu, jakie są nasze stosunki... Już godzina druga — tu powstała — objad u was nie zacznie się przed czwartą... Mam czasu aż nadto wiele na te odwidziny.
Księżna zadzwoniła i posłała sługę po syna.
— Do zobaczenia, duszko — rzekła do hrabiny, która odprowadziła ją do przedpokoju. — Życz mi dobrego powodzenia.
— Jedziesz odwidzieć Cyryla Władymirowicza moja droga? — zawołał hrabia wychodząc z wielkiej sali. — Jeżeli zastałabyś go cokolwiek zdrowszym, zaproś Piotra do nas na objad. Niegdyś bywał często w naszym domu i tańcował z naszemi dzieciakami. Zobaczymy czego też dokaże nasz Taras. Zaręczał mi przed chwilą, że nawet hrabia Orłow, nie dał nigdy nikomu takiego objadu, jak ten, który on dla nas dziś przygotowuje.
— Mój drogi Borysku — przemówiła księżna do syna, gdy powóz Rostowów, oddany jej na rozkazy, wjeżdżał z ulicy grubo słomą wyścielonej, na olbrzymi dziedziniec pałacu Bestużewa — mój Borysku — powtórzyła wyciągając rękę z pod płaszcza zużytego i kładnąc ją na ramię syna, ruchem pieszczotliwym i nieśmiałym jednocześnie — bądź grzecznym, serdecznym, a przedewszystkiem ostrożnym. Jest twoim ojcem chrzestnym, a twoja przyszłość od niego zawisła. Nie zapominaj o tem! Bądź takim milusieńkim, jak ty to potrafisz, skoro zechcesz!
— Byłbym rad, szczerze wyznaję, być pewnym, że osiągnę z tego wszystkiego coś więcej, niż ubliżające upokorzenie — odrzucił zimno i szorstko. — Przyrzekłem jednak mamie, i zrobię to dla ciebie jedynie.
Nie chcąc się zapowiadać, weszli matka z synem do obszernej sieni oszklonej z dwoma rzędami posągów marmurowych, w niszach poustawianych. Szwajcar zmierzył ich od głowy do stóp i wzrok jego zatrzymał się nieco dłużej na płaszczu matki mocno wytartym i zszarzanym. Spytał wtedy, czy przyjechali do młodych księżniczek, czy do hrabiego. Dowiedziawszy się, że pragną odwidzieć hrabiego, pospieszył oświadczyć im kategorycznie, mimo kilku powozów czekających w dziedzińcu, które kłam zadawały temu twierdzeniu, że jego Ekscellencja nie przyjmuje nikogo ponieważ dogorywa.
— Skoro tak jest, odjeżdżajmy — bąknął Borys cicho, po francuzku.
— Mój najdroższy! — matka dotknęła się jego ramienia, mówiąc błagalnie, jak gdyby to jej dotknięcie, posiadało dar uspokojenia go, lub podsycania jego woli.
Zamilkł rzeczywiście. Skorzystała z tego matka i zaczęła przemawiać do szwajcara tonem płaczliwym:
— Wiem, że hrabia jest bardzo chory dla tego właśnie przyjechałam... Jestem jego bliską krewną, nie przeszkodzę mu w niczem... Chciałabym tylko zobaczyć się z księciem Bazylim, jest tutaj, wiem na pewno. Proszę cię kochanku, zapowiedz nas.
Szwajcar nadąsany, pociągnął za dzwonek niecierpliwie:
— Księżna Trubeckoj, pragnie widzieć się z księciem Bazylim — krzyknął lokajowi, który wystawił głowę powyżej schodów.
Księżna poprawiła fałdy sukni z kitajki jedwabnej, przefarbowanej, przeglądając się w dużem weneckiem źwierciedle. Potem zaczęła stąpać śmiało po bogatym perskim kobiercu, mimo że na nogach miała podarte trzewiki.
— Przyobiecałeś mi — powtórzyła synowi, ściskając go nieznacznie za ramię jakby dla zachęty.
Szedł za matką spokojny, z oczami spuszczonemi, tak przeszli oboje przez salę prowadzącą do księcia Bazylego.
A chcieli właśnie spytać starego, siwego kamerdynera, który powstał na ich powitanie, w które drzwi wejść mają, bo w sali było drzwi bez liku, gdy jedne z nich otworzono ze strony przeciwnej i na progu ukazał się książę Bazyli w szubce aksamitnej, podbitej sobolami, ozdobionej tylko jedną dekoracją, co u niego wskazywało ubranie ranne, negliżowe. Książę odprowadzał młodego, pięknego mężczyznę, z oczami czarnemi i włosem kruczym. Był to doktór Lorrain, lekarz używający sławy rozgłośnej w Moskwie.
— Czy to już na pewno? — spytał.
— Errare humanum est! mój książę — odrzucił lekarz szepleniąc i wymawiając z francuzka łacinę.
— Dobrze, dobrze — skinął ręką książę Bazyli i pożegnał czemprędzej doktora, spostrzegłszy w sali księżnę Trubecką i jej syna.
Po odejściu lekarza zbliżył się do nich w milczeniu badając oboje wzrokiem przenikliwym. Borys zauważył w oczach matki wyraz boleści głębokiej, pojawiający się tak nagle, że nie mógł wstrzymać się od lekkiego uśmiechu.
— Odszukujemy się nawzajem książę kochany, w nader smutnych okolicznościach... Jakże ma się nasz drogi pacjent? — przemówiła udając, że nie widzi wcale spojrzenia lodowatego i lekceważącego, którem ją książe mierzył.
Książe Bazyli patrzał na nich dalej w milczeniu, nie starając się bynajmniej ukryć zdziwienia, że ich widzi przed sobą. Nie odkłonił się nawet Borysowi, który go witał z uszanowaniem. Odpowiedział księżnie niemym ruchem ramion i głowy, co miało znaczyć, że stan chorego jest beznadziejny.
— Więc to prawda?! — wykrzyknęła — Ah! to przerażające, straszne do uwierzenia!... To mój syn — dodała nawiasem. — Pragnął podziękować księciu osobiście. — Tu Borys ukłonił się powtórnie. — Bądź książę przekonany, że serce matki nie zapomni nigdy ileś uczynił dla jej syna.
— Czuję się nader szczęśliwym, kochana Anno Michałówno — wycedził książe mnąc nerwowo żabot koronkowy na piersiach — że mogłem oddać ci tę drobną przysługę.
Ruchy jego i głosu intonacja, były wyniosło-protekcjonalne, zupełnie odmienne, niż w Petersburgu na wieczorze u panny Scherer.
— Staraj się młodzieńcze całemi siłami służyć gorliwie i stać się godnym... Uszczęśliwiony... rzeczywiście jestem szczęśliwy, że... Czy jesteś na urlopie?
Bąkał to wszystko bez ładu i związku, z najwyższą obojętnością.
— Czekam dziennego rozkazu, wasza Ekscellencjo, aby udać się na miejsce wyznaczone — odpowiedział Borys spokojnie, jakby go nie dotknął ton oschły księcia. Nie okazywał również chęci, prowadzenia dalej rozmowy.
Uderzony jego tonem spokojnym i nie narzucającym się zbytecznie, książę zaczął mu się przypatrywać z większą uwagą.
— Czy mieszkasz razem z matką?
— Mieszkam u hrabstwa Rostowów, Ekscellencjo.
— U Stefana Rostowa, ożenionego z Natalją Szynszynówną — dodała Anna Michałówna.
— Wiem, wiem — książę skinął głową, mówiąc jak zwykle głosem monotonnym, z wielko-pańską nonszalancją. — Nie mogłem nigdy zrozumieć Natalji. Jak też mogła wyjść za mąż, za tego niedźwiedzia nieokrzesanego!... Głupiec kwadratowy, śmieszny, w dodatku gracz namiętny, jak mówią.
— Zapewne... z tem wszystkiem jednak książę kochany, jest to człowiek najpoczciwszy w świecie! — księżna uśmiechała się w taki sposób, żeby i hrabiego bronić poniekąd, i dać do zrozumienia, że podziela po trochę zdanie o nim księcia Bazylego.
— Cóż mówią lekarze? — spytała na nowo po chwili milczenia, wracając również do owego wyrazu pełnego rozpaczy, który nadała zaraz na wstępie swojej twarzy mizernej i zwiędłej.
— Prawie żadnej nie ma nadziei, według ich zdania...
— Tak byłabym chciała, raz ostatni podziękować mojemu wujowi, za wszystkie jego dobrodziejstwa wyświadczone mnie i Borysowi. To jego syn chrzestny — wskazała na Borysa z pewnym naciskiem, jakby ta wiadomość miała zrobić dodatnie wrażenie na księciu Bazylim. Ten milczał jednak, mając ściągnięte brwi niechętnie.
W lot zrozumiawszy, że boi się znaleść w niej współubiegającą się o spadek po hrabiu Bestużewie, pospieszyła uspokoić go pod tym względem:
— Gdyby nie moje szczere do wuja przywiązanie i chęć sprawienia mu ulgi mojemi usługami w chwili ostatniej. — To słowo „wuj“ wymykało jej się z ust od niechcenia, jakby bezwiednie. — Znam jego usposobienie otwarte i najszlachetniejsze... ma jednak przy sobie tylko tamte siostrzenice, tak jeszcze młode i niedoświadczone. — Mówiła dalej głosem przyciszonym: — Czy wypełnił ostatnie swoje powinności? — spuściła głowę na piersi. — Godziny jego policzone, a więc każda chwila drogocenna. Trzebaby koniecznie przygotować go na przyjęcie świętych Sakramentów. My, kobiety, widzisz książę — uśmiechnęła się łagodnie — umiemy prześliznąć się zręcznie i poddać delikatnie choremu coś podobnego... Muszę widzieć go koniecznie, mimo że będzie to dla mnie okropnie bolesnem. Tak atoli nawykłam do cierpień wszelakich...
Książę zrozumiał nareszcie, tak samo jak na owym wieczorze u panny Scherer, że nie pozbędzie się z karku Anny Michałówny.
— Lękam się, żeby mu się nie pogorszyło po twojej wizycie, kochana księżno. Czekajmy do wieczora. Lekarze spodziewają się, że może kryzys nastąpi...
— Każesz mi czekać książę? Ależ tu idzie o wieczne zbawienie duszy jego. Ach! obowiązki chrześcjanina są częstokroć nader ciężkie, pomyśl tylko i zastanów się nad tem książę kochany.
W tej chwili otworzyły się drzwi boczne, prowadzące do dalszych apartamentów, i wyszła niemi jedna z księżniczek. Twarz jej miała wyraz cierpki i zimny. Kibić długości niesłychanej, odbijała rażąco od reszty ciała.
— Jakże mu jest? — spytał książę Bazyli.
— Zawsze jednakowo, i nie może być inaczej, przy tym ciągłym hałasie obok niego — odpowiedziała z przekąsem, mierząc wzrokiem dumnym Annę Michałównę, niby kogoś zupełnie obcego.
— Ah! moja duszko, nie poznałam cię zrazu — wykrzyknęła księżna radośnie, zbliżając się ku niej. — Właśnie powróciłam, i przybiegłam czemprędzej, by pomódz wam w pielęgnowaniu mojego wuja. Ileż musiałyście wycierpieć biedaczki — dodała wznosząc oczy w górę.
Młoda księżniczka wykręciła się na pięcie i wyszła nie przemówiwszy do niej ani słowa.
Anna Michałówna zdjęła rękawiczki, poczem siadając w fotelu, niby w okopie zdobytym, poprosiła księcia, żeby przy niej miejsce zajął.
— Borysku, pójdę do hrabiego, do mego wuja, ty tymczasem udaj się do Piotra, mój drogi. Powtórz mu Rostowów zaproszenie. Słyszałeś, że życzą sobie mieć go dziś na objedzie?... Sądzę jednak, że nie przyjmie zaproszenia — dodała zwracając się do Bazylego.
— Dla czegoby nie miał przyjąć? — ten odburknął szorstko w najgorszym humorze. — Byłbym najszczęśliwszy, gdybyś mogła uwolnić mnie od tego chłopca. Zakwaterował się tutaj nieproszony, niepytany, a hrabia nie spytał o niego ani raz i nie pragnął go wcale zobaczyć.
Wzruszył ramionami i zadzwonił. Rozkazał wchodzącemu lokajowi, aby poprowadził pana porucznika innemi schodami do Piotra Kiryłowicza.
To ostatnie powiedzenie Bazylego było szczerą prawdą. Piotr nie miał czasu i sposobności obrać sobie karjery, bo kazano mu wyjechać w dwudziestu czterech godzinach z Petersburga do Moskwy, wskutek szaleństw bez liku, tam przez niego popełnionych. I owa historyjka z niedźwiedziem, opowiadana dziś przed południem u Rostowów, była niestety najzupełniej prawdziwa. Pomagał własnemi rękami swoim kolegom w lamparterji, krępował sznurami komisarza z policji, a następnie przymocował go do grzbietu niedźwiedzia!
Z powrotem przed kilku dniami zaledwie, zatrzymał się jak zwykle w pałacu swego ojca. Spodziewał się i słusznie, że jego wybryki awanturnicze, muszą być znane z wszelkiemi szczegółami, i że otoczenie żeńskie hrabiego, zawsze wrogo dla niego usposobione, nie omieszka ukuć z tego broni przeciw niemu aby mu szkodzić w obec ojca. Pominąwszy to wszystko, szedł na pierwsze piętro tego dnia samego, aby widzieć się z hrabią i zatrzymał się po drodze w saloniku, poprzedzającym chorego pokój sypialny, gdzie siadywały zwykle księżniczki. Za jednym zachodem chciał przywitać się również z kuzynkami. Dwie wyszywały coś na kanwie w dużych krosnach, siedząc jedna obok drugiej, podczas gdy trzecia, najstarsza, w głos im czytała.
Najstarsza miała wygląd surowy, ubierała się bardzo starannie, ale uderzała na pierwszy rzut oka, jej figura długa jak tyka. Była to ta sama księżniczka, która udawała że nie poznaje i nie spostrzega wcale obecności Anny Michałówny. Dwie młodsze, bliźniaczki, bardzo ładne, tem się jedynie różniły, podobne zresztą do siebie nadzwyczaj, że starsza z nich o dwie godziny, miała w kąciku ust czarny, malutki pieprzyk, z czem jej było do twarzy, i co ją robiło bardzo ponętną. Przyjęto Piotra jakby kogoś zapowietrzonego. Najstarsza z trzech panien, przerwała czytanie, wlepiając weń w milczeniu wzrok przerażony. Druga, ta bez pieprzyka, poszła za jej przykładem. Trzecia tylko najładniejsza, i może z tego powodu zawsze wesoła i żartobliwa, nie wzięła tej sprawy tak tragicznie. Pochyliła się nad robotą, aby snadniej śmiech ukryć, który porywał ją na myśl, jaka tu scena ma się odegrać.
— Witam kuzynki — Piotr przemówił. — Cóż to, czyście mnie nie poznały?
— Niestety, aż nadto dobrze!
— Jakże się miewa hrabia? Czy mogę go widzieć? — spytał ze zwykłą u niego niezgrabną dobrodusznością i bez cieniu zakłopotania.
— Hrabia cierpi moralnie i fizycznie, a pan uwziąłeś się, aby pomnażać jeszcze uczucia bolesne jego duszy.
— Czy mogę widzieć hrabiego? — powtórzył.
— Oh! jeżeli chcesz go pan dobić, dobić ostatecznie, tak jest, możesz pójść do niego... Olga! popatrz czy gotów rosół dla wuja? Teraz właśnie powinien go wypić — dodała z naciskiem, aby Piotr zrozumiał, że są zajęte wyłącznie i jedynie pielęgnowaniem wuja. On zaś nad tem tylko przemyśliwa czemby mógł choremu dokuczyć.
Olga wyszła. Piotr zaczekał chwilę, a przypatrzywszy się dokładnie obu siostrom:
— Skoro tak rzeczy stoją — rzekł kłaniając się im zdaleka — wracam do mego pokoju. Proszę dać mi znać, kiedy to będzie możebnem.
Gdy odchodził, ładna księżniczka z czarnym pieprzyłem, śmiechem parsknęła.
Nazajutrz zjawił się książę Bazyli i zamieszkał w pałacu hrabiego. Kazał do siebie Piotra przywołać:
— Jeżeli, mój drogi, będziesz tu wyrabiał to samo, co w Petersburgu, źle skończysz! To mogę ci na pewno zapowiedzieć. Co się tyczy hrabiego, ten jest chory niebezpiecznie i nie potrzebujesz go wcale widywać.
Od tej chwili nikt się więcej o Piotra nie troszczył. Dni całe spędzał on w swoim pokoju na górze.
Gdy Borys wszedł do niego, przemierzał pokój wielkiemi krokami, zatrzymując się w każdym kącie przez chwilę. Pięścią zaciśniętą zdawał się grozić murom, jakby chciał nadziać na szpadę jakiegoś wroga niewidzialnego. Z po za okularów, ciskał spojrzenia piorunujące i rozpoczynał na nowo swoją przechadzkę, z ruchami gwałtownemi i słowami w pół urywanemi.
— „Anglia żyć przestała!“ — deklamował z patosem brwi marszcząc i wyciągając palec wskazujący ku jakiejś osobistości wymarzonej. — „Pan Pitt, zdrajca narodu i praw ludzkich, jest skazany na“...
Nie miał czasu dopowiedzieć wyroku, podyktowanego przez Napoleona, którego Piotr obecnie reprezentował.
W swojej bujnej fantazji, przekraczał kanał La Manche, brał szturmem Londyn, gdy w tem zobaczył wchodzącego do swego pokoju młodego i ślicznego oficerka, z ułożeniem pełnem dystynkcji i elegancji. Stanął jak wryty. Znał niegdyś Borysa młodzieniaszkiem czternastoletnim i naturalnie nie mógł go teraz poznać. Mimo że sobie Borysa wcale nie przypominał, podał mu rękę z uśmiechem, wskutek wrodzonej u niego dobrodusznej uprzejmości.
— Nie zapomniałeś pan o mnie? — wtrącił Borys odpowiadając na Piotra uśmiech serdeczny. — Przyjechałem z matką odwidzieć hrabiego. Powiadają że jest bardzo chory.
— Tak mówią, a jednak nie zostawiają mu chwili spokoju! — odrzucił Piotr, pytając się w duchu, kim być może ten młody oficer.
Borys widział doskonale, że go nie poznaje. Nie uważał atoli za potrzebne przedstawiać mu się i nie czuł się bynajmniej zakłopotanym. Patrzał mu śmiało w oczy, przyczem uśmiechał się wesoło.
— Hrabia Rostow prosi pana dziś na objad — rzekł po dłuższej chwili milczenia, które zaczynało już męczyć Piotra.
— Aha! hrabia Rostow — wykrzyknął Piotr radośnie. Jesteś zatem synem jego Stefanem. Wyobraź pan sobie, żem cię zupełnie nie poznał! Czy pamiętasz nasze wyprawy na Ptasie góry, w Towarzystwie pani Jacqot?... Dawne to dzieje!
— Mylisz się pan — poprawił go Borys zwolna i z uśmiechem drwiącym cokolwiek. Nazywam się Borys i jestem synem księżnej Trubeckoj. Hrabiemu Rostow na imię Stefan, a jego synowi Mikołaj. Nie znałem zaś nigdy w życiu żadnej pani Jacqot.
Piotr potrząsł głową, machając rękami, jakby chciał rozpędzić ćmę komarów lub rój pszczół.
— Ah! mój Boże! czy to możebne? Pomięszałem wszystko w czambuł. Tylu bo mam krewnych w Moskwie. Jesteś tedy Borysem... Tak, tak... wychodzę nakoniec z labiryntu... Powiedz mi też, co sądzisz o wyprawie bulońskiej? Anglicy będą mieli twardy orzech do zgryzienia, jeżeli uda się Napoleonowi przepłynąć cieśninę Kaletańską. Ja myślę że wyprawa powiedzie się świetnie... Byle Villeneuve nie skrewił i spisał się gracko...
Borys nie czytający dzienników, nic a nic nie wiedział o przygotowującej się wyprawie, a nazwisko Villeneuve’a słyszał również pierwszy raz w życiu.
— Tu, w Moskwie — mówił dalej tonem lekko drwiącym — objady, wieczory, ploteczki skandaliczne, zajmują nas o wiele więcej, niż wiadomości z dziedziny polityki. Nic zatem nie wiem o europejskich sprawach politycznych, i co prawda, wcale się o nic nie troszczę. Obecnie całe miasto zajęte wyłącznie tobą panie i hrabią Bestużewem.
Piotr odpowiedział mówiącemu swoim najmilszym uśmiechem. Miał jednak minę trochę spłoszoną, jakby lękał się, czy Borys nie wyrwie się z jakiemś słówkiem niedyskretnem? Ten atoli wyrażał się sucho, tonem urzędowym niejako, nie odrywając wzroku od niego.
— Moskwa nie ma nic lepszego do roboty — kończył Borys. — Każdy radby wiedzieć, komu hrabia zostawi swój majątek kolosalny. Kto wie czy on jeszcze nas wszystkich nie pochowa? Co do mnie, życzę mu tego z całego serca!
— Tak, to bardzo przykre, bardzo bolesne — bąkał Piotr obawiając się ciągle jakiegoś pytania nadto drażliwego.
— I pan przypuszczasz zapewne — Borys zarumienił się przy tych słowach, zachowując jednak ton spokojny i umiarkowany — że każdy z krewnych bliższych i dalszych, radby również otrzymać cokolwiek z tego spadku miljonowego.
— Oho! zaczyna! — Piotr pomyślał.
— Otóż chciałem właśnie pana zapewnić, że omyliłbyś się najzupełniej, stawiając mnie z moją matką, w jednym rzędzie z tymi tam ludźmi. Pański ojciec jest niesłychanie bogaty, a my bardzo ubodzy. Z tej przyczyny, nie uważałem go nawet nigdy za krewnego. Ani ja, ani matka, nie poprosimy go nigdy o nic, i nie przyjęlibyśmy od niego ani szeląga!
Piotr czas jakiś nie mógł zrozumieć o co tamtemu właściwie idzie. Nagle, pochwycił silnie i jak zawsze niezgrabnie rękę Borysa, czerwony ze wstydu i pomięszania.
— Czy podobna? — wykrzyknął. — Czy można przypuszczać żebym ja... lub inny?...
— Przebacz mi pan, ale musiałem mu to powiedzieć, leżeli ci tem przykrość sprawiłem, chciej wierzyć, że nie miałem, chroń Boże, zamiaru obrazić pana. — Borys zaczął Piotra uspokajać, zamieniwszy z nim rolę najzupełniej. — Otwartość jest moją zasadą... Cóż mam odpowiedzieć? Przyjmujesz pan zaproszenie na obiad do hrabstwa Rostowów?
Borys zrzuciwszy tym sposobem ciężar z serca i obarczając nim kogoś drugiego, pozbył się szczęśliwie fałszywej i dwuznacznej sytuacji, stał się więc natychmiast wesołym, swobodnym i najmilszym towarzyszem, jak zazwyczaj.
— Posłuchaj mnie pan — przemówił Piotr uspokojony — jesteś szczególnym człowiekiem. To, coś zrobił przed chwilą, jest dobrem, najlepszem w świecie. Nie znasz mnie, rzecz naturalna... Nie widzieliśmy się od tak dawna... od naszych latek dziecięcych... Mogłeś zatem przypuszczać... rozumiem pana doskonale. Ja niebyłbym zdobył się na coś podobnego, nie miałbym dość odwagi po temu, ale to nie mniej jest doskonałem. Czuję się uszczęśliwiony znajomością z panem. To przecież dziwne — dodał uśmiechając się po chwili milczenia — sądziłeś, że ja... urwał śmiechem głośnym wybuchając. — Koniec końców, zaznajomimy się bliżej, nieprawdaż? Proszę cię o to usilnie — ścisnął mu rękę najserdeczniej. — Czy uwierzysz, żem hrabiego dotąd nie widział? Nie spytał się o mnie... Żałuję go, jak zresztą każdego człowieka, cóż jednak na to poradzić?... Sądzisz pan zatem na serjo, że Napoleon będzie miał dość czasu, aby przewieść całą swoją armię przez cieśninę Kaletańską.
Tu Piotr zaczął mu wykładać szeroko i długo, wszelkie korzyści, jak i strony ujemne, projektowanej wyprawy bulońskiej.
Zanim zdołał wywód skończyć wszedł lokaj, aby zapowiedzieć Borysowi, że matka czeka na niego już w powozie. Pożegnał więc Piotra, który przyrzekł mu solennie, za rękę ściskając, że przyjdzie na obiad do Rostowów. Piotr przechadzał się jeszcze czas jakiś po swoim pokoju, nie walcząc więcej z wrogami niewidzialnymi. Uśmiechał się błogo i czuł się oczarowanym. Z powodu, zapewne że był bardzo młodym i zupełnie osamotnionym, pokochał od razu najserdeczniej, bez przyczyny właściwie, tego młodzieńca tak inteligentnego i sympatycznego; zdecydowany wejść z nim w stosunek przyjaźni najściślejszej.
Książę Bazyli odprowadzał księżnę, która twarz w łzach skąpaną chustką zasłaniała.
— Okropność, coś przerażającego — szeptała głosem stłumionym — spełnię jednak powinność moją do ostatka. Powrócę aby czuwać nad nim, niepodobna tak go zostawić... każda sekunda jest drogocenną. Nie pojmuję, że jego siostrzenice mogą jeszcze czekać na coś... Za łaską i z pomocą Bożą, znajdę może sposób przygotować go na drogę wieczności... Adieu, książę kochany, niech Was Bóg ratuje!
— Adieu, moja droga — odrzucił z nonszalancją książę Bazyli.
— Ah! znajduję się w stanie okropnym — rzekła do syna, skoro usiadł obok niej w karecie — nie poznaję już nikogo.
— Nie mogłem mamo przeniknąć, mimo chęci najlepszych, jaki właściwie zachodzi stosunek między hrabią a Piotrem?
— W testamencie znajdzie się rozwiązanie zagadki, mój drogi... I nasz los będzie od tego zależał.
— Cóż mamę upoważnia do nadziei, że może i nam coś zapisał?
— Ah dziecię moje! on taki bogaty a my tak bardzo ubodzy!
— To mnie jeszcze bynamniej nie przekonywa, szczerze wyznaję mamie kochanej...
— Mój Boże! mój Boże! jakiż on strasznie chory — powtarzała księżna głosem drżącym.
Po odjeździe Anny Michałówny z synem, hrabina Rostow, ujrzawszy się samotną, wpadła w głęboką zadumę, ocierając kiedy niekiedy oczy łez pełne. Zadzwoniła nareszcie.
— Zdaje mi się moja panno — przemówiła sucho i ostro do wchodzącej nie dość szybko pokojowej — że zaczynasz opuszczać się w służbie. Dobrze zatem, poszukam sobie kogoś gorliwszego w pełnieniu swoich obowiązków.
Hrabina była okropnie zdenerwowaną. Smutek i wstydliwe ubóstwo jej serdecznej przyjaciółki wprawiły ją w humor najfatalniejszy. Można się było tego domyśleć z łatwością, po jej tonie surowym i przemawianiu do pokojowej przez... „moja panno“.
— Błagam jaśnie panią o przebaczenie! — bąknęła służąca przerażona.
— Poproś do mnie pana hrabiego.
Mąż przybył niebawem, kołysząc się z nogi na nogę, zbliżał się do żony z pewną nieśmiałością.
— Ho, ho! moja droga, mała hrabino, jaką będziemy mieli dziś potrawkę z jarząbków w maderze dynstowaną, powiadam ci, tylko palce po niej oblizywać. Kosztowałem właśnie coś, duszko. Płacę Tarasowi tysiąc rubli rocznie, ale wart więcej, na prawdę.
Usiadł obok żony. Jedną ręką gładził łysą czaszkę, drugą uderzył się po kolanie z miną tryumfatora.
— Czego życzy sobie moja mała hrabina?
— Oto, mój drogi... ale co to, plama na twojej kamizelce? — wskazała palcem. — Pewnie sos z jarząbków? — dodała z uśmiechem. — Potrzebuję pieniędzy, hrabio kochany.
Twarz Rostowa przeciągnęła się mocno.
— Oho! no, proszę... potrzebujemy zatem pieniędzy?...
Zaczął szukać po kieszeniach pugilaresu z widocznym niepokojem.
— Dużo mi potrzeba... pięćset rubli — szepnęła wycierając plamę na kamizelce własną chusteczką, batystową.
— Zaraz duszeczko, natychmiast! Hej! jest tam który? — krzyknął z pewnością niewzruszoną człowieka, wiedzącego z góry że będą mu ślepo posłuszni i przylecą galopem na głos pana wszechwładnego. — Zawołać Miteńki! Ruszaj!
Miteńka, jak już o tem wspomnieliśmy wyżej, szlachcic był, wychowany od dziecka przez hrabiego. Oddał mu też on z całem zaufaniem zawiadywanie i rządzenie wszelkiemi interesami. Przywołany wszedł krokiem wolnym, kłaniając się z uszanowaniem.
— Słuchaj serdeńko, wystaraj mi się o — tu się zawahał nieco — przynieś siedmset rubli... tak, siedm setek rozumiesz? Tylko uważaj, żeby banknoty były nowe. Nie przynoś mi jak ostatnim razem, szmat podartych i wywalanych. To dla hrabiny.
— Proszę cię kochanku, niech będą czyste, koniecznie! — dodała hrabina z westchnieniem.
— Kiedy wasza Ekscellencja, życzy sobie mieć pieniądze? bo czasy coraz... proszę jednak wcale się o to nie troszczyć — wtrącił czem prędzej Miteńka, uważając po minie hrabiego i jego oddechu przyspieszonym, że burza wisi w powietrzu. — Zapomniałem że... postaram się o nie natychmiast.
— Dobrze, doskonale! Oddasz je do rąk hrabiny. Co za skarb to chłopczysko! — rzekł hrabia odprowadzając go wzrokiem aż do drzwi — nic u niego nie jest niepodobnem, i to mi się właśnie w nim podoba. Bo koniec końcem tak być powinno...
— Ah! te pieniądze! te pieniądze! jak ich brak daje się nam nieraz odczuć boleśnie w życiu! Te tu przydadzą mi się niesłychanie, hrabio kochany.
— Wiemy wszyscy, mała hrabinko, że bardzo wiele pieniędzy wydajesz — zażartował hrabia i odszedł do siebie.
Dostała wkrótce siedm banknotów nowiusieńkich. Właśnie je przykryła chusteczką od nosa, gdy księżna Trubeckoj weszła do jej pokoju.
— I cóż duszko? — spytała hrabina z lekkiem wzruszeniem.
— Ah! co za okropne położenie moja droga! Nie do poznania, a tak z nim źle, tak bardzo źle! Zabawiłam kilka minut zaledwie i dwóch słów nie przemówiłam!
— Anusiu, na miły Bóg! nie odmawiaj mi! — wykrzyknęła nagle hrabina, cała czerwona i tak zmieszana, tak zawstydzona, że ta jej mina dziwnie odbijała od twarzy zwiędłej, zmęczonej i z wyrazem prawie ponurym.
Zdjęła szybko chusteczkę, podając pakiecik Annie Michałównie. Ta odgadła natychmiast, co to znaczyło i pochyliła się, żeby ująć hrabinę w ramiona.
— Na Boryska umundurowanie!
Stało się, i księżna objęła za szyję hrabinę z płaczem rzewnym. Dla czego obie płakały? Czy z powodu, że musiały troszczyć się o pieniądze, o tę kwestję tak podrzędną, gdy się kogoś kocha prawdziwie? A może też przypomniały sobie w tej chwili lata dziecięce, w których zawiązał się między niemi ten stosunek serdeczny, i swoją pierwszą młodość, szczęśliwą, swobodną!... Bądź co bądź, łzy płynęły im z ócz obficie, ale łzy słodkie, po których robi nam się lekko na sercu.
Hrabina Rostow siedziała w głównym salonie ze swojemi córkami i licznem gronem zaproszonych. Mężczyzn po części zabrał był hrabia do swego gabinetu, pokazując im pyszną fajczarnię i traktując tych, co palili, fajkami tureckiemi, na ogromnie długich, wiszniowych cybuchach. Kiedy niekiedy wchodził hrabia do salonu, aby spytać żonę, czy nie przybyła jeszcze Marja Dmytrówna Afrosimówna?
Marja Dmytrówna, przezwana ogólnie „strasznym dragonem w spódnicy“, nie posiadała ani tytułu, ani majątku. Miała nie mniej charakter niesłychanie otwarty i energiczny; zachowanie się jej było cokolwiek rubaszne, ale pełne naturalności. Znała ją osobiście carska rodzina. Zbierało się u niej najlepsze towarzystwo z całej Moskwy. Chociaż naśmiewano się z niej po cichu, opowiadając sobie na ucho rzeczy niestworzone o jej prawdomówności i wzięciu oryginalnem, bez ogródek i ceremonji, w czem miała dochodzić do granic ostatecznych; obawiano się jej powszechnie i szanowano pomimo tych przywar.
Paląc fajki w hrabiego gabinecie, rozprawiano wiele o wojnie zapowiedzianej oficjalnie i ogłoszonej w manifeście, wydanym z okazji nowego poboru do wojska. Dotąd wprawdzie, nikt z obecnych manifestu owego nie czytał, wiedziano jednak na pewno, że został ogłoszonym publicznie. Hrabia siedząc na otomanie, pomiędzy dwoma fajczarzami, którzy mówili puszczając dym z ust jednocześnie, nie odzywał się wcale, tylko kiwał głową, na prawo i lewo, słuchając obu z widocznem zadowoleniem.
Pierwszy z nich był ubrany po cywilnemu. Twarz żółcią nasiąknięta, pomarszczona, ogolona na czysto, zdradzała wiek prawie podeszły, pomimo stroju wykwintnego, według mody ostatniej. Usiadł wygodnie, na nogach podgjętych, bez żenady najmniejszej, jakby ktoś z domowników. Wciągał w siebie z hałasem, długiemi łykami i krzywiąc się niemiłosiernie, dym z cybucha wychodzący. Duży bursztyn na samym wierzchu, podnosił znacznie jego wierzchnią wargę. Szynszyn, stary kawaler obecnie, był bratem stryjecznym hrabiny Rostow. Uchodził na salonach w Moskwie, za wielce złośliwego, za język obosieczny, jak to mówią. Gdy rozmawiał, miał zawsze taką minę, jakby wyświadczał tem wielki zaszczyt słuchającemu. Drugi gość, młody oficerek z gwardji, świeży i różowy jak panienka, ślicznie ufryzowany, wystrojony z najwyższą kokieterją, na ostatni guzik, trzymał delikatnie końcem ust karminowych, bursztyn od cybucha, wypuszczając ze swojej ładnej buzi dym tytoniowy, w lekkich powiewnych kółeczkach. Był to porucznik Berg, z pułku Semenowskiego, do którego miał wrócić niebawem razem z Borysem. Nim to Nataszka prześladowała hrabiankę Wierę, nazywając go jej „narzeczonym“.
Hrabia Rostow wytężył uwagę. Było to jego rozrywką ulubioną, skoro nadarzyła mu się sposobność grać w bostona i słuchać jednocześnie rozmowy dwóch gadułów zacietrzewionych.
— Jakże wy to wszystko sobie układacie, wielce szanowny Alfonsie Karolowiczu? — cedził Szynszyn z przekąsem, pykając dym z fajki. Lubił on mięszać wyrazy ruskie z frazesami francuskiemi, co nadawało jego rozmowie charakter nader oryginalny. Rzucał najpospolitszemi wyrażeniami ruskiemi, za to dobierał najwyszukańszych frazesów francuskich. — Czy liczycie na pewną rentę, którą państwo będzie wypłacało waszemu oddziałowi i chcecie przytem coś dla siebie uciułać?
— Bynajmniej Pietrze Mikołajewiczu. Chcę jedynie wykazać, że daleko mniejsze korzyści przedstawia konnica niż piechota. Osądzicie zresztą sami moje położenie...
Berg mówił zwięźle, dobitnie, spokojnie i z ugrzecznieniem. Rozmowa tyczyła się zawsze jego osoby, i miała na celu jedynie jego własne sprawy. Jeżeli rozmawiano o czem innem, był w stanie milczeć całemi godzinami. Takie milczenie, ani jego nie żenowało, ani drugim wcale nie ciężyło. Za to ilekroć nadarzyła się po temu sposobność, wysuwał siebie na pierwszy plan, z widocznem i najwyższem zadowoleniem.
— Oto jakiem jest moje położenie, Pietrze Mikołajewiczu... Służąc w konnicy, nawet jako porucznik, nie miałbym więcej niż dwieście rubli na kwartał; obecnie zaś dostaję dwieście trzydzieści...
Berg uśmiechnął się z przymileniem, spojrzawszy tak na Szynszyna jak na Rostowa śmiało i ze spokojem wzruszonym. Zdawać się mogło, że jego karjera i powodzenie, powinny stanowić cel jedyny życzeń całego świata.
— W gwardji zresztą, jestem ciągle na widoku. Urlop także można łacniej tam dostać niż gdzieindziej. Nietrudno pojąć, że nie mogłem utrzymać się z dwustu rubli na kwartał. W dodatku ile zdołam oszczędzić posyłam mojemu ojcu — tłumaczył dalej Berg, wypuszczając z ust dym tytoniowy...
— Prosty rachunek! — bąknął Szynszyn drwiąco, przesunąwszy bursztyn z jednego końca ust, w drugi. — Chuda fara, sam ksiądz pleban zębami dzwoni!... jak powiada przysłowie...
To mówiąc spojrzał na hrabiego Rostowa, który nagle śmiechem parsknął. Reszta towarzystwa, uważając, że Szynszyn zabiera się do mówienia, kołem otoczyła otomanę, na której siedział. Berg, wyższy po nad jakieś tam drwinki i przycinki, jakby nie przypuszczał, żeby mógł być ich celem, wyliczał dalej korzyści, które zapewnił sobie przenosząc się do gwardji. Najprzód jedną rangę wyżej, od innych swoich towarzyszy. Podczas wojny, mogłoby się łatwo zdarzyć, że zabiłoby dowódcę szwadronu, a wtedy on, jako najstarszy pomiędzy porucznikami, objąłby natychmiast dowództwo, tem łatwiej staćby się to mogło, że jest bardzo lubianym w pułku, i jego tatko pyszni się nim niesłychanie. Opowiadał z rozkoszą o tem wszystkiem, nie omijając żadnego szczegółu. Nie domyślał się widocznie, że możnaby znaleźć na świecie temat do rozprawy więcej ogół interesujący. W jego samolubstwie naiwnem, było coś tak szczerego i naturalnego, że tem rozbrajał swoje audytorjum.
— Koniec końców, mój drogi, gdziekolwiek będziesz, czy w konnicy, czy w piechocie, nie zginiesz, ręczę ci za to! — rzekł Szynszyn uderzając go poufale po ramieniu.
Berg uśmiechnął się zadowolony i przeszedł do salonu wraz z hrabią.
Była to chwila, poprzedzająca zapowiedź objadu. Wtedy nikt nie spieszy się nawiązywać rozmowy, bo każdy oczekuje smacznej „zakuski“. A właściwie powinnoby się rozmawiać, jeżeli już nie dla czego innego, to aby pokryć niecierpliwość, czemu objadu nie dają. Zwykle w takiej chwili złowrogiej, gospodarstwo zamieniają z sobą spojrzenia rozpaczliwe, i nieznacznie wzruszają ramionami. Goście ze swojej strony, widząc doskonale te nieme znaki, łamią sobie głowę nadaremnie, żeby odgadnąć przyczynę spóźnienia: Czy to dzieje się skutek nieprzybycia jakiejś ważnej osobistości, jakiego bogatego wujaszka, lub ciotuni, po których spodziewają się spadku, czy też z powodu, jakiego zajścia fatalnego i nieporządku w państwie kuchennem?
Piotr właśnie wszedł do salonu. Usiadł ciężko i niezgrabnie na pierwszym fotelu, który znalazł się na jego drodze. Hrabina siliła się nadaremnie, żeby wciągnąć go w dłuższą rozmowę. Odpowiadał jej tylko „tak“, lub „nie“, patrząc w koło przez okulary, jakby pilnie szukał kogoś. Musiano uważać ogólnie, że jest w salonie figurą wielce zawadzającą; on jednak sam wcale tego nie dostrzegał. W towarzystwie każdy mniej więcej znał jego historją z niedźwiedziem i komisarzem od policji. Nie dziw też, że ten młodzieniec wzrostu niezwykłego, odpowiednio zbudowany, ciężki i niezgrabny, budził ciekawość powszechną. Jedni drugich pytali, jak to stać się mogło, żeby ten olbrzym taki na oko apatyczny i nieruchawy, mógł spłatać takiego figla, owemu urzędnikowi?
— Przybyłeś pan do nas niedawno? — spytała hrabina.
— Tak, pani — odrzucił lakonicznie, patrząc na lewo.
— Nie widziałeś się dotąd z moim mężem?
— Nie, pani — bąknął uśmiechając się bezmyślnie.
— Byłeś pan niedawno w Paryżu; to miasto musi przedstawiać wiele rzeczy ciekawych, nieprawdaż?
— Nadzwyczaj wiele...
Hrabina zrozpaczona rzuciła okiem na Annę Michałównę. Ta pochwyciła w powietrzu niemą prośbę o ratunek. Przysiadła się więc do młodego człowieka, usiłując głaz ożywić, ale to jej się wcale nie powiodło. Zaczynała o tem i owem, z różnych beczek, jak to mówią; wspomniała nawiasem o hrabiu Bestużewie i jego chorobie; Piotr jednak uwziął się wciąż odpowiadać „tak“ lub „nie“.
Inni goście wymieniali nawzajem frazesa urywane, bez związku, jak naprzykład: — „U Razumowskich... było to coś czarującego!... Pani nadto łaskawa!... Hrabina Apraksin...“ Nareszcie zerwała się uradowana gospodyni, biegnąc ku drzwiom do salonu przyległego. Z ust jej wyrwał się okrzyk, rozwiązujący zagadkę opóźnienia objadu.
— Marja Dmytrówna!
— W własnej osobie!... — odezwał się głos gruby i szorstki.
W tej samej chwili zjawiła się Marja Dmytrówna.
Prócz kilku matron w wieku podeszłym, podniosły się wszystkie panie i panny, na powitanie nowoprzybyłej.
Zatrzymała się na progu. Wzrostu wysokiego, mocno otyła i rysów twarzy wybitnych, raczej męskich, szła z głową dumnie podniesioną, którą otaczały pukielki siwych włosów, upiętych à la Sévigné. W latach co najmniej pięćdziesięciu, trzymała się dobrze, była zdrowa i krzepka. Nibyto poprawiając coś około rękawów przy staniku, z wielkiemi u ramion bufami, objęła jednem spojrzeniem bystrem i na wskroś przenikającem całe towarzystwo.
Marja Dmytrówna mówiła tylko po rosyjsku.
— Czołem przed tą, której święto dziś obchodzimy. Daj jej Boże zdrowie razem z całą rodziną — zawołała od progu, swoim głosem donośnym i prawie basowym. — Cóż dzieje się z tobą, stary grzeszniku? — spytała żartobliwie hrabiego, który pospieszył ucałować jej rękę. — Przyznaj się, że nudzisz się w Moskwie śmiertelnie. Tu bo niema gdzie polować z chartami, co... Cóż robić, mój drogi. Trzebaby zacząć zbierać dla tych ptaszątek — ręką wskazała panienki. — Gdy to jeszcze trochę podrośnie, musisz oglądnąć się dla nich za mężami... święty Boże, nie pomoże... I cóż mój kozaczku — zwróciła się do Nataszki, głaszcząc ją jedną ręką po twarzyczce zarumienionej, podczas gdy dziewczynka jej drugą rękę z niekłamaną serdecznością do ust przyciskała, nie bojąc się wcale tego grenadjera w spódnicy. — Istny djabełek, ta mała — machnęła ręką — ale nie mniej kocham ją całem sercem.
Sięgnęła do ogromnego, aksamitnego ridicule’u, a wyjąwszy z jego głębin pudełeczko ze ślicznemi kolczykami brylantowemi, przy których były wisiorki z pereł w kształcie dwóch gruszek, ofiarowała je Nataszce rozpromienionej. Następnie zwróciła się do Piotra.
— Ho, ho! i ty tutaj kochasiu? Chodź no, chodź, przystąp bliżej — starała się głosowi nadać dźwięk słodki i ponętny, co jej przychodziło z wielką trudnością. — Chodźże raz... To mówiąc podnosiła rękawy, ruchem groźnym: — Jedna jedyna, rąbnęłam nieraz prawdę w oczy twojemu ojcu, skoro nadarzyła mi się sposobność po temu. I tobie nie myślę prawdy owijać w bawełnę. Tego żąda sam Bóg.
Umilkła, a całe towarzystwo słuch wytężyło, czekając na to co miało nastąpić.
— Nie ma co mówić, prowadzisz się zachwycająco, chwacki z ciebie chłopak. W chwili kiedy twój ojciec dogorywa, złożony ciężką chorobą, ty zabawiasz się przywiązywaniem komisarza od policji do grzbietu niedźwiedzia. To nieprzyzwoicie, nieprzyzwoicie, rozumiesz młokosie? Wolałbyś raczej wstąpić do wojska i pójść na wojnę...
Pokazała mu plecy, podając rękę gospodarzowi domu, który ledwie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— A teraz siadajmy do stołu — zawyrokowała apodyktycznie — sądzę że czas najwyższy...
Hrabia poszedł przodem, prowadząc do objadu Marją Dmytrównę. Za nimi szła hrabina Rostow z pułkownikiem od huzarów. Trzeba było ugrzeczniać tę osobistość, miał bowiem Mikołajowi służyć za przewodnika i zawieść go do pułku. Szli dalej parami: Anna Michałówna z Szynszynem, Berg z Wierą; słodko uśmiechnięta Julja Karagin z Mikołajem, za nimi reszta towarzystwa. Na końcu szły dzieci z nauczycielami i guwernantkami. Służba bardzo liczna, rzuciła się do krzeseł. Odsuwano je i przysuwano z hałasem. Muzyka zabrzmiała na galerji u góry, sala bowiem była na dwa piętra wysoką i wszyscy zasiedli w koło stołów. Tony orkiestry, zagłuszył wkrótce brzęk nożów i widelców, gwar rozmów i krzątanie się po sali zgrai służebnej. Hrabina siedziała na jednym końcu stołu, mając obok siebie po prawej stronie Marję Dmytrównę, po lewej Annę Michałównę. Naprzeciw niej zajął krzesło mąż, obok niego po prawej ręce pułkownik, po lewej Szynszyn. Reszta gości rozmieściła się według własnej woli i fantazji. Pośrodku siedziała młodzież: Wiera z Bergiem, Piotr i Borys; naprzeciw nich dziatwa z nauczycielami i guwernantkami.
Hrabia kiedy niekiedy rzucał okiem na żonę i na jej czepek olbrzymi, z niebieskiemi kokardami, który przebłyskiwał z pomiędzy karafek kryształowych butelek z winem i koszów srebrnych z owocami. Hrabia był zresztą zajęty gorliwie dolewaniem wina sąsiadom najbliższym, przyczem i o sobie nie zapominał. Hrabina spozierała także ku mężowi, o ile mogła dojrzeć go pomiędzy liśćmi ananasów i stosami innych owoców najwyszukańszych. Czoło Rostowa odbijało od jego siwej czupryny, świecąc zdaleka barwą karmazynową. Kobiety świegotały bez przestanku, jakby szły o zakład, która którą przegada. Po stronie męzkiej, podnoszono głos coraz bardziej i robiło się coraz gwarniej. Najgłośniejszym był pułkownik od huzarów. Ten jadł ogromnie, a pił jeszcze lepiej, wkrótce też twarz jego poczerwieniała jak piwonja. Hrabia stawiał go na przykład innym gościom. Berg tłumaczył Wierze, z czułym uśmiechem, że miłość z nieba przychodzi, niema zatem z ziemią żadnej styczności. Borys był zajęty wymienianiem nazwisk osób nieznanych Piotrowi, przyczem rzucając spojrzenia wymowne na swoje vis a vis, na Nataszkę rozpromienioną. Piotr i teraz mówił nie wiele; przypatrywał się raczej uważnie osobistościom, których nie znał i jadł za czterech. Z dwóch zup, które dano mu do wyboru, wybrał żółwiową. Później zaś, zacząwszy od kulibiaki, aż do sławnego pasztetu z jarząbków, nie opuścił żadnego półmiska i nie odrzucił ani jednego kieliszka wina, które marszałek nalewał mu bez ustanku. Ten trzymał z gracją butelkę w serwetę owiniętą i szeptał do ucha tajemniczo:
— Madera... reńskie... tokaj... burgunder...
Piotr pił na przemian z wszystkich czterech kieliszków o rozmaitych kształtach i barwach ozdobionych herbem hrabiego, które ustawiono szeregiem przed każdym biesiadnikiem. Im liczniejsze były kieliszki, tem bardziej wzmagała się jego uprzejmość i serdeczność dla najbliższego otoczenia. Nataszka badała wzrokiem Borysa, z zawziętością, do której są tylko zdolne w tym wieku dziewczątka, gdy mają już miłostkę, a szczególnej gdy pocałują po raz pierwszy, wymarzonego bohatera. Piotr prawie nie zwracał na nią uwagi. Ilekroć jednak rzucił spojrzenie na tę dzieweczkę, z oczami namiętnie płonącemi, o mało nie parsknął śmiechem szalonym.
Mikołaj zdala od Soni, siedząc obok ładnej i zalotnej Julki, rozmawiał z nią żywo i z uśmiechem. Sonia uśmiechała się również, choć zazdrość ją dławiła. Na przemian to bladła, to czerwieniała i wysilała wszelkie władze umysłowe, aby odgadnąć o czem też rozmawiają. Najstarsza z guwernantek, z miną kwaśną i z czołem chmurnem, wyglądała na kwoczkę wodzącą cudze kaczęta, ale nie mniej gotową rzucić się odważnie na każdego, ktoby je chciał zaczepić i oczy mu wydziobać. Guwerner, niemiec, usiłował zapamiętać nazwiska potraw i tytuły win, które przed nim defilowały, aby opisać ten cały bankiet szczegółowo swojej rodzinie. Niemiec był tem dotknięty do żywego, że marszałek zawsze go pomijał i wina wcale mu nie nalewał. Udawał jak mógł, że o to nie dba bynajmniej, bo wina właściwie nigdy nie pija. Jeżeliby którego skosztował, to chyba z ciekawości uczonego, aby umieć później rozpoznać rozmaite jego gatunki.
Po stronie męskiej rozmowa stawała się coraz głośniejszą. Pułkownik wspomniał o manifeście, zapowiadającym wydanie wojny. W Petersburgu ogłoszono go publicznie, do Moskwy zaś wysłano z nim kurjera umyślnego, z rozkazem doręczenia manifestu główno-dowodzącemu jenerałowi.
— Jaka też gwiazda złowroga popycha nas do wojny z Napoleonem — wykrzyknął Szynszyn. — Skroił on już Austrji, oby teraz nie przyszła kolej na nas!
Pułkownik, tęgi, tłusty i czerwony niemiec, zresztą dobry żołnierz i oddany carowi duszą i ciałem, mimo obcego pochodzenia, oburzył się wielce na te słowa:
— Złowroga gwiazda — zaprotestował energicznie, wymawiając najśmieszniej w świecie słowa ruskie. — Nie wolno tak się odzywać, skoro nasz pan najmiłościwszy wie, dla czego wojnę wydaje. Powiada on w swoim manifeście, że nie może pozostać obojętnym w obec niebezpieczeństwa Rosji grożącego i że wymaga tego godność i świętość aljansów!... — dodał z naciskiem, podkreślając słowo alianse, jakby w niem tkwił punkt ciężkości kwestji roztrząsanej.
Następnie dzięki pamięci fenomenalnej, wyćwiczonej widocznie oddawna do recytowania edyktów urzędowych, zaczął powtarzać dosłownie początek manifestu:
„Życzeniem jedynem, celem, do którego car dąży stale i niezachwianie, jest przywrócenie całej Europie pokoju trwałego. Aby ten cel osiągnąć, decyduje się wysłać za granicę państwa część wojsk swoich“.
— Oto racja stanu, Piotrze Mikołajewiczu — dodał pułkownik wychylając duszkiem kielich wina, jakby na poparcie tych słów.
— Znacie panie pułkowniku nasze przysłowie: — „Siedź babo pod piecem i pilnuj swojej kądzieli“ — bąknął Szynszyn ironicznie. — To i do nas w tym wypadku można doskonale przystosować. Pomyśleć, że nawet Suwarow został pobity na głowę... a pytam się gdzie obecnie szukać mamy takich Suwarowów? — mówił ciągle po rusku. — Powinniśmy bić się do ostatniej kropli krwi, punktum basta! — pułkownik wyciął pięścią w stół z całej siły — i zginąć za naszego cara! Tego nam potrzeba, a nie rezonowań — wymówił znowu z naciskiem słowo ostatnie, zwracając się do Rostowa. — My, stare huzary, słuchamy ślepo rozkazu, i na tem kwita! A ty młodzieńcze i nowozaciężny huzarze, co o tem sądzisz? — zagadnął Mikołaja, który zapominał zupełnie o bawieniu swojej sąsiadki, tak słuch wytężał, aby z rozmowy owej nie utracić ani jednego słowa.
— Podzielam zdanie pana pułkownika — Mikołaj stanął cały w płomieniach, obracając talerzem tak gwałtownie, że o mało kieliszków nie potłukł. — Jestem najmocniej przekonany, że my, Rosjanie, powinniśmy zwyciężyć lub zginąć...
Jeszcze frazesu nie dokończył, a już odczuł całą jego śmieszność: był napuszysty, przesadny i niewłaściwie użyty.
— Powiedziałeś to prześlicznie, Mikołaju Stefanowiczu — szepnęła mu Julja do ucha z czułem westchnieniem. Sonia drżąc nerwowo, słuchała go z zachwytem w oczach, cała zarumieniona. Piotr głową przytakiwał im obydwom.
— To się nazywa mówić — rzekł cicho.
— Jesteś dzielnym młodzieńcem i prawdziwym huzarem — pułkownik zaczął na nowo walić w stół pięścią, aż wszystko co stało na nim w górę podskoczyło.
— Hej! tam, na końcu, co znaczy ten hałas piekielny...
To Marja Dmytrówna spytała, głos podnosząc, niby trąba jerychońska...
— Po co walisz w stół, pułkowniku? Czem on ci zawinił? Tak się unosisz, jak gdybyś szarżował Francuzów!
— Mówię szczerą prawdę — mruknął stary huzar.
— Rozprawiamy o wojnie! — wykrzyknął Rostow — bo trzeba ci wiedzieć Marjo Dmytrówno, że mój syn wstępuje do wojska.
— Ja mam w armji moich czterech wisusów i nie narzekam na wojnę. Wszystko w ręku Boga! Umieramy gdy przyjdzie pora, spokojnie na piecu,[2] a wychodzimy nieraz cało i zdrowo z bitwy najkrwawszej — grzmiała dalej Marja Dmytrówna, głusząc wszystkich w około.
Gdy mówić przestała, rozmowa szła dawnym torem, osobno gwarzyły kobiety, a osobno mężczyźni między sobą.
— A ja ci powtarzam, że nie zapytasz się o to — szeptał Nataszce do ucha jej mały braciszek.
— Przekonasz się zaraz! — odrzuciła Nataszka...
Z twarzyczką rozpłomienioną, z minką figlarną i rezolutną, zerwała się na równe nogi, mrugając na Piotra, żeby zwrócić jego uwagę na to co miała powiedzieć.
— Mamo! — zawołała śmiało, swoim dziecięcym głosikiem dźwięcznym i świeżym.
— Czego chcesz? — drgnęła hrabina nerwowo, przeczuwając jakąś swywolę, po wyrazie twarzy dziewczynki. Pogroziła jej palcem, siląc się na surowość i potrząsała głową z najwyższem niezadowoleniem.
Umilkły naraz wszystkie rozmowy.
— Mamo, co będziemy mieli na leguminę? — spytała mała figlarka bez wahania.
Nadaremnie matka starała się ją zatrzymać.
— Ty, ty kozaku! — krzyknęła Marja Dmytrówna, grożąc jej również palcem.
Goście patrzyli jeden na drugiego. Starsi nie wiedzieli jaką minę zrobić.
— Pytam co będziemy mieli słodkiego? — powtórzyła Nataszka nie zmięszana wcale i najpewniejsza, że figiel spłatany ujdzie jej bezkarnie.
Sonia i Piotr olbrzymi, dusili się od śmiechu.
— A zatem słyszałeś, żem spytała na głos cały — odszepnęła bratu tryumfująco swywolnica, spojrzawszy znowu na Piotra.
— Podadzą lody, ale ty ich za karę nie dostaniesz — zawołała Marja Dmytrówna.
Widząc że i z tej strony nie ma się czego obawiać, Natasza spytała wprost tę ostatnią.
— Jakie lody? Byle nie śmietankowe, bo tych nie cierpię!
— Może wolisz z marchwi? — bąknęła drwiąco Marja Dmytrówna.
— Nie, nie, chcę wiedzieć koniecznie z czego będą lody! — wolała Nataszka coraz głośniej.
Hrabina Rostow i wszyscy goście śmiechem wybuchnęli. Nie tyle zabawił ich koncept Marji Dmytrówny, co śmiałość i zręczność młodej dzieweczki, która dotrzymała placu nawet takiemu jak ona Herodowi.
Uspokoiła się mała figlarka, gdy jej odpowiedziano w końcu, że podadzą lody ananasowe. W chwilę później ponalewano szampana, muzyka zagrała grzmiącą fanfarę, hrabia Rostow poszedł do żony z kieliszkiem w ręce, i ucałowali się serdecznie. Powstali wszyscy od stołu, pijąc najprzód zdrowie solenizantek, potem trącając się kieliszkami, jedni z drugiemi, z dziećmi, a nawet z guwernantkami i guwernerami, którym również dano szampana. Służba znowu z hałasem zaczęła krzesła odsuwać i biesiadnicy z twarzami mocno zaczerwienionemi, przeszli z sali jadalnej do głównego salonu, w tym samym co wpierw porządku.
Stoły do kart stały gotowe w apartamencie hrabiego. Zaczęto zbierać do partji bostona. Hrabia, z talją kart przed sobą, rozrzuconą w kształcie wachlarza, patrzał w nią bezmyślnie. Była to chwila jego drzemki poobiednej, teraz więc silił się nadaremnie, aby senność pokonać, która go prawie ubezwładniała. Nic nie mówiąc, wybuchał tylko śmiechem raz po raz, zupełnie bez powodu. Młodzież uprowadzona przez panią domu, skupiła się w głównym salonie obok harfy i fortepianu. Julja po wielkich i usilnych proźbach całego towarzystwa, zagrała wreszcie na harfie piękny utwór ze sztucznemi warjacjami. Potem przyłączyła się do reszty gości, aby namówić do śpiewu Mikołaja i Nataszkę. Znano bowiem powszechnie ich talent do muzyki. Nataszce wprawdzie to wielce pochlebiało, że zaczynają uważać ją za pannę dorosłą, była jednak mocno onieśmielona na myśl, że ma śpiewać przed tylu osobami.
— Co zaśpiewamy? — spytała.
— Źródło — odrzucił brat.
— A więc dobrze, zaczynajmy. Borys! chodź tu, stań blisko mnie. Gdzie Sonia, żeby nam zaakompaniowała?
Spostrzegłszy teraz dopiero nieobecność przyjaciółki serca, Natasza wybiegła pędem z salonu, aby ją odszukać i udała się najprzód do Soni pokoju. Ten był próżny zupełnie. W sali do nauk tak samo nie było nikogo. Zrozumiała w lot, że Sonia musi siedzieć na kanapce w kurytarzu. Było to miejsce przeznaczone raz na zawsze, do bolesnych wynurzań w żeńskiej rodzinie Rostowów. Była pewną, że tam Sonię zastanie. Ta rzuciła się rzeczywiście na kanapkę w postawie pół leżącej, z twarzyczką ukrytą w dłoniach i płakała łzami rzewnemi. Nie zwróciła nawet uwagi, na śliczną powiewną sukienkę z gazy różowej, mnąc takową niemiłosierne. Jej chude dotąd ramiona i wąskie plecy, obnażone według mody, drzały od łkania kurczowego. Główkę całą prawie schowała w brudną poduszkę, powleczoną perkalikiem w ciemne paski, którą zabrała mimochodem z łóżka swojej poczciwej piastunki. I twarz Nataszki, dotąd tak ożywiona i promienista, zasępiła się nagle. W Sonię łkającą spazmatycznie wpatrzyła się wzrokiem przerażonym, żyły w cienkiej szyjce zaczęły jej nabrzmiewać, a ust kąciki skrzywiły się, jakby i ona była bliską płaczu.
— Sonciu, co ci takiego? co się stało? Mówże na miły Bog! Oh! oh!
Nie wiele myśląc, sama rozpłakała się na dobre.
Próbowała Sonia, ale nadaremnie podnieść głowę i odpowiedzieć na pytanie. Jeszcze głębiej wcisnęła twarzyczkę w brudną poduszkę, łkając na głos cały. Nataszka usiadła obok niej, otoczyła ją czule ramieniem i zdołała uspokoić ją przynajmniej o tyle, że wyszeptała skargę żałosną, głosem stłumionym i łkaniem przerywanym.
— Mikołcio odjeżdża za tydzień... rozkaz dzienny już wydany do jego pułku... sam mi to powiedział... Nie płaczę jednak z tego powodu — dodała, pokazując papier z brzegami złoconemi i cały kwiatkami w górze umalowany. Na nim wypisał jej był Mikołaj, jakieś wierszyki miłosne. — Ty mnie nie możesz zrozumieć, i nikt w ogóle nie potrafi tak jak ja ocenić tej wzniosłej duszy!... Tyś szczęśliwa... nie sądź atoli że ci szczęścia twego zazdroszczę... Kocham ciebie, a i Borysa lubię jak brata. Miły z niego i serdeczny chłopak... Między wami nie będzie żadnej przeszkody... Między nami zaś zachodzi bliskie pokrewieństwo... trzebaby dopiero starać się o pozwolenie metropolity... inaczej niepodobna!... Zresztą, gdyby mateczka (Sonia uważała panią Rostow za matkę i nigdy jej inaczej nie nazywała)... gdyby jej się zdawało, że zawadzam Mikołce, że przeszkadzam mu do losu świetnego? Powiedziałaby żem niewdzięczna, żem istotą bez serca... a przecież Bóg mi świadkiem, kocham go nad życie własne... gotowam dla niego do ofiar największych... kocham i mateczkę i ciebie, wszystkich was... z żyjątkiem jednej Wiery... W czem ja jej zawiniłam, że tak mnie poniewiera, prześladuje?... Tak wam jestem wdzięczną, że radabym z duszy coś wam poświęcić, cóż, kiedy niczego nie posiadam!...
Tu Sonia wybuchła na nowo rzewnym płaczem, kryjąc twarz w poduszkę. Było widocznem po usiłowaniach Nataszki, aby Sonię z płaczu uspokoić i utulić, że pojmowała doskonale całą doniosłość jej boleści i rozżalenia, od którego serce jej pękało.
— Sonciu najdroższa! — szepnęła pieszczotliwie. Nagle odgadła całą prawdę. — Założyłabym się, że Wiera mówiła z tobą po obiedzie! Co? Wyznajże mi szczerze?
— Te tu wiersze, napisał dla mnie Mikołcio... a ja je sobie przepisałam tylko... Tamte odpisane znalazła na mojem biurku... Grozi mi że powie mateczce... Nazwała mnie szkaradną niewdzięcznicą... i że mateczka nigdy nie pozwoli na nasze małżeństwo! Mikołcio musi ożenić się z panną bogatą, taką naprzykład: jak Julja Karagin... Widziałaś jak jej Mikołka nadskakiwał przez dzień cały... Boże mój, Boże! dla czego tak być musi?... Powiedz mi Nataszko!...
I znowu zalała się łzami rzewnemi. Nataszka objęła ją miłośnie, zaczęła pieścić i całować, póki Sonia nie uspokoiła się cokolwiek i nie uśmiechnęła do niej słodko z poza łez.
— Nie wierz temu Sonciu kochana! Przypomnij sobie raczej, cośmy uradzili we trójkę z Mikołciem, wczoraj wieczór, po wieczerzy. Zadecydowaliśmy z góry i ułożyli wszystko, już dobrze nie pamiętam jak i którędy, ale tyle wiem, że nam szło gładko jak z płatka, i nie było najmniejszej przeszkody. Przecie brat wujaszka Szynszyna, ożenił się z rodzoną bratanicą, a my już tylko sobie stryjeczni, więc w trzecim stopniu pokrewieństwa. Borys utrzymywał również, że ta sprawa da się załatwić bez wszelkich trudności, bo mu opowiedziałam wszystko, rzecz naturalna. Ty wiesz jak on jest wykształcony, a przytem ma takie złote serce! Nie płacz Sonciu, moja gołąbeczko, moja najdroższa przyjaciółko...
Obsypywała ją pocałunkami śmiejąc się wesoło.
— Wiera zła, niepoczciwa... o tem wiemy od dawna, zostawmy ją zatem na boku, z niczem się przed nią nie zwierzając, ale mimo tego wszystko pójdzie dobrze i ona was przed mamą nie oskarży. Mikołko powie sam co zamyśla uczynić, Julka zaś ani mu w głowie! Wierz mi, Sonciu najdroższa...
Raz jeszcze ją serdecznie ucałowała i Sonia zerwała się nagle, z oczami promieniejącemi na nowo szczęściem i nadzieją najświetniejszą na przyszłość. Była w tej chwili zupełnie podobną do młodego kotka, który czeka tylko na chwilę sposobną, aby skoczyć wszystkiemi czterema łapkami i popędzić za kłębkiem. Wszak cała jego rasa, umie tak wybornie igrać z kłębuszkiem.
— Ty zatem w to wierzysz na prawdę? Czyś gotowa przysiądz mi na to? — żywo zawołała, poprawiając czemprędzej włosy rozburzone i suknię zmiętą.
— Przysięgam ci najuroczyściej! — odrzuciła Nataszka z całą powagą, podpinając jeden z jej długich warkoczy, który spadał nadto nisko na szyję. A teraz eracajmy do salonu i zaśpiewajmy „Źródło” na cztery głosy — wykrzyknęły razem. — Biegnijmy! — Czy wiesz, że ten wielki i gruby Piotr, który siedział na przeciw mnie, jest bardzo śmieszny — zatrzymała się nagle Nataszka. — Oh! jak ja się bawię! jak ja się bawię paradnie!...
Puściła się galopem wzdłuż korytarza. Sonia biegła za nią, otrząsając pierze do sukni przyczepione. Twarzyczka jej pałała, oczy łzami obmyte, jeszcze większego blasku nabrały. Wiersze wsunęła za gors, umieszczając je na samem sercu.
Można domyśleć się z łatwością, że „Źródło” miało wielkie powodzenie. Mikołaj odśpiewał następnie solo, romans włoski, pod którego muzykę podłożył był własną poezją, umieszczoną na Soni serduszku.
„Kiedy Feb przyświeca w nocy
„Wtedy nie jest w mojej mocy
„Nie wzlatać myślą ku tobie
„Nie wspomnieć jak o tej dobie
„Po strunach arfy dźwięczących
„Z pod twoich paluszków drżących
„Płynęły tony czarowne
„Lecz dla mnie nie dość wymowne...
„Mnie trzeba innej rozmowy
„Bom nie zdolny oddać słowy
„Jak nad życie kocham ciebie.
„Gdy czuję cię blisko siebie
„Radbym w długim pocałunku
„Zbyć się całego frasunku..
Ledwie skończył, zagrzmiała na nowo muzyka ustawiona na galerji, dając hasło do tańcu. Młodzież płci obojej puściła się żwawo w pląsy, zrazu bez ładu i składu.
Szynszyn wziął Piotra w wyłączne posiadanie, zaraz po objedzie, był on bowiem dla niego kąskiem nader smaczniejszym, jako świeżo przybyły z Petersburga. Wdał się z nim właśnie w jakąś nudną rozprawę polityczną, gdy Nataszka weszła do ojca saloniku, dążąc prosto ku Piotrowi:
— Mama posłała mnie — dygnęła przed nim zarumieniona — z rozkazem, abym pana zaprosiła do tańca.
— Lękam się, czy nie pomylę się w figurach, skoro jednak raczysz być moją przewodniczką, Nataljo Stefanówno...
I podał rękę dzieweczce.
Podczas pauzy, gdy pary układały się i stawały na miejscu wyznaczonem, muzyka zaś stroiła instrumenta do nowego tańca, Piotr usiadł obok swojej damy malutkiej. Nataszka nie posiadała się z radości, na samą myśl, że będzie tańczyła z wysokim, dorosłym, mężczyzną, który w dodatku powrócił niedawno z za granicy; i będzie z nim rozmawiała, jak dojrzała osoba. Poruszała od niechcenia wachlarzem, który dano jej tymczasowo do trzymania, przybierając pozę niesłychanie swobodną i kokieteryjną. Bóg jeden wie, gdzie i kiedy podglądnęła i wyuczyła się czegoś podobnego. Gawędziła z żywością, i uśmiechała się zalotnie do swojego tancerza.
— Ejże! ejże! patrzcie tylko na tę małą! — wykrzyknęła hrabina Rostow przechodząc obok córki.
Nataszka spłonęła rumieńcem, śmiała się jednak dalej:
— Ależ mamo! Jaką możesz mieć w tem przyjemność żeby... Zresztą czyż to jest coś tak nadzwyczajnego?...
Tańczono trzeciego „angleza“ gdy Rostow i Marja Dmytrówna, grający z sobą dotąd w karty, w pokoju obok, odsunęli krzesła, aby przejść do głównego salonu. Za nimi pośpieszyło kilku starszych dygnitarzy, wyciągając członki strudzone i zbolałe długiem siedzeniem na jednem miejscu. Przed tem pochowali przezornie do kieszeń sakiewki i pugilaresy z pieniędzmi.
Marja Dmytrówna i jej partner, byli w humorze wyśmienitym. Rostow, jak prawdziwy baletnik, podał jej ramię z szarmanterją komiczną i cokolwiek przesadną, ona zaś dotknęła się z gracją tej podpory. Hrabia wyprostował się teraz z dumą i z młodzieńczą żywością. Czekał na koniec figury anglezowej, i po niej głośno zawołał na pierwszego skrzypka w orkiestrze:
— Hej! Semjon! a zagraj no mi, ale tak od ucha! Daniela Coopera, wszak pamiętasz, co?
Był to taniec ulubiony hrabiego, jedna z figur angleza, która mu przypominała lata jego pierwszej młodości.
— Proszę patrzeć na tatkę! — wykrzyknęła z całych sił Nataszka, a zapominając że tańczy z dorosłym mężczyzną, położyła główkę na jego ramionach, śmiejąc się serdecznie. Rzeczywiście wszyscy w salonie, patrzyli z ciekawością i zadowoleniem, na czerstwego i żwawego staruszka drepcącego wesoło obok imponującej tancerki, wyższej o głowę prawie od niego. Z ramionami zaokrąglonemi, z piersią na przód wydaną, z nogami w trzeciej pozycji, wybijał takt po posadzce. Twarz rozpromieniał mu uśmiech, przygotowujący niejako publiczność do tego, co miało nastąpić. Przy pierwszych dźwiękach porywających Daniela Coopera, które przypominały cokolwiek rytmem wesołego tropaka (taniec ulubiony w Rossji) drzwi wszystkie do salonu prowadzące, zapełniły się głowami, po jednej stronie służbą męską, po drugiej żeńską. Przybiegli zwabieni niezwykłem widowiskiem i wesołym wybrykiem swego pana.
— Ah, słodki Jezu! co to za orzeł, ten nasz jasny pan! — wykrzyknęła z zachwytem stara piastunka.
Hrabia tańczył mistrzowsko i pysznił się z tego. Co do jego damy, ta nigdy nie umiała, i nawet nie próbowała w życiu dobrze tańczyć.
Marja Dmytrówna, powierzywszy swojego ridicule’a, hrabinie Rostow, wyprostowała się sztywnie, stojąc na jednem miejscu nieruchoma jak prawdziwa olbrzymka. Jej potężne ręce zwisały bezwładnie wzdłuż boków mocno odstających. Dzięki uśmiechowi, przyklejonemu do ust i lekkiemu drżeniu nozdrzy zaróżowionych, jej twarz o linjach regularnych, ale z wyrazem ostrym i surowym, ożywiła się cokolwiek. Jeżeli tancerz zachwycał widzów, zwrotami pełnemi gracji, lekkości i najmniej spodziewanemi, swojemi entrechats, gdzieś aż pod sufitem ruch najlżejszy jego olbrzymiej damy, wprawiał nie mniej w podziw patrzących, i wywoływał głośne wykrzykniki i pochwały. Widzowie byli wdzięczni temu kolosowi, za każde balance, zwrot w lewo, lub w prawo, za lada ruszenie szerokiemi ramionami. Wtem wszystkiem potrafiła zachować powagę majestatyczną, stosowną do jej otyłości, co tem bardziej zachwycało i unosiło w siódme niebo zgromadzonych. Taniec tych dwojga ożywiał się coraz więcej. Reszta par stanęła zdumiona; a uwaga ogólna, skupiła się na dwóch podtatusiałych partenerach: Marji Dmytrównie i hrabiu Rostow. Nataszka ciągnęła damy za suknię, mężczyzn za poły od fraków, na chybił trafił, żądając koniecznie, aby patrzono i podziwiano jej „tatusia“, a Bóg świadkiem, że wszyscy oczy wytrzeszczali, o ile tylko mogli.
Czasem zatrzymywał się hrabia, wachlował się chustą, ocierał pot z czoła i huknął gromko na muzykantów, żeby raźniej grali. Potem puszczał się na nowo, kręcąc się w koło swojej damy, to na samych koniuszkach palców, to przeciwnie wybijając takt piętami. Nareszcie uniesiony młodzieńczym zapałem, gdy odprowadził na miejsce swoją damę i skłonił się przed nią z galanterją, podniósł jedną nogę i wykonał na zakończenie swoich ewolucyj choreograficznych, pyszną, przecudowną piruetę! za co mu nie szczędzono grzmiących oklasków i wybuchów śmiechu szalonego. Najgłośniej z wszystkich śmiała się Natasza.
Tak tancerz jak tancerka nie mogli z razu tchu złapać, ocierając pot kroplisty z czoła.
— Tak, moja droga! Za naszych czasów w ten sposób tańczono — hrabia zawołał.
— Hurra! niech żyje Daniel Cooper! — wykrzyknęła Marja Dmytrówna, skoro zdołała cokolwiek odsapnąć i podniosła w górę bufiaste rękawy.
Gdy zaczynano siódmego z rzędu „angleza“ u Rostowów, muzykanci grali fałszywie z wielkiego zmęczenia jak przez sen, służba zaś wraz z kuchmistrzem, trzymając się ledwie na nogach, przygotowywała jednak sutą wieczerzę; hrabia Bestużew konał, tknięty po raz siódmy paraliżem. Ponieważ lekarze nie taili tym razem, że nie było najmniejszej nadziei ocalenia chorego, odczytano więc nad nim modlitwy spowiedne, dano mu Komunję i gotowano się do ostatniego Namaszczenia. Około jego łoża panował nieład, niepokój i trwoga, jak to zwykle bywa przy konających. Mnodzy agenci przedsiębiorców trudniących się pogrzebami, zwabieni ponętą wspaniałych ceremonji i hojnej zapłaty, cisnęli się jeden przez drugiego, do bramy wjazdowej. Starali się jednak ukryć pomiędzy nadjeżdżającymi powozami, które zatrzymywały się przed pałacem. Głównodowodzący jenerał w Moskwie, który w dzień przysyłał kilka razy swoich adjutantów, aby się dowiedzieć o chorego, pod wieczór przybył we własnej osobie, gdyż chciał pożegnać sławnego i znakomitego starca, współczesnego wielkiej Katarzynie i tejże niegdyś ulubieńca. Pyszna sala recepcjonalna była przepełnioną gośćmi najdostojniejszymi. Wszyscy powstali z uszanowaniem, gdy wszedł jenerał komenderujący. Ten zabawiwszy pół godziny w pokoju chorego, sam na sam z konającym, z powrotem przebiegł szybko salę, kłaniając się w prawo i w lewo, ścigany spojrzeniami ognistemi tu zgromadzonych.
Książę Bazyli, dziwnie blady i wychudły, odprowadzał go aż na schody i coś mu szeptał do ucha. Dopełniwszy tej powinności, upadł ciężko na krzesło najbliższe w głównej sali, przysłaniając sobie oczy dłonią. Wkrótce jednak zerwał się ruchem pełnym trwogi i niepokoju, i pospieszył długim korytarzem, na drugą stronę pałacu, do apartamentu starszej księżniczki, gdzie też znikł za drzwiami.
Osoby które w sali zostały, bądź szeptały między sobą, bądź nagle urywały cichą rozmowę, wpatrując się ciekawie w drzwi prowadzące do pokoju umierającego, ilekroć pokazał się ktokolwiek tam na progu.
— Nadszedł kres! — mruczał pod nosem stary ksiądz siedzący obok damy poważnej, która słuchała słów jego z czcią najwyższą. — Tak... zbliża się chwila stanowcza! Dłużej niepodobna zatrzymać duszy w tem biednem, schorzałem ciele!
— Czy nie będzie za poźno na ostatnie Olejem św. namaszczenie? — spytała matrona, udając że nie wie o niczem, i nie domyśla się niczego.
— To bardzo ważny Sakrament! — bąknął wymijająco ksiądz staruszek, gładząc się po łysem czole, na które nagarnął kilka siwych kosmyków.
— Któż to był? — pytano na drugim końcu sali. — Czy rzeczywiście komenderujący we własnej osobie?... Jak on jeszcze młodo wygląda!...
— A kończy lat siedmdziesiąt... — odezwał się ktoś trzeci. — Utrzymują, że hrabia stracił już przytomność... Zdaje się, że przystąpią do ostatniego Pomazania. — Znałem takiego, którego siedm razy namaszczano...
Wyszła teraz z pokoju wuja druga z rzędu księżniczka. Miała oczy zaczerwienione. Usiadła obok doktora Lorrain, który opierał się z gracją o słup marmurowy, pod portretem wielkości naturalnej, carowej Katarzyny.
— Prześliczna pogoda, księżniczko — przemówił lekarz — powietrze tak balsamiczne, że możnaby sądzić, iż jesteśmy na wsi a nie w Moskwie!
— Nieprawdaż? — odpowiedziała bezmyślnie z ciężkiem westchnieniem. — Czy wolno dać się napić choremu.
Lekarz zdawał się nad tem namyślać:
— Wypił lekarstwo?
— Tak jest.
Popatrzył na zegarek bregietowski:
— Weźmie pani szklankę wody przegotowanej i wrzuci w nią szczyptę — pokazał jaką, swojemi cieńkiemi paluszkami — cremortartari.
— Ne pamieńtam casusu — potrząsł głową, przekręcając najfatalniej język rosyjski, drugi lekarz, niemiec — szeby chto szyl po trzecim hataku!
— Co to był za człowiek! — odrzucił oficer, do którego niemiec zwrócił się ze swoją uwagą. — Silny a jak dąb wysoki! Istny lew! Komu też dostanie się jego olbrzymi majątek? — dodał ciszej.
— Snajdzie sze na to amator! — uśmiechnął się niemiec od ucha do ucha.
Otworzono znowu drzwi do pokoju chorego. Weszła tam księżniczka, z przygotowanym napojem według przepisu doktora Lorrain.
Niemiec zbliżył się do kolegi francuza.
— Poczonknie mosze do rana szo pan myszli?
Lorrain wydął usta, i machnął ręką przecząco:
— Najdłużej do północy! — szepnął, uśmiechając się z dumą, na myśl o swojej wszechwiedzy, która pozwalała mu przepowiedzieć prawie na minuty, kiedy miała nastąpić śmierć u konającego.
Gdy książę Bazyli wszedł do pokoju starszej księżniczki, panował tam mrok zupełny. Paliły się jedynie mdłem światełkiem dwie lampki nocne przed ikonostasem[3] w rogu pokoju. Powietrze było przepełnione balsamiczną wonią kwiatów i silnemi, odurzającemi perfumami. Salonik był zagracony mnóstwem drobnych mebelków i sprzęcików, tak, że prawie przejść nie było którędy. Z po za fałdów zielonej adamaszkowej kotary, otaczającej łoże wysoko wyścielone, przezierał stos poduszek, powleczonych białemi jak śnieg poszewkami.
Mały piesek zaczął ujadać piskliwie.
— Ach! to ty kuzynie!
Wstała spuszczając pieska z kolan. Ruchem mimowolnym przygładziła dwa placki z włosów, tak z przodu sztywnie zlepione, jakby ich kto powerniksował. — Co się stało? — zawołała. — Tak mnie przestraszyłeś!
— Nic nowego, na razie — bąknął. — Wiecznie to samo... Przyszedłem porozmawiać z tobą Katynko, cokolwiek o sprawie naglącej...
Usiadł jak ktoś nadzwyczaj znużony, na karle, z którego ona zerwała się przed chwilą.
— Jak tu duszno u ciebie! No, usiądź blisko przy mnie i pogadajmy.
— Sądziłam, że zaszło coś nadzwyczajnego...
Usiadła na przeciw niego, gotowa słuchać co jej powie, z miną jak zwykle sztywną, surową i dowodzącą najwyższej nieczułości.
— Próbowałam zasnąć, ale nie byłam wstanie... — rzekła.
— Otóż, moja droga, cóż myślisz?... — zaczął książę Bazyli ostrożnie, z ogródkami, wziąwszy ją za rękę i zniżając stopniowo aż do kolan, według swego zwyczaju.
Ten wstęp choć krótki, miał wielką doniosłość i tyczył się spraw mnogich a ważnych. Kuzyn z kuzynką rozumieli się doskonale, gdyż znali na wylot jedno drugie.
Księżniczka, sucha i długa jak tyka, przytem brzydka i o rysach twardych, wielce niesympatycznych, zwróciła zwolna ku niemu swoje oczy zielonkowate, wiecznie wytrzeszczone, a bez wyrazu i zaczęła go badać. Następnie potrząsła głową i spojrzała na ikonostas. Można było tłumaczyć różnie ten rzut oka: jako dowód boleści i rezygnacji, lub też znużenia, znudzenia i nadziei zbliżającej się chwili odpoczynku, po fakcie dokonanym.
W ten sposób zrozumiał to książę Bazyli.
— Czy sądzisz, że ja tego nie odczuwam? Jestem zbity, zmordowany, jak stara szkapa dorożkarska! Musimy jednak pomówić nie o jednem, i to całkiem serjo...
Umilkł, a skrzywienie ust nadało jego fizjonomji wyraz wielce niemiły, niepodobny w niczem do owego słodko uśmiechniętego, który przybierał wobec obcych. A wzrok także mu się zmienił. Czytało się w nim jednocześnie: bezczelność i trwogę zabobonną.
Księżniczka przytrzymując oburącz na kolanach pieska warczącego, mierzyła go dalej wzrokiem na wskroś przenikającym, w głuchem milczeniu. Była zdecydowaną nie przemówić pierwsza, choćby książę Bazyli miał u niej siedzieć do rana.
— Widzisz, kochana księżniczko i kochana kuzyneczko — zaczął po chwili na nowo z widocznym wysiłkiem. — Trzeba myśleć o wszystkiem w podobnych wypadkach... Trzeba zastanowić się nad waszą przyszłością... kocham was wszystkie trzy, jakby moje własne córki, wiesz o tem dobrze...
Ponieważ księżniczka pozostała nieruchomą, zimną i nieodgadnioną, mówił tedy dalej nie patrząc więcej na nią. Tylko ruchem gniewnym i niecierpliwym odsunął od siebie mały gierydon, z bronzową podporą w kształcie trzech wężów splecionych z sobą misternie, i z ślicznym widokiem Rzymu, z mozajki florentyńskiej, obramowanej czarnym marmurem i bronzową galeryjką.
— Wiadomo ci, kochana Katynko, że wy trzy i moja żona nieboszczka, jesteście jedynemi prawnemi spadkobierczyniami w prostej linji. Pojmuję i odczuwam, na równi z tobą, o ile ten przedmiot rozmowy jest przykrym i bolesnym dla nas obojga... Mogę ci przysiądz na to!... Ale, moja duszko, mam lat pięćdziesiąt z okładem, musimy więc wszystko przewidywać, choćby nawet najgorsze!... Czy wiesz, że posłałem powóz po Piotra?... Hrabia żądał tego wyraźnie, wpatrując się uporczywie w jego portret...
Podniósł wzrok na nią, nic jednak nie oznaczało na jej twarzy marmurowej, czy słyszała w ogółe co mówił, czy też myślała w tej chwili o czem innem...
— Nie przestaję zasyłać do Boga modłów gorących — wtrąciła wymijająco — aby raczył pozwolić tej pięknej duszy wyjść z ciała bez wielkich cierpień, i osiągnąć wieczne zbawienie.
— Zapewne... ma się rozumieć! — bąknął książę, przyciągając tym razem ku sobie ruchem gwałtownym, najniewinniejszy w świecie gierydon. — Bądź jak bądź, oto co się dzieje... Znasz przecie całą sprawę... hrabia zrobił tej zimy testament, którym oddaje cały swój majątek Piotrowi, pomijając najzupełniej prawne spadkobierczynie...
— Oh! ile on w swojem życiu napisał testamentów! — odrzuciła siostrzenica z lodowatym spokojem. — W każdym razie, nie może urzędownie nic zapisać Piotrowi, bo on przecie jest podrzutkiem!
— Cóżbyśmy jednak poczęli, dajmy na to? — wykrzyknął książę żywo, przyciskając do siebie tak silnie gierydon nieszczęśliwy, że go o mało niepogruchotał. — Cóżbyśmy zrobili, gdyby hrabia prosił cara w liście poufnym, sekretnym, o pozwolenie legitymowania tego syna nieprawego łoża? Przez wzgląd na wielkie zasługi hrabiego, możeby mu nie odmówiono tej łaski.
Księżniczka uśmiechnęła się, dając tem do poznania, że wie więcej o tej sprawie, niżby się kto tego spodziewał, a szczególnie więcej od księcia Bazylego.
— Dodam jeszcze jeden szczegół: list został napisany, ale nie był dotąd wysłanym. Car jednak wie o nim. Idzie teraz głównie o to, żeby dowiedzieć się na pewno czy list istnieje w papierach hrabiego, czy też został zniszczonym?... Wtedy... gdy już będzie po wszystkiemu — (westchnął ciężko, podkreślając niejako znaczenie słów „po wszystkiemu“) — znajdą listy razem z testamentem, oddadzą carowi, ten uwzględni ostatnią proźbę zmarłego i Piotr odziedziczy po hrabi „urzędownie“ cały majątek!
— A nasza część? — spytała księżniczka szydersko, jakby nie podzielała wcale bojaźni i przewidywań pesymistycznych swojego kuzyna.
— Ależ to jasne jak słońce w południe, kochana Katynko! On zabierze wszystko, dla was zaś nie zostawi ani jednej kopiejki!... Tybyś o tem najlepiej wiedzieć powinna... Czy zniszczył testament wraz z listem? Jeżeli tego hrabia nie uczynił, gdzie mogą znajdować się te dokumenta? W takim razie trzebaby je zabrać zawczasu, ponieważ...
— Tegoby tylko brakowało! — przerwała mu, tym samym tonem zimnym i na pozór niewzruszonym. — Jestem tylko kobietą, według ciebie, kuzynie, głupią gęsią, jak my wszystkie. Tyle wiem jednak, że syn naturalny „un batard!“ — dodała po francusku, jakby ten wyraz, w tym języku wymówiony, pobijał zwycięzko wszelkie argumenta przeciwnika. — Otóż un batard! powtórzyła z naciskiem, nie może po nikim dziedziczyć!
— Nie chcesz widocznie zrozumieć mnie Katynko, bo wiem żeś sprytna i masz główkę nie od kształtu! Jeżeli car przyzwoli na legitymacją, Piotr zostanie uznany prawnie za hrabiego Bestużewa, i obejmie po zmarłym cały majątek. Jeżeli istnieje list i testament, tobie nic się więcej nie dostanie, prócz pociechy, żeś była dla wuja, dopóki żył, istotą, najlepszą, pełną poświęcenia, i tak dalej i tem podobnie... to pewne, jak dwa a dwa cztery!
— Wiem, że testament istnieje, ale wiem jednocześnie, że jest nielegalny. Kuzyn uważasz mnie widocznie za idjotkę! — odcięła księżniczka, przekonana, że była niesłychanie dowcipną i sarkastyczną.
— Kochana Katarzyno Semenówno! — Książe drgnął niecierpliwie — nie przyszedłem przekamarzać się z tobą, i prawić ci impertynencje, tylko rozmówić się serjo, o twoich własnych interesach. Jesteś dobrą, i miłą kuzynką, powtarzam ci zatem po raz dziesiąty, że jeżeli testament i list istnieją, i takowe znajdą obce ręce w papierach hrabiego, wtedy ty i twoje siostry, nie odziedziczycie po wuju ani jednej kopiejki. Jeżeli mnie nie dość ufasz pod tym względem, spytaj się ludzi mogących tę kwestję prawnie osądzić i rozstrzygnąć. Przed chwilą rozmawiałem o tem z Dmytrem Onufrowiczem, pełnomocnikiem i prawnym zastępcą hrabiego. Ten powtórzył mi słowo w słowo to samo.
Rozjaśniło się nagle w umyśle księżniczki. Jej usta wązkie i zazwyczaj blade, teraz zbielały zupełnie i poczęły drgać. Oczy wprawdzie pozostały wytrzeszczone nieruchomo, głos atoli, nad którym nie umiała dłużej panować, dźwięczał donośnie, ale fałszywie i piszcząco.
— Byłoby to coś cudownego, przewybornego! Co do mnie, nigdy niczego nie żądałam, i niczegobym nie przyjęła! — piszczała coraz głośniej, zrzuciwszy w gniewie z kolan nawet swego mopsika ulubionego, przyczem mięła suknię nerwowo. — Okazałby tem jednak śliczną wdzięczność i przywiązanie, nam, które dla niego wszystkośmy poświęciły. Brawo, brawo, doskonale! Ja na szczęście niczego nie potrzebuję!
— Nie jesteś przecie samą, masz siostry...
— Tak, tak! — wrzeszczała dalej, nie zważając wcale na jego słowa. — Wiedziałam o tem od dawna, nie chciałam tylko tego rozmazywać. Zazdrość, zawiść podła, obłuda, nikczemne intrygi, najczarniejsza niewdzięczność, oto czego mogłam spodziewać się w tym domu. Zrozumiałam wszystko i wiem komu mam podziękować, za te nikczemne intrygi!
— Ależ tu nie o to idzie, moja droga.
— To owa protegowana przez kuzyna, piękna lala! księżna Trubeckoj, narobiła całej tej chryi! Obrzydliwa babsko od siedmiu boleści i od ósmego nieszczęścia, którejbym nie wzięła na garderobianę!
— Dajże jej pokój. Nie traćmy czasu daremnie!
— Ah! to raczej ty kuzynie, zostaw mnie w spokoju. Wśrubowała się, wcisnęła gwałtem do domu przeszłej zimy, i nagadała hrabiemu okropności, rzeczy niestworzonych, na nas, szczególnie na Zosię. Niepodobna ich powtórzyć przed tobą, książę... Hrabia aż się rozchorował po tych plotkach, i nie chciał widzieć żadnej z nas przez jakie dwa tygodnie. Wtedy to napisał ten jakiś tam świstek bezczelny, który, o ile sądzę, nie może mieć żadnej prawnej wartości...
— Masz tobie... Dla czego nie uprzedziłyście mnie o tem? Gdzie można znaleźć te papiery?
— W dużym pugilaresie z mozajką na wierzchu, który chowa zawsze pod poduszkę... Tak, to ona, przysłużyła nam się w ten sposób. Jeżeli miałam kiedy jaki grzech ciężki na sumieniu, to chyba uczucie nienawiści, którem dusza moja przejmuje się na widok tej bezwstydnej baby! Po co włazi między nas? Oh! nadejdzie kiedyś chwila pożądana, że będę mogła zrzucić ciężar z serca i wyrecytuję jej nie owijając prawdy w bawełnę, ile warta i jakie mam o niej mniemanie! — Zakończyła groźną filipikę, odchodząc prawie od zmysłów z wielkiej irytacji.
Podczas gdy w pałacu hrabiego Bestużewa toczyły się podobne rozmowy i narady, powóz wysłany po Piotra, zajeżdżał cichutko, po dziedzińcu grubo słomą wysłanym. Przywoził on nietylko Piotra, ale i księżnę Trubeckoj, która uznała za stosowne towarzyszyć mu w tej wyprawie. Gdy wjeżdżali na dziedziniec, zwróciła się ku niemu, z gotowemi na ustach słowami pociechy i otuchy. Jakże się jednak zdziwiła, zobaczywszy Piotra smacznie spiącego, dzięki łagodnemu i równemu kołysaniu w karecie na resorach. Gdy go zbudziła, przypomniał sobie teraz dopiero, że miał zobaczyć się z ojcem umierającym. W chwili, gdy wysiadał z powozu, dwóch ludzi czarno ubranych, schowało się szybko za jeden słup od bramy. W sieniach tak samo inni starali się wcisnąć w kąt najciemniejszy. Piotr nie zwrócił na nich wcale uwagi. — „Tak wypada zapewne” — pomyślał, idąc dalej krok w krok za swoją przewodniczką, która wstępowała szybko po wąskich bocznych schodach, przeznaczonych dla służby pałacowej. Pytał się w duchu, dla czego nie poszli głównemi schodami, po co w ogóle idzie do ojca i jaki może wyniknąć z tego pożytek? Stanowczość jednak i pospiech jego przewodniczki, zmuszały go ponownie do uznania, że widocznie tak być musiało. W pół drogi, zostali potrąceni przez dwóch służących biegnących pędem z góry, z wiadrami pełnemi wody. Ci ludzie zatrzymali się, przyciskając się do muru, aby wstępującym na górę zrobić miejsce.
— Wszak po tej stronie, apartamenta księżniczek? — spytała cicho jednego ze służących Anna Michałówna.
— Tak, tutaj, drzwi na lewo — odpowiedział głośno zapytany, jak gdyby nadeszła już chwila, w której można było pozwolić sobie na wszystko w pałacu hrabiego.
— Może mnie hrabia nie wzywał? — mruknął Piotr idąc przez korytarz. — Wolałbym pójść prosto do mego pokoju...
Anna Michałówna zatrzymała się czekając na niego.
— Ah, mój drogi! — pogłaskała go po ręce pieszczotliwie, jak to zwykła była czynić z synem. — Bądź przekonany, że cierpię na równi z tobą, ale trzeba okazać hart męski w tym wypadku!
— Doprawdy, lepiejbym zrobił, gdybym się usunął i...
Spojrzał na księżnę błagająco z pod swoich okularów.
— Zapomnij, mój drogi, jeżeli kiedy wyrządził ci jaką przykrość, a pamiętaj o tem jedynie że jest twoim ojcem, konającym w tej chwili! — Westchnęła z głębi piersi. — Kocham cię, jakbyś mi był synem drugim, spuść się na mnie, potrafię czuwać nad tobą i skrzywdzić cię nie pozwolę.
Nic, co prawda, nie zrozumiał, powiedział sobie jednak w duchu po raz trzeci, że „tak zapewne wypada“, i dał się dalej prowadzić. Księżna otworzyła drzwi do małego przedpokoju. Zastała tu starego sługę księżniczek, który siedział pod oknem, robiąc na drutach pończochę. Piotr nie był jeszcze nigdy w tej części pałacu. Księżna spytała o zdrowie tych dam, pokojówkę, która z pokoju przyległego wybiegła na jej spotkanie. Nie zaniedbała ująć ją sobie, nazywając ją pieszczotliwie „moja duszko” i „moje piękne dziecię”.
Pokojowa ze srebrną karafką wody i szklankami na tacy weszła na długi korytarz wykładany posadzką z płyt marmurowych. Księżna poszła za nią. Pierwszy pokój na lewo, był właśnie sypialnią starszej księżniczki, w której ta odbywała walną naradę z księciem Bazylim. Z wielkiego pospiechu, służąca niosąca wodę, zapomniała drzwi zamknąć. Piotr i jego poprzedniczka, rzuciwszy okiem mimowolnie, spostrzegli Katarzynę Semenównę, rozmawiającą poufnie z księciem. Na widok dwojga nowych przybyszów, książę cofnął się w tył z widocznem niezadowoleniem, księżniczka zaś skoczyła do drzwi jak furja i zatrzasnęła je z łoskotem. Ów gniew wściekły u osoby zwykle zimnej i apatycznej, a niepokój nadzwyczajny malujący się na twarzy księcia Bazylego, były zjawiskiem tak uderzającem, że nawet Piotr stanął jak wryty z wielkiego zdumienia, i badawcze spojrzenie skierował na swoją przewodniczkę. Ta zacna dama, która nie zdawała się wcale podzielać jego zdziwienia, odpowiedziała mu wzdychając i z uśmiechem znaczącym:
— Bądź mężczyzną, mój drogi. A mnie zostaw pieczę nad twojemi interesami.
I poszła dalej krokiem przyspieszonym.
Co ona rozumiała pod temi słowami: — „Mnie zostaw pieczę nad tobą?...“ Piotr znowu nic nie pojmował... — „Skoro jednak tak być musi...“ — pomyślał. Korytarz prowadził do obszernej sali, w tej chwili nader skąpo oświetlonej. Przytykała ona do wielkiego salonu recepcjonalnego w hrabiego pałacu. Chociaż sala była wspaniale urządzona, wyglądała jednak dziwnie ponuro. Piotr idąc głównemi schodami, zwykł był przechodzić tędy do ojca pokoju. Na środku uderzała w oczy wanna dotąd nie usunięta, z której woda ściekała zwolna, kropla po kropli na perski, kosztowny kobierzec. Lokaj i zakrystjan poruszający z lekka dymiącą kadzielnicą, zbliżyli się na palcach do nowoprzybyłych, których zrazu nie spostrzegli. Obok sali był ogród zimowy. Dwie tafle olbrzymie źwierciadlane, dozwalały zaglądnąć do środka. W oranżerji ustawiono na samym środku biust carowej Katarzyny, wykuty z marmuru kararyjskiego. W głównym salonie zastali dawne osoby, tak samo jak przedtem ugrupowane i szepczące jedna z drugą.
Na widok wchodzących, wszyscy nagle umilkli i zaczęli badać ciekawie Anny Michajłówny twarz wybladlą i oczy łzawe, jak nie mniej olbrzymiego, barczystego i niedźwiedziowatego Piotra, który szedł za nią krok w krok, z potulnością baranka, a z głową zwieszoną. Księżna wiedziała, zresztą czytało się to w wyrazie jej twarzy, że nadeszła chwila stanowcza. Wytrzymała jednak ogień krzyżowy tylu par oczów na nią skierowanych, z odwagą i pewnością damy z wielkiego świata petersburgskiego, ostrzelanej z wszystkiem i umiejącej znaleźć się stosownie w każdym wypadku. Czuła instynktowo, że jest niejako pod skrzydłem opiekuńczem tego którego przyprowadziła, a z którym ojciec umierający pragnął widzieć się przed śmiercią. Podeszła bez zawahania do spowiednika hrabiego; zniżyła się, jakby chciała zrobić się mniejszą, jednak nie zanadto, boby to ubliżyło jej godności, poczem poprosiła go z czcią o błogosławieństwo. Następnie zwróciła się do drugiego asystenta, z tą samą minką pokorną:
— Dzięki Bogu! przybyliśmy na czas — szepnęła. — Byłam w trwodze nie do opisania, żeby się nie spóźnić... To syn hrabiego! Jaka okropna chwila...
Wyszeptawszy te słowa z namaszczeniem, zainterpelowała z kolei lekarza:
— Kochany doktorze, ten młody człowiek jest synem hrabiego... czy macie bodaj promyk nadziei?
Lorrain wzniósł oczy w górę wzruszając miłosiernie ramionami.
Naśladowała go we wszystkiem. Zasłoniła sobie oczy na chwilę giestem rozpaczliwym, i odeszła wzdychając ciężko, aby złączyć się z Piotrem. Twarz jej wyrażała cześć głęboką, smutek na wskroś przenikający i czułość prawie macierzyńską.
— Ufaj boskiemu miłosierdziu. — Wymówiła uroczyście wskazując mu ręką i wzrokiem małą kanapkę w rogu salonu, aby na niej usiadł. Następnie skierowała się ku drzwiom sypialni hrabiego, otworzyła je cichuteńko i wśliznęła się na palcach do środka, niknąc za drzwiami.
Piotr zdecydowany słuchać jej ślepo, chciał usiąść tam, gdzie mu miejsce wskazała, uważając nie bez zdziwienia, że przypatrują mu się ciekawie, niby jakiemuś okazowi przedpotopowemu. Szeptano sobie o nim najwyraźniej i zdawać się mogło, że wzbudzał w nich wszystkich pewną bojaźń i cześć prawie służalczą. Okazywano mu uszanowanie, do którego nie nawykł dotychczas. Dama jakaś nieznajoma, która przed chwilą rozmawiała z obydwoma duchownymi, zerwała się z siedzenia, by jemu miejsce zrobić. Pewien adjutant pułkowy, rzucił się czemprędzej, aby podnieść rękawiczkę przez Piotra upuszczoną. Lekarze umilkli gdy obok nich przechodził i schylili przed nim głowy z uszanowaniem. Na razie pierwszą myślą Piotra było nie przyjąć miejsca ustąpionego przez poważną wiekiem matronę, aby jej nie robić przykrości. Chciał również podnieść sam rękawiczkę i obejść lekarzy, którzy zresztą z własnej woli stanęli mu na drodze. Namyślił się jednak inaczej. Widocznie był już ważną i wiele znaczącą osobistością, a więc jako taki mógł już przyjmować jako należące mu się z prawa, wszelkie dowody uszanowania i usługi obcych. Ta noc tajemnicza widocznie coś w nim odmieniła i teraz oczekują od niego rzeczy niezwykłych, czynów nadzwyczajnych.
Odebrał w milczeniu rękawiczkę, podawaną mu przez młodego porucznika. Usiadł na miejscu ofiarowanem przez damę nieznajomą, a położywszy swoje ręce olbrzymie na obu kolanach, przybrał mimowolnie pozę posągu egipskiego. Więcej niż kiedykolwiek był też zdecydowany, nie działać samoistnie, aby się czem nie skompromitować, tylko zdać się ślepo na wolę obcą i pójść za nią bez namysłu.
Nie ubiegły dwie minuty, gdy wszedł do salonu z miną gęstą, uroczystą, książę Bazyli. Miał na sobie długi surdut brązowy, na piersiach świeciły trzy gwiazdy brylantowe od orderów. Zdawało się że nagle zeszczuplał. Za to rozszerzyły mu się powieki na widok Piotra. Ujął go za rękę, czego dotąd jeszcze nigdy nie uczynił i zniżał ją zwolna, jakby próbował jej siły odpornej.
— Odwagi! odwagi, chłopcze kochany... pragnął cię widzieć... to dobrze, bardzo dobrze...
Już odchodził, gdy Piotr uznał za swoją powinność spytać:
— Czyżby rzeczywiście zdrowie hrabiego, budziło...
Urwał w pół zawstydzony, że nie odważył się nazwać ojcem umierającego.
— Nastąpiło jeszcze jedno „uderzenie“, przed kwadransem mniej więcej... Odwagi! mój przyjacielu, odwagi.
Taki zamęt panował w Piotra umyśle, że wyobraził sobie słuchając słów księcia, jakoby ktoś uderzył konającego. Wytrzeszczył też na księcia wzrok przerażony. Ten zamieniwszy z doktorem Lorrain cicho słów kilka, tak samo jak Anna Michałówna przed chwilą, wśliznął się na palcach do pokoju hrabiego. Za nim w tropy wsunęła się najstarsza z księżniczek. Wkrótce pokój cały zapełnił się duchownymi, służbą i resztą osób zebranych w głównym salonie. Anna Michałówna, blada jak płótno, ale niewzruszona w tem, co poczytywała za święty swój obowiązek, wyszła aby Piotra sprowadzić.
— Dobroć i miłosierdzie Boskie niewyczerpane — rzekła. — Chodź! zaczyna się Olejem Świętym namaszczanie... Idźmy...
Wstał uważając że wszyscy wchodzą z nim jednocześnie. Nie było już żadnego zakazu, ani etykiety do zachowania w obec chorego. Każdy rządził się jak sam chciał w jego apartamencie.
Piotr znał doskonale tę obszerną komnatę, przedzieloną rzędem słupów marmurowych, co tworzyło rodzaj alkowy. Cała była wybita pysznemi materjami perskiemi, na wzór wschodnich haremów. Z po za kolumnady, przezierało szerokie i wysokie łoże machoniowe, o kotarze z ciężkiego jedwabiu; na przeciw łoża, w rogu komnaty, był wspaniały ikonostas, jakby w jakiej cerkwi, oszklony i w sutych, szczero-złotych ramach, wyobrażających winne grona i liście misternie oplatające obrazy tak większe jak i mniejsze. Teraz ikonostas błyszczał światłem żarzącem, jakby miała się przed nim Msza św. odprawiać. Przed szafką, stanowiącą rodzaj ołtarza, w szerokiem i głębokiem karle à la Voltaire, siedział w pół leżąc hrabia Bestużew, dotąd imponujący swoją postawą majestatyczną. Pod głową miał kilka poduszek pokrytych cienkiemi, śnieżnej białości poszewkami batystowemi; aż do pasa sięgała mu kołdra adamaszkowa. Las włosów siwych i zwichrzonych, przypominał lwią grzywę. Głębokie bruzdy, któremi twarz jego była poorana, niemogły jednak całkiem zatrzeć linji niegdyś klasycznie pięknych i regularnych. Cerę miał białą, woskową, jakby już pod skórą, ani jednej kropli krwi nie było. Jego dwie ręce wielkie i muskularne, leżały bezwładnie na kołdrze. Pomiędzy dwa palce u prawej ręki, wielki i wskazujący, wciśnięto gromnicę zapaloną, którą przytrzymywał u góry kamerdyner, nad krzesłem z tyłu pochylony. Księża i djaki, ubrani w szaty cerkiewne, ze złotej i srebrnej lamy, z długiemi włosami spadającemi na ramiona, odprawiali w koło konającego ceremonje rytualne, bardzo wolno i z wielką pompą, trzymając również w rękach gromnice zapalone. Na drugim planie, dwie młodsze księżniczki, z chusteczkami na oczach, chowały się prawie, po za starszą siostrę, z twarzą zimną i niewzruszoną. Ta wlepiła wzrok w ikonostas, jakby lękała się popatrzeć na co innego. Może wtedy nie byłaby w stanie panować dłużej nad sobą i nad gniewem nią miotającym. W twarzy księżnej Trubeckoj, czytało się smutek cichy i wyraz nieograniczonego przebaczenia. Stała o drzwi oparta, obok owej poważnej matrony, nie znanej nikomu. Książę Bazyli o krok od umierającego, naprzeciw Anny Michałówny, z gromnicą w ręce stał oparty o grzbiet rzeźbiony wysokiego fotelu w kształcie gotyckim. Wznosił on pobożnie oczy w górę, ile razy kreślił z przejęciem znak Krzyża Świętego na czole i piersiach. Twarz jego wyrażała najwyższą rezygnację i poddanie się bezwarunkowe woli Władcy najpotężniejszego.
— Biada wam, jeżeli nie jesteście w stanie dosięgnąć szczytu moich uczuć — zdawał się przemawiać do obecnych, całą swoją korną postawą. Po za jego plecami ugrupowali się lekarze i służba. Ta ostatnia dzieliła się tak jak w cerkwi. Osobno mężczyźni, osobno kobiety. Wszyscy milczeli, żegnając się tylko co chwila z miną wielce uroczystą. Słyszało się jedynie głos monotonny księży, odprawiających modły i cokolwiek głośniejszy chór djaków, odpowiadający im kiedy niekiedy. Czasem poruszył się ktoś z obecnych, westchnął zcicha, lub nieznacznie oczy obtarł, choć w nich łez nie można jakoś było się dopatrzeć.
Naraz księżna Trubeckoj przeszła przez pokój krokiem spokojnym, osoby, która wie co robi i wziąwszy ze stosu grubą świecę woskową, podała ją Piotrowi.
Zapalił ją machinalnie i pogrążony w zadumie mimowoli przeżegnał się tą samą ręką, w której trzymał świecę.
Zofia, najładniejsza z księżniczek, z pieprzykiem czarnym, który czynił ją wielce ponętną, spojrzała na niego z uśmiechem i ruchem szybkim zasłoniła sobie twarz chusteczką i tak przez chwilę pozostała zakrytą. Gdy powtórnie rzuciła okiem na Piotra, uczuła, że nie wytrzyma, więc aby śmiechem nie parsknąć, ukryła się po za jeden ze słupów marmurowych. W połowie mniej więcej ceremonji, ustał nagle spiew cerkiewny. Księża coś sobie szepnęli na ucho. Stary kamerdyner wyprostował się i spojrzał ku księżniczkom. Zbliżyła się natychmiast Anna Michałówna, i pochyliła się nad konającym. Teraz giestem wymownym, choć nie spojrzała nawet na niego, przywołała na pomoc doktora Lorrain’a. Ten oparty o kolumnę, okazywał wielkiem ducha skupieniem i pozą pełną uszanowania, że choć obcy narodowością i innego wyznania religijnego, uznaje jednak całą ważność i potrzebę tego Sakramentu, udzielonego dogorywającemu. Zbliżył się cichutko, ujął w swoje cienkie paluszki rękę hrabiego szukając pulsu. Zaczął rachować uderzenia, przyczem patrzał na bok. Zaczęto krzątać się koło chorego; zwilżono mu usta jakiemś silnem, trzeźwiącem lekarstwem; nareszcie każdy wrócił na dawne miejsce i ceremonja szła dalej swoim torem. Podczas tego przestanku, Piotr spojrzawszy przypadkiem w stronę księcia Bazylego, zobaczył że opuszcza on zajęte przedtem stanowisko. Razem z najstarszą księżniczką przesunęli się oboje zręcznie i niepostrzeżenie pomiędzy obecnymi w komnacie, dotarli do alkowy, zniknęli na chwilę za firankami kotary i tak samo wyszli cichuteńko drzwiczkami w ścianie ukrytemi do przyległego gabinetu.
Jeszcze nie skończono ceremonji, kiedy już byli oboje z powrotem, jakby nigdy nic nie zaszło. To ciekawe intermezzo, nie zajęło tak bardzo Piotra uwagi. Był on z góry przekonany, że wszystko, co się tu dziś działo, było czemś niezbędnem i zupełnie naturalnem. Ustały znowu śpiewy poczem dał się słyszeć jedynie głos księdza udzielający choremu błogosławieństwa. Konający leżał dalej bezwładnie. Zaczęto powtórnie szeptać i krzątać się koło niego. Najwyraźniej mimo szeptu słychać było głos Anny Michałówny jak mówiła:
— Trzeba koniecznie zanieść go na łóżko, bo inaczej...
Lekarze, księżniczki i służba, skupili się do koła chorego. Piotr stracił na chwilę z oczu twarz ojca. A Jednak widział ją ciągle przed sobą, tę fizjonomję wybitną, z lwią grzywą na głowie. Odgadł po przygotowaniach, że podnoszą z krzesła hrabiego.
— Schwyćże mnie za ramię... inaczej go opuścimy — zawołał z przestrachem jeden z lokajów.
— Bierz go w pół, a ty pod kolana... prędzej... trzeba jeszcze jednego — komenderował drugi.
Po przyspieszonym oddechu i sapaniu niosących, można było łatwo odgadnąć, że ciężar ich przygniatał. Otarli się o Piotra i wtedy uderzyła go znowu, wśród kilku głów pochylonych, potężna pierś umierającego, mocno na przód wydana, a teraz do połowy obnażona i ta głowa wspaniała, z włosami długiemi a jak mleko białemi. Śmierć nadchodząca, nie potrafiła dotąd wykrzywić rysów klasycznych i popsuć pięknego ust rysunku. Czoło wysokie imponowało wraz z zimnem spojrzeniem tych oczu o połysku stalowym i jak stal na wskroś przenikających. Była to jeszcze ta sama twarz, którą zapamiętał, gdy żegnał ojca przed trzema miesiącami odjeżdżając do Petersburga. Dziś ta jedynie zaszła różnica, że głowa chwiała się bezwładnie, a oczy patrzyły bezmyślnie.
Po chwili zamięszania przy łóżku, służbę na bok usunięto. Anna Michałówna dotknęła lekko Piotra ramienia, szepnąwszy mu to jedno słowo: — Chodź!
Usłuchał. Teraz chorego położono. Głowę podtrzymywał mu stos poduszek. Ręce spoczywały znowu na zielonej kołdrze adamaszkowej. Patrzał prosto przed siebie, tym wzrokiem nieokreślonym, zgubionym w przestrzeni bezgranicznej, którego człowiek nie zdolny opisać słowami, ani pojąć umysłem. Czy nie miał już nic do powiedzenia, czy też przeciwnie bardzo wiele? Piotr stanął przy łóżku, nie wiedząc co ma dalej czynić. Rzucił wzrok pytający na swoją przewodniczkę, a ta ruchem nieznacznym wskazała mu rękę umierającego, żeby ją ucałował. Pochylił się ostrożnie aby nie dotknąć kołdry i usta przytknął do tej dłoni szerokiej i muszkularnej.
Nie drgnął ani jeden nerw w tej ręce leżącej bezwładnie, ani jeden rys nie zmienił się w twarzy marmurowej; nic, nic nie odpowiedziało na to dotknięcie ust synowskich. Piotr zmięszany, niepewny, podniósł znowu wzrok na księżnę, która wskazała mu teraz fotel u stóp łóżka. Usiadł, nie odwracając od niej oczu. Skinęła głową potwierdzająco. Uspokojony, że dobrze uczynił, przybrał na nowo pozę posągu egipskiego, a zażenowany widocznie swoją zwykłą niezgrabnością, starał się usilnie zabierać jak najmniej miejsca, wzrok zaś miał wciąż wlepiony w konającego.
Nie minęły dwie minuty, które wydały się wiekiem Piotrowi, gdy twarz hrabiego poruszyła się gwałtownie kurczem przedśmiertnym, a z ust straszliwie wykrzywionych wyrwało się rzężenie chrapliwe a głuche. Był to dla Piotra pierwszy zwiastun skonu bliskiego. Księżna śledziła bacznie oczy chorego, aby z nich odgadnąć jego ostatnie życzenie. Z kolei wskazała niemym ruchem Piotrowi, szklankę z lekarstwem księcia Bazylego, kołdrę... wszystko daremnie. W wzroku gasnącym błysnęło zniecierpliwienie, którem zdawał się ściągać uwagę służącego, stojącego nieruchomo przy łóżku.
— Jasny pan chce, żeby go obrócić — mruknął służący, zabierając się do tego.
Piotr pospieszył mu na pomoc. Udało im się wreszcie obrócić ciało delikatnie na bok, gdy jedno ramię hrabiego upadło ciężko w tył i chory mimo widocznego wysiłku, nie był w stanie przyciągnąć go nazad ku sobie.
Czy dostrzegł w tej chwili bladość śmiertelną i wyraz przerażenia w twarzy Piotra, na widok tego członka ubezwładnionego paraliżem, czy też przemknęła mu jaka inna myśl przez głowę? Któżby odgadnął coś podobnego? spojrzał jednak z kolei na twarz syna zbladłą od trwogi, na członek nieposłuszny jego woli dotąd wszechwładnej, i na ustach sinych, wykrzywionych zarysował się uśmiech mglisty, dziwny w takiej chwili. Mogło się zdawać, że odpowiada ironicznem politowaniem, na syna przerażenie i na zniszczenie częściowe, które pochłaniało stopniowo wszelkie jego siły tak fizyczne jak umysłowe.
Ten uśmiech niespodziewany, ścisnął Piotra za serce. Uczuł w piersi kurcz bolesny, coś go zaczęło dławić w gardle i oczy zaszły mu łzami.
Konający, obrócony do ściany westchnął ciężko.
— Usypia... — szepnęła Anna Michałówna do jednej z księżniczek, która wracała na swoje stanowisko. — Chodźmy ztąd...
Skinęła na Piotra, który podniósł się natychmiast i za nią wyszedł.
W głównym salonie nie było już nikogo, prócz księcia Bazylego i najstarszej księżniczki. Siedzieli oboje na kanapce pod portretem carowej Katarzyny i żywo rozmawiali. Umilkli na widok wchodzących. Piotr spostrzegł mimowolnie, że Katynka Semenówna, wykonała w tej chwili ruch nieznaczny, jakby chciała coś ukryć.
— Nie mogę znieść tej baby — mruknęła spojrzawszy z furją na księżnę Trubecką.
— Katynka kazała podać herbatę w małym saloniku — przemówił książę Bazyli z udaną czułością i troskliwością do księżnej. — Idź, posil się cokolwiek, moja droga, inaczej nie wytrzymasz tych trudów...
W milczeniu ścisnął z najwyższą życzliwością rękę Piotra.
— Nic tak sił nie dodaje, po nocy bezsennej, jak filiżanka przewybornej rosyjskiej herbaty — dodał doktor Lorrain, popijając z wielkim smakiem gorącą herbatę z filiżanki ze starej chińskiej porcelany. Stanął był w drzwiach od małego saloniku, w którym kipiał olbrzymi samowar i gdzie zastawiono stół ciastami i rozmaitem zimnem mięsiwem.
Wszyscy, którzy spędzili tę noc w pałacu, zgromadzili się tutaj, na tej małej stosunkowo przestrzeni. Ściany były okryte zwierciadłami, a mebelki filigranowe, białe ze złotem, były obite perską, mieniącą się jak skrzydła motyla, pyszną jedwabną materją. Tam to wynosił się zwykle Piotr podczas wielkich balów w pałacu. Nie umiejąc dobrze tańczyć, wolał siedzieć na osobności i przypatrywać się zdaleka paniom, które tu zachodziły przejrzeć się w źwierciadłach. Miał co podziwiać, sadziły się bowiem jedna nad drugą, na pyszne toalety, obwieszając się na wyścigi perłami, brylantami i innemi drogocennemi klejnotami. Obecnie w saloniku paliły się tylko cztery świece w dwóch kandelabrach. Na głównym stole i bocznych stoliczkach, pokładziono bez ładu i składu, półmiski z mięsiwem, kosze z ciastami, stosy filiżanek i talerzy. Nie było nikogo w strojnem ubraniu. Potworzyły się dziwne grupy, złożone z osób należących do rozmaitych sfer towarzyskich. Wszyscy rozmawiali pół głosem, okazując każdem słowem, każdym ruchem, zajęcie bezustanne, pochłaniające wszelkie inne myśli i wrażenia, owym wypadkiem spodziewanym lada chwila w sypialni hrabiego Bestużewa. Piotr był głodny, wstrzymał się jednak od jedzenia. Poszukał oczami swojej nieodstępnej towarzyszki i zobaczył, że wśliznęła się ukradkiem na powrót do głównego salonu, gdzie zostali we dwójkę książę Bazyli z Katarzyną Semenówną. Poczytując za swój obowiązek, nie odstępować księżnej ani na krok, wstał, poszedł za nią i zastał ją pasującą się z najstarszą z księżniczek.
— Chciej mnie księżno sąd zostawić, o tem co wypada, a co nie wypada — mówiła Katynka tym samym tonem pełnym gniewu, jak w owej chwili, kiedy im zatrzaskiwała pod nosem drzwi od swojego pokoju.
— Kochana księżniczko — odzywała się najsłodziej i najłagodniej księżna, zastępując jej drogę — byłoby to czemś nadto bolesnem dla twego biednego wuja... Wszak potrzebuje obecnie zupełnego spokoju... Czyż godziłoby się zaprzątać mu umysł sprawami ziemskiemi, gdy dusza jego ma ulecić w sfery...
Książę Bazyli wciśnięty w głęboki fotel, z nogami skrzyżowanemi według zwyczaju, zdawał się nie zwracać zbytniej uwagi na sprzeczkę dwóch dam. Twarz mu jednak drgała kurczowo tłumionem wzruszeniem.
— Pozwól działać księżno Katynce... wiesz przecie jak ją wuj kochał zawsze — perswadował od niechcenia.
— Nie wiem co zawiera — zwróciła się ku niemu księżniczka, trzymając zawzięcie w ręce zaciśniętej ów pugilares z mozajką na wierzchu. — Tyle tylko mi wiadomo, że testament prawdziwy znajduje się w jego biurku... Tu mogą być jedynie jakieś szpargały niepotrzebne... zapomniane...
Usunęła się w bok, chcąc umknąć przed księżnej napaścią. Ta jednak rzutem gwałtownym znowu jej drogę zagrodziła.
— Wierzę temu, wierzę, kochana i najlepsza księżniczko — odpowiedziała, chwytając za pugilares z całej siły, z widocznem postanowieniem nie wypuszczenia go więcej z rąk własnych. — Ale błagam cię, kochana księżniczko, oszczędzaj biedaka, pozwól mu wypocząć po tylu wrażeniach!
Wszczęła się walka między niemi. Księżniczka broniła się dotąd z ustami zaciśniętemi, czuło się jednak, że wkrótce wyrzucą one potok obelg i złorzeczeń. Jej zaś przeciwniczka, zachowała minkę potulną; głos słodziutki i spokój niewzruszony, pomimo ruchów gwałtownych w walce zaciętej.
— Zbliż się Pietrze kochany — krzyknęła na niego Anna Michałówna. — Wszak nie będzie zbytecznym w tej naradzie familijnej, nieprawdaż książę?
— I cóż kuzynie, nic jej nie powiesz? Zkądże napadło cię to milczenie, gdy Bóg wie kto śmie mięszać do naszych spraw rodzinnych, gdy nie umieją nawet poszanować progów umierającego... Podła, nikczemna intrygantko... — wołała zadyszana, szamocząc się z księżną Katynka i ciągnąc ku sobie nieszczęśliwy pugilares.
Gwałtowność jej ruchów pociągnęła naprzód Annę Michałównę, która jednak zdobyczy z rąk nie wypuściła.
— Oh, oh! — mruknął książę Bazyli tonem wyrzutu i powstał nareszcie. — To śmieszne co robicie. Puścież raz, mówię wam!
Księżniczka usłuchała. Widząc że Anna Michałówna trzyma dalej pugilares całą siłą:
— I ty księżno oddaj go mnie — dodał. — Biorę wszystko na siebie... Czego możesz chcieć więcej? Sam go zapytam, co zawiera... Czyś nakoniec zadowolona?
— Ale książę, po przyjęciu tak wielkiego i ważnego Sakramentu pozwólcież mu odetchnąć... skupić myśli. Jakież jest twoje zdanie? — zwróciła się Anna Michałówna z pytaniem do Piotra, który wpatrywał się przestraszony w policzki Katynki płonące rumieńcem gniewu i w twarz drgającą kurczowo księcia Bazylego.
— Pamiętaj księżno, że bierzesz na siebie całą odpowiedzialność za możliwe następstwa — odrzucił Bazyli. — Nie wiesz co czynisz i na co się narażasz.
— Potwór nie kobieta — wybuchnęła Katynka, rzucając się z wściekłością na przeciwniczkę i wyrywając jej znienacka pugilares.
Książę schylił głowę, a ręce opadły mu bezwładnie wzdłuż ciała.
W tej samej chwili, drzwi tajemnicze, w ścianie ukryte, które tej nocy tyle razy otwierano i zamykano jak najciszej i z największą ostrożnością, otworzyły się z trzaskiem i wyleciała niemi Zofia, oszalała z trwogi, z rękami wyciągniętemi, wołając na głos cały:
— Co wy robicie... — bełkotała rozpaczliwie prawie bezprzytomna — on tam kona, a mnie z nim samą zostawili... samą... samiuteńką...
Katynka upuściła pugilares, po który schyliła się natychmiast księżna. Ta podniósłszy go czemprędzej uciekła prosto do sypialni hrabiego.
Zaledwie ochłonęli cokolwiek z przerażenia, które ich na razie ubezwładniło, także tam pospieszyli zkąd jednak wkrótce wrócili. Twarz Katynki jeszcze bardziej pożółkła i przybrała wyraz surowszy niż kiedykolwiek; a wargę niższą do krwi zagryzała. Na widok Piotra wybuchnęła na nowo z całą swoją nienawiścią:
— Tak, tak, grajcie oboje komedję. O! grajcie ją dalej... Na toście tylko czekali.
Łkanie nerwowe głos jej złamało i odeszła kryjąc twarz w chustkę.
Wrócił i książę Bazyli. Ledwie doszedł do kanapy, na której siedział Piotr, upadł na nią jakby miał zemdleć.
Posiniał, pozieleniał, szczęki uderzały jedna o drugą, zęby dzwoniły niby w ataku febry zimnej.
— Ah! mój drogi, mój drogi — jęknął chwytając Piotra za ramię.
Zdziwiła Piotra szczerość niezwykła w tym wykrzykniku i głos omdlewający; był to zupełnie nowy objaw dla niego.
— Grzeszymy, oszukujemy i na co to wszystko? — biadał dalej książę tonem lamentującym. — Mam lat przeszło sześćdziesiąt, mój drogi... Tak, tak, wszystko kończy się śmiercią, śmiercią, co to za rzecz straszna...
I zaczął płakać.
Ukazała się po chwili i Anna Michałówna. Zbliżała się do Piotra krokiem miarowym i powolnym.
— Piotrusiu — czule przemówiła.
Spojrzał na nią, a ona pocałowała go w czoło, z oczami łez pełnemi.
— Nie ma go już...
Wytrzeszczył na nią oczy z po za okularów.
— Chodź, odprowadzę cię, staraj się wypłakać. Nic takiej ulgi nie sprawia w ciężkiej żałości, jak łzy... mówię ci to z własnego smutnego doświadczenia.
Zaprowadziła go do gabinetu zupełnie ciemnego. Wchodząc tu Piotr uczuł wielkie zadowolenie, że nie będzie już dla nikogo ciekawym okazem, zwracającym na siebie powszechną uwagę. Zostawiła go tam, a gdy wróciła w pół godziny niespełna, spał twardo z głową na stole.
Powiedziała mu nazajutrz:
— Tak mój drogi, ponieśliśmy wszyscy wielką stratę. Nie stosuję tego do ciebie. Bóg ci dopomoże, jesteś w kwiecie wieku, zostaniesz panem kolosalnego majątku. Testamentu jeszcze nie otworzono, znam cię jednak o tyle, że jestem pewną, iż ta pomyślna zmiana losu głowy ci nie zawróci. Będziesz miał teraz nowe obowiązki do wypełnienia. Trzeba przecież okazać się człowiekiem.
Piotr nie odzywał się wcale.
— Kiedyś może... później... opowiem ci... Koniec końców, gdybym ja tam nie była znalazła się w samą porę, Bóg jeden wie, co by się było stało... Mój wuj obiecywał mi święcie, jeszcze przedwczoraj, że nie zapomni o Borysie, nie miał już biedak czasu o nim pomyśleć. Spodziewam się, mój drogi, że zechcesz dopełnić ostatniej woli twego ojca.
Nie rozumiał zupełnie jej pół słówek i o czem myślała właściwie. Zmięszany, zawstydzony milczał z twarzą zarumienioną.
Po śmierci hrabiego Bestużewa, księżna wróciła do domu Rostowów, aby tam wypocząć po trudach przebytych. Zaledwie przebudziła się z rana, zaczęła opowiadać szczegółowo, tak im, jak również ich znajomym, co się działo w pałacu, owej nocy pamiętnej, pełnej wypadków niezwykłych.
— Hrabia umierał tak przykładnie — powtarzała raz po raz — jakbym sama rada umrzeć... Koniec tego życia długiego, był niesłychanie budującym, ostatnie zaś pożegnanie ojca z synem, czemś tak do głębi wzruszającem, że dotąd nie może o tem pomyśleć bez rozczulenia. Sama nie wie na prawdę, który z nich dwóch, okazał się bardziej godnym uwielbienia; podczas tych chwil tak wzniosłych i uroczystych, czy ojciec, żegnający każdego z obecnych słówkiem stosownym, a okazujący swojemu dziecku przywiązanie bezgraniczne, czy syn złamany nadmiarem boleści, starający się jednak zapanować nad cierpieniem serce rozrywającem, aby nie rozdrażniać jeszcze bardziej starca konającego... Takie sceny są okropnie bolesne, ale pokrzepiające... Napełniają nam bowiem duszę nadziemską błogością, gdy widzimy przed sobą ludzi tego hartu i takiej zacności — dodawała zwykle na końcu długiego opowiadania.
Czasem wspomniała nawiasem, krytykując i osądzając surowo niestosowne postępowanie księcia Bazylego i księżniczki Katarzyny, ale to tylko w obec najserdeczniejszych, cichuteńko, w same ucho, pod pieczęcią najgłębszej tajemnicy.
W Łysych Górach, w dobrach księcia Mikołaja Andrzejewicza Bołkońskiego oczekiwano lada dzień przybycia młodego księcia Andrzeja z żoną. To jednak oczekiwanie, nie wpływało wcale na tryb życia starego księcia, który ułożył go był raz na zawsze, bez żadnej zmiany. W pewnych kółkach, nadawano mu żartobliwie przezwisko „króla pruskiego“. Jeneralissimus za czasów cara Pawła, popadł był w niełaskę za swoją nadto wielką prawdomowność i car skazał go na wygnanie, do jego dóbr Łyse Góry, gdzie też mieszkał aż dotąd stale, ze swoją córką jedyną, Marją, i tejże damą do towarzystwa, panną Bouriènne, młodą, fertyczną i przystojną francuzeczką. Rząd nowy otworzył mu drzwi więzienia, pozwalając na pobyt w obu stolicach. On jednak uparł się nie wyjeżdżać wcale ze swego majątku. Utrzymywał, że sto pięćdziesiąt wiorst, dzielących Łyse Góry od Moskwy, nie są znowu tak wielką przestrzenią, aby tejże nie mogli przebyć ci, którzy pragną go zobaczyć. On zaś, nie potrzebuje niczego i nikogo.
Według jego zdania, wszelkie złe nałogi i wady ludzkości miały jedynie dwie główne przyczyny: próżniactwo i przesądy. Uznawał zaś tylko dwie cnoty: czynność nieustanną i wyższą inteligencję. Z tego powodu zajmywał się osobiście kształceniem swojej córki, aby rozwinąć w niej ile możności, te dwa przymioty. Do lat dwudziestu wieku swego, uczyła się ona pod jego kierunkiem geometrji i algebry. Dzień cały był podzielony prawidłowo i użyty do zajęć stałych i z góry przez jej ojca wyznaczonych.
Co do księcia samego, ten pisał swoje pamiętniki, rozwiązywał rozmaite zagadnienia matematyczne, toczył na tokadle tabakierki, pracował w ogrodzie i pilnował budowy nowych budynków, co mu wiele czasu zajmywało. Dobra były rozległe, a książę lubił namiętnie budować. Aż do chwili wejścia księcia do sali jadalnej, co odbywało się dzień w dzień o tej samej godzinie, powiedzmy raczej, w tej samej minucie, życie jego było podzielone z dokładnością szczegółową i niezmienną. Był szorstki i niesłychanie wymagający, w obec swego najbliższego otoczenia, nie wyłączając córki. To też, chociaż nie można było nazwać go okrutnym, wzbudzał trwogę i poszanowanie tak głębokie, czegoby nie mógł osiągnąć nawet najsroższy tyran. Mimo że odsunął się był od świata najzupełniej i nie spełniał obecnie żadnej funkcji państwowej; nie omieszkał jednak żaden z dygnitarzy rządowych, tak bliższych jak dalszych, złożyć kiedy niekiedy księciu swojej czołobitności. Posuwali nawet najwyżsi pomiędzy nimi tak daleko ową czołobitność, że czekali na równi z jego córką w wielkiej sieni, póki nie raczył się zjawić. Wszystkich bez wyjątku, przejmywało uczucie grozy i najwyższego uszanowania, gdy otwierały się zwolna ciężkie drzwi od księcia gabinetu, a na progu ukazywał się starzec wzrostu małego, z peruką pudrowaną na biało, z rękami drobnemi, delikatnemi, kroju arystokratycznego; z brwiami i rzęsami gęstemi i posiwiałemi, których cień łagodzi czasem błysk oczów dotąd na wskróś przenikających I prawie młodociannych.
Tego dnia z rana, kiedy oczekiwano już na pewno młodego księcia z żoną, księżniczka Marja przeszła przez wielką sień, w minucie oznaczonej, aby powiedzieć ojcu „dzień dobry“. Jak zazwyczaj, nie mogła zapanować nad rodzajem trwogi zabobonnej. Żegnała się raz po raz i modliła się w głębi duszy, aby ta pierwsza chwila obeszła się bez burzy i łajania. Stary kamerdyner we fraku, upudrowany, który siedział wiecznie w sieniach, powstał, otworzył drzwi i rzekł cicho:
— Niech jaśnie oświecona księżniczka raczy wejść.
W gabinecie obok przedpokoju, słychać było odgłos jednostajny warstatu w ruchu. Otworzyła drzwi zwolna, nieśmiało, prawie bez szelestu i zatrzymała się na progu. Książę toczył. Zwrócił się ku niej, nie zaprzestając jednak roboty.
Gabinet był pełen przedmiotów, służących do użytku codziennego. Na stole olbrzymim leżały bezładnie mapy geograficzne i książki. Pod ścianami stały szafy oszklone, z kluczami tkwiącemi w zamkach. Na biurku wysokiem widać było zeszyt otwarty z papieru linjowanego. Warstat tokarski, z wszystkiemi potrzebnemi narzędziami i wióry z drzewa na posadzce, świadczyły o pracy urozmaiconej, ale bezustannej i rozłożonej systematycznie na godziny. Uderzał każdego ruch miarowy nogi, obutej miękkiem obuwiem, używanem przez tatarów, i nacisk równy zupełnie, ręki małej, ale widocznie z wyrobioną siłą muszkularną. To wszystko dowodziło jak wytrwałą była wola w tym starcu rzeźkim i czynnym, mimo wieku podeszłego. Tocząc jeszcze przez krótką chwilę, zdjął nogę z dźwigni, kółko w warsztacie poruszającej, otarł starannie wszystkie narzędzia, wrzucił je do worka skórzannego, przybitego goźdźmi do warstatu i zbliżył się do wielkiego stołu. Nie miał zwyczaju całować dzieci, nastawiał im jednak własny policzek, nieogolony najczęściej i kłójący jak szczecina. Po dopełnieniu tej ceremonji, zmierzył córkę od głowy do stóp i rzekł porywczo, jednak z odcieniem szczerego przywiązania:
— Czujesz się zdrową? Nic ci nie brakuje?... Siadaj tam...
Porwał ze stołu zeszyt geometryczny, pisany jego własną ręką, wyciągnął nogi i przysunął sobie fotel.
— To na jutro zadanie — bąknął przewracając szybko kartki i zaznaczając paznogciem ustępy przez niego wybrane.
Księżniczka Marja pochyliła się nad stołem.
— Aha! jest też list do ciebie — dodał opryskliwie, wyciągając kopertę zapieczętowaną, z dużej teki kartonowej, wiszącej na ścianie. Adres był wypisany drobno, widocznie ręką kobiecą. Rzucił jej list na kolana.
Na widok listu, twarz Marji pokryła się krwistemi plamami. Ujęła go w drżącą dłoń i adres odczytała.
— Czy to od twojej „Heloizy?“ — spytał ojciec z uśmiechem lodowatym, wyszczerzając zęby żółte wprawdzie, ale mocne i dotąd zachowane doskonale.
— Tak... to od Julki — odpowiedziała nieśmiało.
— Pozwolę jeszcze na dwa listy, trzeci jednak odczytam. Piszecie sobie nawzajem same szaleństwa, założyłbym się pięć na sto... Odczytam więc trzeci.
— Proszę i ten przeczytać ojcze... — Podała mu list zarumieniona.
— Powiedziałem trzeci i trzeci odczytam — krzyknął list odtrącając, a przysunąwszy bliżej zeszyt z geometrją, dodał: — Zaczynajmy mościa panno...
Pochylił się nad córką, opierając lewą rękę na wysokim, rzeźbionym grzbiecie fotelu gotyckiego, na którym siedziała. Czuła w koło siebie atmosferę przesiąkniętą wonią ostrą tabaki, otaczającą zwykle starych ludzi, z którą oswoiła się już najzupełniej...
— Oto widzisz te trójkąty równoległe z kątem prostym A, B, C...
Księżniczka wlepiła wzrok przerażony w oczy ojca świecące ogniem fosforycznym. Twarz jej pałała; trwoga czyniła ją niezdolną iść myślą za wywodem swojego profesora, mimo że tłumaczył wszystko jasno i dobitnie... Te same sceny powtarzały się codziennie; komuż jednak należało przypisać winę, nauczycielowi, czy jego elewce? Dla czegóż tak ją ubezwładniał, że w końcu, z nadmiaru trwogi, wszystko się jej w oczach dwoiło, a szum w uszach, tak jej słuch przytępiał, że z tego, co jej prawił, prawie nie słyszała. Twarz ojca, stykała się z jej twarzą, czuła jego oddech cuchnący i o niczem innem nie myślała, jak tylko, żeby wynieść się ztąd jak najprędzej, zamknąć się w swoim pokoju, i tam rozwiązać swobodnie i z całym ducha spokojem trudne zadanie. On ze swojej strony unosił się coraz bardziej, fotel to odsuwał, to przysuwał z łoskotem, mimo że silił się i przymuszał do spokoju. Potem znowu zrywał się jak oparzony, złościł się, hałasował i odsyłał zeszyt„do wszystkich djabłów“.
Chciało nieszczęście, że i tym razem, jak za zwyczaj, księżniczka odpowiedziała ni w pięć, ni w dziewięć.
— A to ciężko głupia — krzyknął w furji, cisnąwszy zeszyt o ziemię.
Odwrócił się, wstał, przeszedł się po pokoju, potarł czoło, pogłaskał córkę po jej pięknych, lśniących włosach, usiadł i zaczął na nowo tłumaczyć, jakby nigdy nic nie zaszło...
— Nie idzie, księżniczko, nie idzie — mruknął widząc, że córka zamierza odejść z zeszytem pod pachą. — Matematyka, to wspaniała nauka, ja zaś nie chcę żebyś była podobną do naszych głupich gąsek salonowych, umiejących tylko paplać po francuzku. Ucz się, pracuj wytrwale; pokochasz ją w końcu, a wtedy głupstwo wyjedzie raz na zawsze z twojej mózgownicy.
Na pożegnanie uderzył ją z lekka w policzek.
Zwróciła się ku drzwiom; on zatrzymał ją ruchem ręki, a wziąwszy z biurka książkę świeżo porozcinaną, podał ją odchodzącej.
— Twoja „Heloiza“, przysyła ci razem z listem. „Klucz tajemniczy“. Coś mistyczno-religijnego, o ile się zdaje. Nie troszczę się o niczyje fanaberje religijne, ale to dziełko przerzuciłem. Masz, weź je sobie, i wynoś się. Tym razem uderzył ją po ramieniu, popychając ku drzwiom, a ledwie wyszła na klucz je zamknął.
Księżniczka Marja wróciła do swego pokoju. Wyraz bojaźliwy, malujący się zazwyczaj w jej fizjonomji, czynił ją jeszcze mniej powabną. I tak była to twarz wcale nieładna, o cerze żółtawej, chorowitej. Usiadła przed stoikiem do pisania, zarzuconym miniaturami, oprawionemi w ramki do stawiania. Prócz tego leżały na nim stosy książek i zeszytów, w największym nieładzie. O tyle bowiem lubiła nieład, o ile jej ojciec przepadał za porządkiem najściślejszym, za symetrją pewną we wszystkiem. Skoro znalazła się sama, rozerwała niecierpliwie kopertę i zaczęła przebiegać szybko oczami list swojej najukochańszej towarzyszki z lat dziecięcych, Julji Karagin, którą spotkaliśmy już byli i poznali na imieninach u hrabstwa Rostowów.
Oto co list ów zawierał:
„Najdroższa moja i najserdeczniejsza przyjaciółko, co to za straszna rzecz i bolesna jednocześnie... nieobecność! Choć wmawiam w siebie, że moja połowa i pół życia mego związane z tobą, że mimo ogromnej przestrzeni, która nas rozdziela, serca nasze związały węzły nierozerwalne, moje serce buntuje się i oburza przeciw przeznaczeniu nieubłaganemu, i nie mogę opanować pewnego smutku i zniechęcenia. A jednak tonę w wirze rozrywek wszelakich; wzlatuję jak motylek z kwiatu na kwiat, z balu na bal, z koncertu na koncert. Czemuż nie jesteśmy razem? Czemu nie mogę w każdej chwili podzielić z tobą wrażeń odniesionych, siedząc jak lata zeszłego na kanapce niebieskiej, w twoim gabinecie, na owej kanapce, przeznaczonej raz na zawsze do zwierzeń serdecznych?“
„Dla czegóż nie mogę czerpać sił nowych podnoszących ducha mego w twoim wzroku tak słodkim, tak spokojnym, tak na wskróś przenikającym, jakąś lubością nieokreśloną; w tym wzroku tak przezemnie ukochanym a który widzę przed sobą kreśląc te słowa“.
Doszedłszy do tego ustępu w liście, Marja westchnęła, obróciła się i spojrzała w duże, stojące zwierciadło ruchome, które wówczas z francuska „trumeau“ nazywano. Zobaczyła w niem obraz wcale nieponętny swojej osóbki upośledzonej przez naturę, i twarzyczkę chudą, żółtą, z policzkami zapadniętemi. Oczy jej widząc to wszystko odbite wiernie w zwierciadle, przybrały wyraz jeszcze smętniejszy, jeszcze bardziej melancholijny niż zazwyczaj.
— Pochlebia mi — szepnęła, biorąc się na nowo do czytania. A jednak Julja nie kłamała. Oczy Marji były wielkie, dziwnie głębokie, i miały czasem błyski piękności nadziemskiej, zmieniając wtedy twarz jej do niepoznania. Rzucały one na nią rodzaj światła, użyczając jej czarującego wyrazu dobroci i słodyczy. Księżniczka atoli nie zdawała sobie sprawy, nie znała wcale owego wyrazu świetlanego, który odbijał się w jej oczach, ilekroć zapomniała się i zadumała o innych osobach, a nie o sobie. W tej chwili trumeau nieubłagane, odbijało bez miłosierdzia jej twarz codzienną, brzydką, wymuszoną.
„W całej Moskwie — czytała dalej — nie mówią jak tylko o wojnie! Jeden z moich dwóch braci jest już za granicą. Drugi, który służy w gwardji, ma wkrótce wymaszerować ze swoim pułkiem. Nasz pan najmiłościwszy opuścił Petersburg, i, o ile można wierzyć wieściom rozsiewanym, chce narażać swoje własne drogocenne życie, na niepewne i zdradliwe przygody wojenne. Daj Boże! aby ów potwór korsykański, niszczący i podkopujący spokój w całej Europie, został zgnieciony i pokonany przez anioła światłości, którego Wszechmocny w swojem miłosierdziu, przeznaczył nam na monarchę. Nie wspominając o moich braciach, wojna ta pozbawia mnie kogoś bardzo drogiego sercu mojemu. Mam na myśli młodego Mikołaja Rostowa, który przejęty zapałem dla świętej sprawy, nie chciał pozostać bezczynnym, porzucił uniwersytet i zaciągnął się do wojska. Otóż, Marjo najdroższa, muszę wyznać szczerze przed tobą, że pomimo jego wieku młodocianego, odjazd Mikołaja na miejsce przeznaczone jego pułkowi, był dla mnie ciężką boleścią! Ten młodzieniaszek, o którym ci już zresztą wspominałam, posiada tyle uczuć szlachetnych, ma w sobie coś tak rycerskiego, tyle zapału, tak umie być młodym prawdziwie, że to każdego uderza. Czyż nie żyjemy w epoce starców dwudziestoletnich, bez krwi, bez ognia, bez iskry tego, co się młodością nazywa? Jest on przedewszystkiem tak szczerym i otwartym, tak idealnym i poetycznym w swoich poglądach na świat i ludzi, że moje z nim stosunki towarzyskie, jakkolwiek krótko trwały i szybko przeminęły, były jednak istną rozkoszą dla mojego biednego serca, które już tyle wycierpiało! Opowiem ci kiedyś nasze pożegnanie i słowa wówczas z nim zamienione. Dziś jest to jeszcze nadto świeże i bolesne“.
„Ah! kochana przyjaciółko, możesz nazwać się szczęśliwą, że nie znasz tych uczuć rozkosznych, ale jednocześnie serce napełniających boleścią, skoro boleść zawsze szalę przeważa, i nią kończy się wszystko. Wiem doskonale, że hrabia Mikołaj, za młody, żeby mógł być dla mnie kiedykolwiek czemś więcej, niż serdecznym, szczerym przyjacielem. Ta jednak słodka przyjaźń, te stosunki z nim, natury tak poetycznej, stały się nieodzownie potrzebne dla mego biednego serca!... Lecz skończmy już o tem i zacznijmy o czem innem“.
„Najważniejszą nowiną poruszającą i zajmującą wyłącznie wszystkich umysły w całej Moskwie, jest śmierć hrabiego Bestużewa i otwarcie jego testamentu. Wyobraź sobie że księżniczki dostały tylko jakąś małą sumkę, książę Bazyli zupełnie nic, a cały olbrzymi majątek spadł na pana Piotra. W dodatku, z łaski carskiej, przyznano mu tytuł hrabiowski i ojca nazwisko, jako prawemu synowi. Został tedy hrabią Bestużewem i panem największego majątku w całej Rosji. Utrzymują że książę Bazyli odegrał w tej całej sprawie nader brzydką rolę i odjechał do Petersburga mocno zawstydzony. Wyznam ci szczerze, że nic a nic nie pojmuję tych kwestji tyczących się legatów i testamentów. To atoli zrozumiałam, że ów młodzieniec, którego znałyśmy po prostu jako pana Piotra i nic więcej, jest obecnie hrabią Bestużewem i właścicielem fortuny miljonowej. Bawi mnie niesłychanie zmiana frontu wszystkich mateczek obarczonych córkami na wydaniu i samych panien w obec tego młodego człowieka. Co do mnie uważałam go i uważam dotąd, za nieokrzesanego gbura i prostaka. Ponieważ od dwóch lat, bawią się moim kosztem i nadają mi co chwila nowego narzeczonego, o którym nie przyśniło mi się nawet i którego najczęściej nie znam wcale, przeto nie dziw, że obecnie kronika małżeńska w Moskwie, robi mnie ni ztąd, ni z owąd... przyszłą hrabiną Bestużew. Zrozumiesz łatwo, że ani mi coś podobnego w głowie nie powstało. Skoro zeszłyśmy na temat małżeństw, muszę ci donieść, że niedawno temu, u Apraksinów „ciocia gromadzka“ (jak ją tu powszechnie nazywają) a mówiąc inaczej, panna Scherer, powierzyła mi pod pieczęcią najściślejszej tajemnicy, że wykłówa się projekt swatania ciebie. Przeznaczają ci ni mniej, ni więcej, tylko młodszego syna księcia Bazylego, Anatola, którego chcianoby tym sposobem uspokoić i poprawić, żeniąc go z osobą bogatą, dystyngowaną i wysoko urodzoną. Otóż wybór najbliższej rodziny padł na ciebie. Niewiem jak ty będziesz się zapatrywała na tę sprawę. Poczytywałam za święty obowiązek donieść ci o tem. Mówią o nim, że bardzo piękny i układny na pozór, ale w gruncie odczajdusza w całem tego słowa znaczeniu! Więcej nie mogłam się o nim dowiedzieć. Dość już będzie tej bazgraniny. Kończę ósmą stronnicę, a mama urguje, żebym zbierała się na obiad do Razumowskich. Odczytaj z uwagą dziełko mistyczne, które ci posyłam. Robi furorę między nami! Chociaż są w niem ustępy trudne do pojącia, dla słabego umysłu ludzkiego, cudowne to dziełko, uspokaja i unosi ducha w sfery nadziemskie. Adieu! Moje uszanowanie twojemu ojcu i pozdrowienie dla panny Bourriènne. Ściskam cię, tak, jak cię kocham“.
„P. S. Donieś mi co porabiają twój brat i jego śliczniutka najmilsza żoneczka“.
Odczytanie listu napisanego w języku francuskim wprawiło księżniczkę Marję w słodką zadumę. Marzyła rozkosznie z uśmiechem na ustach. Jej twarz w tej chwili z owym wyrazem świetlanym, który ją robił tak piękną, była najzupełniej przemienioną. Zerwała się, przeszła się kilka razy po pokoju, poczem zasiadłszy do biurka, przed ćwiartką papieru, zaczęła pisać szybko, prawie bez namysłu. Oto jej odpowiedź.
„Moja najdroższa i najlepsza przyjaciółko! List twój z 13. sprawił mi wielką radość. Kochasz mnie więc zawsze, moja poetyczna Juleczko! Nieobecność, na którą tak sarkasz i narzekasz, nie zmieniłaż i nie osłabiłaż uczuć twoich? Tyż to skarżysz się na rozłączenie nasze? Cóż jabym dopiero mogła o tem powiedzieć, gdybym ośmieliła się rozwodzić ze skargami, ja, pozbawiona obecności tych wszystkich, których ukochałam? Ah! gdyby nie religja, ta jedyna nasza w smutku pociecha, jakżeby to życie wydało nam się nieraz nie do zniesienia! Dla czegóż posądzasz mnie niejako o sąd ostry i brak współczucia, mówiąc mi o twojem przywiązaniu dla tego młodzieniaszka? Pod tym względem, jestem jedynie dla siebie surową. Pojmuję u innych podobne uczucia, mimo żem ich sama nie doświadczyła i wcale nie myślę ich potępiać. Wydaje mi się tylko, że miłość chrześcjańska, miłość bliźniego, szczególniej umiłowanie nawet swoich nieprzyjaciół, jest czemś wznioślejszem i słodszem niż uczucia, któremi mogą natchnąć piękne i wymowne oczy młodego człowieka, osóbkę tak kochliwą i poetyczną, jaką ty jesteś. Wiadomość o śmierci hrabiego Bestużewa, doszła nas jeszcze przed twoim listem. Ojciec mój był nią bardzo wzruszony. Powiedział, że to był przedostatni przedstawiciel, owego wielkiego stulecia, teraz zaś przyszła kolej na niego; postara się jednak, aby nie tak prędko zejść z horyzontu. Niech nas Bóg w łasce swojej zachowa jak najdłużej, od tak strasznego nieszczęścia! Nie mogę podzielić z tobą twojego sądu o Piotrze, którego znam od lat dziecięcych. Wydawało mi się zawsze, że ma serce jak najlepsze, a to przymiot, który cenię najwyżej. Co do spadku, który otrzymał, i co do roli, odegranej w tej całej sprawie przez księcia Bazylego, smutne to bardzo dla obudwu! Ah! droga moja Juleczko, słowa naszego Zbawiciela: — „Że łacniej przejść wielbłądowi przez uszko od igły, niż bogaczowi dostać się do królestwa niebieskiego“ — jakąż straszliwą prawdę w sobie zawierają! Lituję się nad księciem Bazylim, ale żałuję jeszcze więcej pana Piotra. Tak młody, a obarczony olbrzymim majątkiem! Na ileż pokus będzie narażony! Gdyby mnie spytano czego pragnę na tym świecie najgoręcej, odpowiedziałabym bez namysłu: — być uboższą od najbiedniejszego nędzarza. Stokrotne dzięki, kochana przyjaciółko, za przysłane mi dziełko, które jak mówisz, takiego hałasu narobiło między wami!“
„Skoro jednak utrzymujesz, że obok ustępów pięknych i budujących, zawiera inne, niedostępne i niezrozumiałe dla słabego ludzkiego umysłu, wydaje mi się wręcz niepotrzebnem, a nawet zdrożnem, zajmować się czytaniem czegoś niezrozumiałego, a tem samem i bez żadnego pożytku dla duszy. Nie pojmowałam nigdy zapamiętałości u niektórych osób, i namiętnego wertowania dzieł mistycznych, zaciemniających jedynie ich umysł i gmatwających ich wyobraźnię. Takie czytanie wprawia li umysł w jakiś stan chorobliwej egzaltacji, wznieca niepotrzebne wątpliwości co do artykułów wiary, nadaje myślom kierunek fałszywy i przesadny, przeciwny prostocie chrześcjańskiej. Czytajmy Apostołów i Ewangielistów. Nie starajmy się badać tego, co w nich jest tajemniczem. Czyż moglibyśmy ośmielić się, my, nędzni grzesznicy, do roztrząsania i krytykowania bezbożnego, strasznych i niezbadanych wyroków Opatrzności, póki ta cielesna i znikoma ziemska powłoka stanowi między nami a Bogiem wszechmocnym, wszechpotężnym, zasłonę nieprzeniknioną? Studjujmy raczej pilnie wzniosłe zasady, które zostawił nam, nasz boski Zbawiciel, jako wzór do naśladowania. Starajmy się zastosować nasze postępowanie do tych wskazówek, udzielonych nam łaskawie przez Pana Jezusa. Powiedzmy sobie, że im mniej puścimy wodze naszemu słabemu i ograniczonemu rozumowi, tem przyjemniejszymi staniemy się w oczach Boga. Ta bowiem najwyższa i najdoskonalsza Istota, odrzuca precz od siebie wszelką umiejętność, któraby z niej nie wypływała. Im mniej więc będziemy badali i starali się zgłębić to, co Bogu podobało się zasłonić i otoczyć tajemnicą przed nami, tem łacniej udzieli On nam łask swoich nadprzyrodzonych i rozjaśni nasz umysł światłem z góry płynącem. Ojciec nic mi nie wspomniał o konkurencie do mojej ręki, powiedział tylko nawiasem, że otrzymał list od księcia Bazylego i spodziewa się wkrótce jego odwiedzin. Co do owego projektu swatania mnie, powiem ci, droga przyjaciółko, że według mego zdania, małżeństwo jest od Boga samego postanowionem, świętością zatem, do której powinniśmy się zastosować według woli Wszechmocnego. Jakkolwiek mogłoby to być przykrem dla mnie, jeżeliby mi Opatrzność przeznaczyła wykonywać obowiązki żony i matki, starałabym się spełnić takowe najsumienniej, nie troszcząc się wcale i nie analizując uczuć moich w obec tego, kogoby mi dała za małżonka. Dostałam pozawczoraj list od mego brata, donoszący mi o jego bliskim przyjeździe do nas razem z żoną. Będzie to dla nas radość krótkotrwała, skoro opuści nas niebawem, aby uczestniczyć w tej nieszczęsnej wojnie, w którą wciągnięto nas Bóg wie po co i na co! Nie tylko u was, w centrum ruchu i spraw europejskich, mówią tylko o wojnie. I tutaj, w ciszy wiejskiej, wśród jednostajnych, spokojnych zajęć gospodarskich, które wam, mieszkańcom wielkiej stolicy, wydają się tak pospolitemi, echa wojenne dają się uczuć boleśnie. Mój ojciec rozprawia teraz bezustannie o marszach tam i nazad, coś, o czem nie mam najlżejszego wyobrażenia. Przedwczoraj, podczas zwykłej mojej przechadzki przez wieś, uderzył mnie widok serce rozdzierający. Prowadzono rekrutów, świeżo pobranych do wojska w całej okolicy a więc i u nas. Trzeba było widzieć rozpacz matek, żon i dzieci tych, którzy odchodzili! słyszeć jęki i łkania żałosne tak z jednej, jak z drugiej slrony! Zdawaćby się mogło, że ludzkość zapomniała o prawach postanowionych przez jej Odkupiciela, który zalecał miłość bliźniego i uraz wszelkich przebaczenie. Ona zaś, ta ludzkość, przez Chrystusa wybawiona, pokłada najwyższą zasługę w sztuce wzajemnego zabijania się i mordowania!“
„Adieu, droga i najlepsza przyjaciółko! Niech cię mają w swojej świętej opiece, nasz boski Zbawiciel i jego najświętsza Matka!
— Ah! księżniczko, widzę że masz list wysyłać. Napisałam i ja do mojej biednej mateczki! — z temi słowami weszła do pokoju panna Bourriènne, szepleniąc akcentem czysto paryskiem, głosem zresztą o dźwięku miłym i sympatycznym.
Jej osóbka żywa i fertyczna, dziwnie odbijała od całego otoczenia księżniczki Marji, nie licując wcale z atmosferą ciężką, w tym pokoju wyglądającym ponuro i melancholijnie.
— Muszę przestrzedz księżniczkę — dodała głosem zniżonym — że książę miał jakąś sprzeczkę z Michałem Iwanowiczem. Jest w fatalnym humorze — mówiła z uśmieszkiem, jakby lubowała się sama swoją mową miękką i pieszczotliwą — wygląda ponuro, jak chmura gradowa... Miejmy się zatem na ostrożności... Inaczej biada!...
— Ah! tyle razy prosiłam cię, kochanko — odrzuciła Marja łagodnie, ale nie mniej tonem wyniosłym — żebyś mi nigdy nie wspominała o złych humorach ojca mego. Nie pozwalam sobie sądzić go, i żądam tego samego od mego najbliższego otoczenia.
Teraz dopiero gdy zegar zaczął bić, spostrzegła z przerażeniem, iż spóźniła się o całe pięć minut, gdyż o tej godzinie powinna już była siedzieć przy fortepjanie. Krokiem szybkim podążyła też do sali głównej. Podczas gdy książę drzemał, od południa, do godziny drugiej, córka miała ćwiczyć się w muzyce. Tego wymagał regulamin domowy, ułożony raz na zawsze.
Równocześnie zasypiał na krześle w sieniach stary, siwy kamerdyner, słysząc z jednej strony miarowe, a głośne jak surma bojowa, chrapanie swego pana, a z drugiej ćwiczenia fortepjanowe księżniczki, która powtarzała wytrwale po raz dwudziesty, jakiś trudny pasaż z sonaty Dreyschocka.
W tem zajechał powóz kryty, za nim duża, ładowna bryka, przed główną bramę. Pierwszy wyskoczył książę Andrzej, aby następnie pomódz żonie wysiąść z powozu.
Stary Tykon turkot usłyszawszy, zerwał się na równe nogi. Wysunął się na ganek, drzwi po cichu przymykając i oświadczył księstwu szeptem: — „że jego pan spi teraz“. — Nic nie mogło zmienić trybu i porządku dnia, ani przybycie syna, ani żaden inny wypadek, choćby miał się od niego świat przewrócić. Książę Andrzej wiedział o tem tak samo jak Tykon, a może nawet lepiej od niego, spojrzał bowiem na zegarek, aby się przekonać że w nawyczkach ojca żadna zmiana nie nastąpiła.
— Nie obudzi się aż za pół godziny — przemówił do żony — pójdźmy tymczasem do księżniczki Marji.
Księżna nabrała jeszcze więcej tuszy. Jej drobna figurka, wyglądała obecnie, jak beczułka drepcąca na dwóch stopkach malutkich. Oczy jej dotąd jednak blasku nie straciły, a jej usteczka malinowe z wyszczerzonemi ząbkami jak u wiewiórki i z ciemnym meszkiem nad górną wargą, uśmiechały się jak dawniej wesoło i zalotnie.
— Ależ to pałac wspaniały! — wykrzyknęła zwracając się do męża. Wyrażała swój podziw takim tonem, jakby winszowała gospodarzowi domu świetności balu wydanego. — Prędko! prędko! Idźmy do Maryni!
Uśmiechnęła się znowu rozkosznie do męża i do starego Tykona.
Książe Andrzej szedł za nią z głową smutnie na piersi zwieszoną.
— To pewno Marynia się ćwiczy? — spytała. — Trzeba zejść ją niespodzianie!... Idźmy na palcach, cichuteńko!...
— Zestarzałeś się bardzo poczciwy Tykonie! — bąknął książę Andrzej melancholijnie, gdy stary sługa całował go w rękę.
W chwili, gdy mieli wejść do sali, zkąd odzywały się tony fortepjanu, otworzyły się drzwi boczne i na progu ukazała się młoda i ładna blondyneczka. Była nią panna Bourriènne. Na widok niespodziewany księcia z żoną, zdawała się nie posiadać z radości, i wykrzyknęła:
— Ah! co za szczęście dla księżniczki!... muszę ją uprzedzić...
— Nie, nie! na miły Bóg! Zapewne panna Bourriènne? Znam ją z opisów siostry mego męża, wyraża się zawsze z taką przyjaźnią o swojej miłej towarzyszce — trzepała księżna całując ją serdecznie. — Nie spodziewa się nas dzisiaj, co?...
Stali pod drzwiami, z po za których słychać było te same pasaże powtarzane do nieskończoności. Andrzej spochmurniał jeszcze bardziej, jakby to wszystko robiło na nim przykre wrażenie.
Mała księżna weszła pierwsza; muzyka nagle ucichła. Słychać było za to krzyk, później zaś odgłos zamienionych pocałunków. Andrzej zobaczył siostrę i żonę, które widziały się raz jedyny na jego ślubie, splecione czułym uściskiem. Panna Bourriènne wpatrywała się w ten obraz z dłonią na sercu, gotowa płakać i śmiać się jednocześnie.
Książę wzruszył ramionami, marszcząc czoło, niby meloman namiętny, gdy nagle usłyszy wziętą przez kogoś nutę fałszywą. Dwie młode kobiety odstąpiły na krok od siebie, aby rzucić się sobie ponownie w ramiona, obejmując się nawzajem za szyję i w pół ciała. Ostatecznie płaczem wybuchnęły, na co książę Andrzej skamieniał z wielkiego zdziwienia. I panna Bourriènne do głębi poruszona, zalała się łzami. Młody książę czuł się tem zmęczony i znudzony, jego atoli żona i siostra znajdowały widocznie że to zupełnie coś naturalnego iż tę pierwszą chwilę spotkania wzajemnego, oblały łzami rzewnemi.
— Ah! najdroższa moja! — Ah Maryńciu! — wykrzyknęły razem jak na komendę, śmiejąc się z po za łez.
— Czy wiesz, żeś mi się śniła tej nocy?
— Nie spodziewałaś się nas jeszcze, nieprawdaż?... Aleś schudła biedaczko, od naszego ostatniego widzenia!..
— Ty za to Lizo świetnie wyglądasz!
— Poznałam natychmiast księżnę panią z portretu — wtrąciła Francuzka.
— A ja grałam o niczem nie wiedząc!... Ach! mój drogi Andruszko!... nie spostrzegłam cię dotąd!
Uściskali się serdecznie brat z siostrą.
— A to z was płaksy! — mruknął, gdy Marja wlepiła w niego oczy dotąd łzami zaszłe, ale nie mniej promieniejące radością i najżywszem przywiązaniem, szukając z czułością niewymowną wzroku brata. Mała księżna szczebiotała dalej bez odpoczynku. Jej górna warga, schylała się co chwila, muskając przelotnie dolną, aby podnieść się czemprędzej i rozkwitnąć uśmieszkiem czarującym.
— Mieli okropny wypadek — opowiadała jednym tchem — następstwa tegoż mogły być najfatalniejsze na Spasowej Górze... i zostawiła wszystkie swoje suknie w Petersburgu... nie ma teraz co włożyć na siebie!... a ten Jędruś niedobry tak się dla niej zmienił!... Kitty Odonkow... ktoby się tego był po niej spodziewał!... wychodzi za mąż za starca, ale pana miljonowego... ona zaś, ma dla siostry męża, konkurenta całkiem na serjo... O tem jednak później pogadamy... — dodała nawiasem.
Księżniczka Marja wpatrywała się dalej w twarz brata. Czytało się w jej dużych, pięknych oczach, miłość bez granic i smutek głęboki. Jej myśli odbiegły zupełnie od szczebiotu małej sroczki. Raz nawet wpadła w słowo bratowej, przerywając jakiś opis szczegółowy, ostatniego balu w Petersburgu, aby spytać brata, czy trwa w zamiarze połączenia się z armją maszerującą ku granicy?
— Ma się rozumieć! Odjeżdżam ztąd jutro wieczór.
Liza ciężko westchnęła:
— Zostawia mnie tutaj, opuszcza, Bóg jeden wie dla czego! Mógł przecie zostać w kraju, i tu czekać na awans najpewniejszy...
Marja, nie słuchając dłużej, spojrzała tylko na nią z czułością niewymowną, a wskazując bratu oczami niezwykłe zaokrąglenie kibici u jego żony:
— Czy to już pewne? — spytała wymijająco.
Młoda kobieta nagle pobladła:
— Niestety! — westchnęła ciężko. — Ah! to coś tak strasznego!
Usta jej zadrgały kurczowo. Przycisnęła główkę do siostry ramienia i głośno załkała.
— Potrzeba jej wypoczynku — bąknął Andrzej niecierpliwie. — Nieprawdaż Lizo? Zaprowadź ją do siebie Maryniu, ja tymczasem pójdę do ojca... Powiedzże mi, zawsze ten sam?
— Zawsze... dla mnie przynajmniej nie zmienił się ani na włos — odpowiedziała siostra.
— O tej samej minucie przechadzka w tej samej aleji, poczem staje się do warstatu tokarskiego, nieprawdaż?
Uśmiech nieznaczny, igrający na pełnych ustach Andrzeja, świadczył wymownie, że mimo przywiązania szczerego i synowskiego poważania, były mu znane dokładnie ojca manje i jego dziwactwa niesłychane.
— Nie inaczej, wszystko o tej samej godzinie, przechadzka, toczenie lasek i tabakierek i te same lekcje geometrji i matematyki — wybuchnęła śmiechem wesołym, jakby chwile poświęcone suchej i nudnej nauce, uważała za najpiękniejsze w swojem życiu.
Gdy minęło owe pół godziny drzemki księcia, stary Tykon wszedł i poprosił syna do ojca gabinetu. Książe czynił mu ten zaszczyt, że dla syna wyłącznie zmieniał zwyczaj nie przyjmowania nikogo w gabinecie, gdy go ubierano. Stary książę kazał sobie zawsze kłaść na głowę perukę pudrowaną do objadu i wtedy także przywdziewał długi surdut, a raczej kapotę, według starej mody. Kiedy syn wchodził do gabinetu, ojciec siedział wciśnięty w duże karło, w szerokim białym płaszczu od pudru, z głową powierzoną wprawnym rękom wiernego poczciwego Tykona. Syn zbliżył się szybko do niego. Znikł z twarzy Andrzeja ów zwykły wyraz apatji i znudzenia. Teraz twarz jego ożywiał ten sam uśmiech serdeczny, który ją rozjaśniał dawniej na widok Piotra.
— Oho! jesteś mój wojaku! Chcesz pobić Napoleona, co? — wykrzyknął stary książę, potrząsając drwiąco głową upudrowaną, o ile mu na to pozwalały ręce Tykona, splatające warkocz w tyle peruki. — Tak, tak, ruszaj na pole walki!... śmiało! naprzód! Bez tego mógłby nas wkrótce Bonaparte zaliczyć do swoich poddanych!... Zdrów jesteś hę?...
Podsunął mu policzek. Drzemka wprawiła starca w humor wyśmienity. Nie darmo też utrzymywał: „przed obiadem sen jest złotem, po obiedzie już tylko srebrem“. — Rzucał na syna z pod brwi krzaczystych i gęstych spojrzenia rozradowane, gdy ten go całował w miejsce wskazane, nic nie odpowiadając, na jego wieczne drwiny i docinki, o tegoczesnych wojskowych, a szczególniej o Bonapartem.
— Tak, przybyłem mój ojcze, gdyż chciałem ci przywieźć moją żonę w stanie poważnym... Ojciec zawsze zdrów i rześki, nieprawdaż?
— Mój drogi, tylko głupcy i birbanty chorują, a ty mnie znasz przecie... Pracuję od świtu do nocy, żyję wstrzemięźliwie, zatem zdrowie i czerstwość zachowam do późnej starości.
— Dzięki Bogu! — wtrącił syn.
— Po co mięszać w to Boga! Powiedzże mi teraz — wracał znowu do swojego ulubionego przedmiotu — w jaki sposób i według jakiej instrukcji przemądrej, udzielonej wam przez Niemców, myślicie pobić z kretesem Napoleona? Zapewne według reguł nowomodnej nauki, zatytułowanej szumnie strategją?
— Pozwól mi ojcze odetchnąć cokolwiek — odpowiedział z uśmiechem zainterpelowany, który kochał starca i bardzo go poważał, mimo jego dziwactw rozmaitych. — Nie wiem nawet dotąd gdzie mieszkam — dodał.
— Wszystko głupstwo! głupstwo wierutne, mój synu — krzyknął stary, mnąc w palcach warkocz, aby przekonać się, czy był dość twardo spleciony. Teraz ujął syna silnie za rękę: — Apartament dla twojej zony przygotowany: zaprowadzi ją tam księżniczka Marja i tak będą paplały, że można będzie tą plewą stodołę zapełnić... Ot, zwyczajnie jak kobiety... Jestem bardzo zadowolony, że cię widzę... Siadaj tam i opowiadaj. Pozwalam na armją Michelsona i Tołstoja, bo te będą działały pospołu, armja południowa, co będzie robiła? Prusy zachowują neutralność, wiem o tem; a Austrja, a Szwecja? — dodał wstając, poczem zaczął chodzić wielkiemi krokami po pokoju. A zaś za nim dreptał stary Tykon, podając mu rozmaite części ubrania. — Jakim cudem przejdziecie naprzykład przez Pomorze? — dalej pytał.
Ojciec tak nalegał i tak syna do muru przycisnął, że książę Andrzej zrazu niechętnie, później ożywiając się coraz bardziej, zaczął rozwijać przed nim, na pół po rosyjsku, na pół po francuzku, plan kampanji, którą zamierzano rozpocząć. Tłumaczył zwięźle i dobitnie, jak armja złożona z 90.000 ludzi, ma zastraszyć Prusy i zmusić do czynnego udziału w walce; jak inny korpus połączy się ze Szwedami w Stralsundzie, jak 220.000 Austrjaków i 100.000 Rosjan będą działali tymczasem we Włoszech i nad Renem; jak 50.000 Rosjan i tyleż wojska angielskiego, wylądują w Neapolu, i jak w końcu, ta potężna armja złożona z 500.000 ludzi, zaatakuje Francuzów, na różnych punktach jednocześnie. Stary książę nie okazał najlżejszego zainteresowania się tym całym wywodem. Można było nawet przypuścić, że go wcale nie słuchał, bo trzy razy przerwał synowi, nie przestając chodzić i ubierać się: raz zawołał:
— Białą, białą! — Co miało znaczyć, że stary Tykon pomylił się w wyborze kamizelki. Następnie zapytał czy synowa spodziewa się wkrótce rozwiązania? Wreszcie potrząsł głową jakby z wyrzutem i mruknął z niechęcią: — To źle, bardzo źle! Mów dalej... — Raz trzeci, w chwili kiedy syn kończył opowiadanie, zanucił głosem fałszywym i rozbitym:
„Malbrough idzie wojować, i nie wie kiedy z wojny wróci...“
— Nie mówię ojcu, żeby mi się podobał ten plan kampanji. — Syn uśmiechnął się nieznacznie. — Przedstawiłem go tylko w ogólnym zarysie. Niewątpię też, że Napoleon ułożył inny, który nie będzie z pewnością gorszym od naszego.
— Nic w nim nowego, nic nowego... oto co ci jedynie odpowiem.
„Nie wie kiedy wróci... Nie wie kiedy wróci!...“
— A teraz chodźmy do sali jadalnej, książę Andrzeju Mikołajewiczu!
Zegar ścienny wydzwaniał drugą godzinę, kiedy stary książę, ogolony, wyświeżony i upudrowany na biało, wszedł do sali jadalnej. Czekali już na niego synowa, córka, panna Bourriènne i nadworny księcia budowniczy. Ten był raz na zawsze przypuszczony do pańskiego stołu, mimo podrzędnego stanowiska, jakie zajmował, a które, biorąc ściśle, nie nadawało mu prawa do podobnego zaszczytu. Stary książę, przestrzegający najskrupulatniej reguł etykiety i różnicy stanów, chociaż nader rzadko raczył zapraszać matadory z najbliższego obwodu, jednakowoż rad był popisywać się w osobie swojego budowniczego, (siąkającego z nieśmiałością w dużą kraciastą chustkę od nosa), że uważa za równych wszystkich ludzi. Zdarzało mu się też często, dowodzić córce i przypominać jej, że Michał Iwanowicz nie jest wcale gorszym od nich. Przy stole zaś zwracał się najczęściej z mową do budowniczego, który siedział na szarym końcu.
W sali jadalnej wysokiej i przestronnej, za każdem krzesłem stał lokaj jak struna wyciągnięty. Marszałek dworu, z serwetą pod pachą, powodził wzrokiem niespokojnym raz ostatni, przechodząc od stołu do służby i napowrót. Książę Andrzej ojca wyprzedziwszy przypatrywał się uważnie nowemu drzewu genealogicznemu oprawionemu w szczerozłote pręciki. Ten przedmiot był dla niego niespodzianką. Wisiał on naprzeciw dawnego obrazu w tym samym rodzaju, namazanego bezecnie przez jakiegoś heraldyka domorodnego. Ów bohomaz wyobrażał protoplastę rodu Bołkońskich, wywodzącego się w prostej linji od Ruryka, w koronie księcia panującego na głowie i z berłem w ręku. Andrzej nie mógł wstrzymać się od uśmiechu, na widok tej figury fantastycznej, która zakrawała prawie na karykaturę.
— Ah! jak ja go w tem poznaję całego! — bąknął z cicha.
Księżniczka Marja wchodząc w tejże chwili, spojrzała na brata z najwyższem zdziwieniem. Nie pojmowała zupełnie, coby mogło być śmiesznego w tym obrazie. Cokolwiek tyczyło się jej ojca, wzbudzało w niej cześć religijną. Nie godziło się zatem krytykować czegoś podobnego.
— Każdy posiada swoją „piętę Achillesa“ — mówił dalej Andrzej. — Mieć tyle co on rozumu, i narażać się na taką śmieszność...
Wielce zgorszona tą mową zbyt śmiałą, zamierzała Marja na nią odpowiedzieć karcąco, gdy usłyszano za drzwiami kroki niecierpliwie oczekiwane. Chód lekki i posuwisty starego księcia, ruchy żywe i zwinne, dziwnie odbijały od nastroju niesłychanie poważnego i form ściśle etykietalnych, całego otoczenia. Można było prawie posądzić starca o jakąś myśl ukrytą pod tym względem.
Zegar wydzwaniał drugą godzinę, a stojący w salonie na kominku wtórował mu tonem melancholijnym, gdy książę ukazał się na progu. Oczy jego dotąd pełne ognia młodzieńczego, prześliznęły się szybko patrząc z pod brwi po obecnych. Zatrzymały się dłużej na małej księżnie. Na jego widok, uczuła to samo co każdy z otoczenia, rodzaj trwogi i czci głębokiej. Pogłaskał ją po włosach pieszczotliwie i uderzył lekko po szyi.
— Rad wam jestem, rad serdecznie! — mruknął.
Znowu obrzucił ją wzrokiem przenikliwym i zasiadł przy stole.
— Siadajcie, siadajcie!... i wy Michale Iwanowiczu...
Synowej wskazał miejsce obok siebie, lokaj przysunął jej krzesło.
— Ho! ho! — książę spojrzał na jej kibić zbyt zaokrągloną. — Nadto pospiechu, źle, bardzo źle! Trzeba chodzić, dużo chodzić, bardzo wiele!...
Usta wykrzywiły mu się uśmiechem ostrym i niemiłym, oczy natomiast wcale nic nie wyrażały.
Mała księżna nie słyszała go, a może tylko udała że nie słyszy. Milczała pomięszana, póki nie spytał o jej ojca, i o innych znajomych. Wtedy uśmiechnęła się, odszukując zwykły zapał w opowiadaniu rozmaitych plotek stołecznych.
— Biedna hrabina Apraksin straciła męża i swego nieodstępnego adjutanta jednocześnie. Opłakiwała też gorżko tę stratę podwójną!...
Im więcej ożywiała się księżna, sypiąc jak z rękawa rozmaite nowinki skandaliczne, tem surowszem spojrzeniem mierzył ją starzec. Odwrócił się nagle od niej, jakby nie chciał słuchać dłużej.
— Wiecie Michale Iwanowiczu — zawołał drwiąco — że waszego Bonapartego czeka wielkie nieszczęście. Książę Andrzej (mówił zawsze o synie w trzeciej osobie) wytłumaczył mi to dokumentnie. Zbierają się na niego straszliwe, niepokonane falangi!... I powiedzieć, że nas dwóch poczytywało go zawsze za wielkiego niedołęgę!
Michał Iwanowicz, wiedział doskonale, że nie pozwolił sobie nigdy na podobną uwagę w tak dostojnem towarzystwie. Zrozumiał jednak, że jego osoba służy tylko za punkt wyjścia, za wstęp do dalszej rozprawy. Spojrzał na młodego księcia z pewnem zdumieniem i zmięszaniem, nie domyślając się na razie, co ma dalej nastąpić.
— To wielki strategik! — mówił książę do syna, wskazując na budowniczego. I dosiadł znowu swego ulubionego konika, to jest: zaczął rozprawiać o wojnie, Bonapartem, wielkich wodzach i znakomitych mężach stanu. Według niego, stali obecnie u steru praw europejskich, sami studenci, nie znający pierwszych najbardziej elementarnych zasad, w sztuce wojskowej i administracyjnej. Bonaparte, był nic nie znaczącym Korsykaninem, którego chwilowe powodzenie, wypadało jedynie przypisać brakowi Potemkinów i Suwarowów. Stan Europy nie przedstawiał najmniejszych zawikłań; nie prowadzono również wojny na serjo. To, co robiono, było po prostu komedją marjonetek, popychanych przez wielkich partaczów, oszukujących bezczelnie opinję publiczną.
Książę Andrzej odpowiadał wesoło na te drwinki, a nawet wywoływał je umyślnie, chcąc ojca utrzymać w dobrym humorze.
— Przeszłość wydaje nam się zawsze lepszą od teraźniejszości — wtrącił od niechcenia. — Jednak Suwarów dał się wciągnąć w pułapkę, zastawioną przez jenerała Moreau i nie umiał się z niej wydostać.
— Kto ci to powiedział? Kto?! — wykrzyknął stary książę — Suwarów...
Rzucił talerz w górę, który udało się Tykonowi schwycić zręcznie w powietrzu.
— Fryderyk i Suwarów, to byli dwaj ludzie, rzeczywiście! ale Moreau?!... Moreau byłby się dostał w niewolę, gdyby Suwarów był mógł działać swobodnie. Wsadzili mu atoli na kark cały Hof-Kriegs-Wurst-Rath! z którego sam djabeł nie byłby wiedział jak się wywinąć! Zobaczycie, przekonacie się sami niebawem, co to znaczy taki Hof-Kriegs-Wurst-Rath, jakie to straszne zwierzę! Jeżeli Suwarów nie mógł się z nim uporać, to tembardziej Kotuzow nie da sobie z nim rady! Nie, mój drogi! Nie wystarczą wam właśni jenerałowie. Posprowadzacie jenerałów francuskich, z pomiędzy tych, którzy zwracają się frontem do Bonapartego, aby go pobić własną jego bronią. Wszak wyprawiono już Niemca Pahlena, aby odszukiwał w New-Yorku jenerała Moreau — dodał, stosując te słowa do propozycji zrobionej rzeczywiście temuż jenerałowi, bawiącemu w Ameryce na wygnaniu, aby przyjął taki sam stopień w armji rosyjskiej. — To coś niesłychanego! Czy byli Niemcami, lub Francuzami: Potemkiny, Suwarowy, Orłowy? Wierz mi, albo oni z kretesem głowy potracili, albo jam zgłupiał na starość. Życzę wam szczęścia! ale zobaczymy... przekonamy się... Bonaparte wielkim wodzem! Ha, ha, ha!
— Jestem daleki od tego, żeby uważać za doskonałą organizację naszej armji, nie podzielam jednak ojca zdania, co do drugiej kwestji. Można sobie drwić do woli z Bonapartego, a on zostanie nie mniej wodzem genjalnym!
— Słyszeliście Michale Iwanowiczu? — wybuchnął stary książę. — Słyszeliście?
Budowniczy zajęty wyłącznie wyborną pieczenią, żywił błogą nadzieję, że o nim raczą zapomnieć.
— Słyszeliście? Utrzymywałem przecież zawsze w obec was, że Bonaparte jest tęgim taktykiem, otóż i książę Andrzej jest tego samego zdania.
— Zapewne... rzecz naturalna wasza ekscelencjo! — bąkał budowniczy podczas gdy stary książę śmiał się szydersko.
— Bonaparte urodził się widocznie pod szczęśliwą gwiazdą, posiada żołnierzy niezrównanych. Udało mu się w dodatku, mieć zrazu do czynienia z Niemcami, których pobił. Trzebaby ostatniego niedołęgi, żeby ich jeszcze pobić nie potrafił. Od kiedy świat istnieje, tłukli ich wszyscy, a oni nikomu nie oddali pięknem za nadobne!... Aha! prawda... Kiedyś tam poczubili się między sobą. Ale to nie wchodzi w rachunek! Otóż im jedynie zawdzięcza swoją sławę!...
Tu zaczął wyliczać wszystkie błędy, popełnione przez Napoleona, jako wodza i jako zarządzającego państwem. Syn słuchał go w milczeniu. Nie było jednak tak silnych argumentów, któreby mogły zachwiać jego przekonaniem, tak samo głęboko zakorzenionem, jak i u jego ojca. Dziwił się jedynie i nie pojmował, jakim cudem starzec żyjący na wsi, w kącie zapadłym, zupełnie na pozór od świata oderwany, mógł znać tak dokładnie, w szczegółach najdrobniejszych wszelkie kombinacje polityczne w całej Europie.
— Sądzisz, że ja się na tem nie rozumiem, dla tego żem stary? Otóż widzisz... to mi nie daje spokoju!... Nie spię nieraz w nocy, tylko myślę i myślę!... Cóż ten twój wódz potężny zdziałał? Gdzie i kiedy dał się poznać?
— Wyliczanie tego wszystkiego zabrałoby nam nadto wiele czasu.
— A zatem, złącz się z twoim Bonapartem! Jeszcze jeden zapalony wielbiciel, tego waszego ciury, nie cesarza! — zawołał doskonałą francuzczyzną, zwracając się do panny Bourriènne.
— Wiesz mości książę, że nie przepadam wcale za Bonapartem — żywo zaprotestowała.
— „Poszedł wojować, nie wie kiedy wróci!“ — zanucił starzec najfałszywiej w świecie. Śmiejąc się szydersko i zjadliwie, wstał od stołu.
Póki trwała żywa rozprawa, mała księżna siedziała cichutko jak trusia przestraszona. Spoglądała po kolei na męża, na teścia i na księżniczkę Marję. Zaledwie jednak skończył się objad, porwała ją pod ramię, i pociągnęła za sobą do pokoju przyległego.
— Co to za rozum wszechstronny u twojego ojca! — wykrzyknęła. — Z tego powodu zapewne tak mi imponuje i tak go się lękam!
— On taki dobry! — odpowiedziała księżniczka.
Dnia następnego wieczorem odjeżdżał do armii książę Andrzej. Stary książę, mimo syna odjazdu, nie zmienił w niczem zaprowadzonego raz na zawsze zwyczaju i odszedł do siebie zaraz po objedzie. Synowa siedziała w Marji pokoju, Andrzej zaś, zdjąwszy mundur, w ubraniu cywilnem, kończył u siebie ostateczne przygotowania do podróży przy pomocy swojego lokaja. Opatrzył przedtem najstaranniej powóz podróżny, przy sobie kazał przyśrubować walizy i wydał rozkaz aby konie założono. W pokoju zostały jedynie drobne przedmioty, które lubił mieć zawsze i wszędzie pod ręką. Piękna, turecka szkatułka, wykładana srebrem, złotem i drogiemi kamieniami; puzderko ze srebrnemi przyborami do jedzenia i z flaszkami do wina, likierów, i tym podobnie... dwa pyszne pistolety i szabla turecka, którą ojciec przywiózł z jednej ze swoich wypraw wojennych, i jemu podarował. Wszystko było odczyszczone i starannie upakowane.
Jeżeli ktoś jest bodaj trochę skłonnym do rozmyślań, jest zawsze smutny i rozdrażniony w chwili każdego odjazdu, lub zmiany ważnej w życiu. Rzucamy wtedy mimowolnie wzrok wstecz, rozpamiętywając naszą przeszłość i tworzymy plany daleko sięgające... na przyszłość. Książe Andrzej był smutnym i rozrzewnionym. Chodził tam i nazad po pokoju, z rękami w tył założonemi, patrzał przed siebie, nic właściwie nie widząc i potrząsał głową mocno zafrasowany. Czy lękał się końca niepomyślnego wojny rozpoczętej, czy żal mu było żony? Może dolegało mu jedno i drugie; było bowiem widocznem, że nie byłby rad wcale, żeby miał go ktokolwiek wyłapać w tem tkliwem usposobieniu. Skoro posłyszał zbliżające się kroki w drugim pokoju, odwrócił się szybko do stołu, i zaczął coś na nim porządkować; przyczem silił się nadać twarzy zwykły wyraz spokoju apatycznego i niewzruszonego.
Wpadła siostra do pokoju cała zadyszana:
— Powiedziano mi żeś już kazał zaprzęgać, a ja tak pragnęłam pomówić z tobą sam na sam... Bóg wie na jak długo się rozłączamy... To cię przecie nie nudzi, żem przyszła?... Zmieniłeś się bardzo Andruszko! — dodała smutno, jakby chciała wytłumaczyć, dla czego pyta się w ten sposób.
Nie mogła wstrzymać się od uśmiechu nazwawszy go jak dawniej zdrobniałem imieniem. Nie wierzyła oczom własnym, że ten piękny, wyniosły mężczyzna, o wyglądzie poważnym, prawie surowym, jest tym samym małym psotnikiem Andruszką, chudym jak tyczka, opalonym jak cygan, który niegdyś dzielił z nią igraszki i swywole dziecinne.
— Gdzie Liza? — spytał brat, ściskając ją czule za rękę.
— Usnęła ze zmęczenia u mnie na kanapce... Ah! bracie, co to za skarb ta twoja żoneczka!... Prawdziwe, szczere dziecko!... wesołe, żywe... pokochałam ją całem sercem!
Usiadł obok siostry i milczał. Na ustach igrał mu uśmiech ironiczny. Spostrzegła to i odrzuciła:
— Trzeba jej wybaczyć niektóre słabostki... Któż ich nie ma? Wyrosła i wychowała się na wielkim świecie: jej obecne położenie jest bardzo ciężkie, bardzo przykre... Trzeba umieć postawić się na miejscu każdego... Wszystko zrozumieć, tyle znaczy, co wszystko przebaczyć... Sam przyznasz, że to dla niej czemś bardzo bolesnem, w takim stanie rozłączać się z mężem, i zostawać samotną na wsi... tak, tak twardy to orzech do zgryzienia, być zmuszonym do zerwania z nawyczkami, które stały się naszą drugą naturą!
Książe Andrzej słuchał jej, jak się słucha kogoś, znanego nam na wylot.
— A przecież ty żyjesz wiecznie na wsi — podchwycił. — Znajdujesz zatem takie życie smutnem i bardzo ciężkiem do zniesienia?
— Oh! ja, to zupełnie co innego. Nie znam niczego, nie mogę więc pragnąć innego życia. Dla młodej atoli kobiety, nawykłej do życia światowego, zakopać się w kwiecie wieku w takim kącie zapadłym, spędzać dni w takiej ciszy i samotności, bo wiesz przecie, że ojciec zajęty przez cały dzień, ja zaś... ja... jakąż mogę być dla niej rozrywką? Była zawsze otoczona najlepszem, najwykwintniejszem towarzystwem... zostaje jej tylko panna Bourriènne...
— Której, co do mnie, znieść nie mogę!...
— Oh! zaręczam ci, że jest najpoczciwszą, milusieńką, a szczególniej bardzo nieszczęśliwą!... Nie ma nikogo na świecie... Prawdę mówiąc, zawadza mi raczej, niżby mi miała być pomocną w czemkolwiek. Byłam, jak wiesz, zawsze małą dziczką, i przyjemniej mi być samą!... Nasz ojciec lubi ją, jest tak samo dobry dla niej, jak i dla Michała Iwanowicza. Jest ich dobroczyńcą, i jak mówi Sterne: — „Kochamy ludzi w miarę dobrodziejstw, które im wyświadczamy, a nie dobra, od nich odbieranego“... Ojciec zaopiekował się biedną sierotą, wziął ją prawie z bruku ulicznego, a ona, na prawdę, jest poczciwą dzieweczką!... Podoba się ojcu jej sposób czytania, i to też co wieczór mu czyta.
— Powiedz mi szczerze Maryniu, musisz nieraz wiele znosić od ojca? Takie ma przykre usposobienie.
Księżniczka przerażona tem pytaniem wyjąkała z wysiłkiem:
— Ja miałabym cierpieć?...
— Był zawsze nieugiętym, obecnie jednak, musi to być nader ciężkie zadanie jeźli się ma wytrzymywać wszystkie jego dziwactwa i kaprysy — mówił dalej Andrzej chcąc siostrę wypróbować.
— Jesteś dobrym, szlachetnym mój Andrzeju, ale grzeszysz pychą — odrzuciła, jakby odpowiadała na swoje własne myśli — a to bardzo źle! Jak możesz pozwolić sobie na podobny sąd, i przypuszczać, że nasz ojciec mógłby wzbudzić w kimkolwiek coś innego, niż cześć najgłębszą? Czuję się szczęśliwą i zadowoloną przy jego boku, żałując jedynie, że tego szczęścia nie mogą wszyscy ze mną dzielić.
Brat potrząsł głową z niedowierzaniem.
— Jedna tylko kwestja, jeżeli mam ci wyznać szczerze, trapi mnie i niepokoi: to jego sposób zapatrywania się na artykuły wiary. Nie pojmuję, jak człowiek tak rozumny, może błąkać się po manowcach niewiary i być na tyle ślepym, żeby dysputować i zaprzeczać faktom niezbitym, jasnym jak słońce w południe. Oto, na prawdę, mój jedyny smutek i troska! Zdaje mi się zresztą, że od pewnego czasu zaszła w nim zmiana na lepsze: jego żarty są mniej zjadliwe, przystał nawet na przyjęcie pewnego zakonnika, z którym dość długo rozmawiał.
— Oh! oh! lękam się że na tym punkcie, nic z nim nie wskóracie, tak ty, jak i twój mnich!
— Ah! mój drogi, błagam Boga o to z całej duszy i spodziewam się, że raczy mnie wysłuchać... Andruszku! — szepnęła nieśmiało — mam do ciebie wielką prośbę!...
— Cóż takiego? Mów tylko!...
— Obiecaj mi z góry, że jej nie odrzucisz, to ci nie sprawi najmniejszej przykrości: nic to takiego, coby ubliżało twojej godności, a dla mnie będzie to nadzwyczajną pociechą! Obiecujesz, braciszku kochany?
Zagłębiła rękę w woreczek haftowany, który nosiła na pasku, i wydobyła z niego jakiś przedmiot. Objęła go szczelnie dłonią, jakby chciała ukryć i nie śmiała pokazać bratu, póki nie otrzyma od niego solennej obietnicy.
— Choćbym miał nawet spełnić najwyższą ofiarę, jestem gotów...
— Wolno ci sądzić o tem, co ci się podoba. Pod tym względem jesteś zupełnie do ojca podobny. To mnie jednak mało obchodzi. Obiecaj mi, proszę usilnie! Nasz dziadek już to nosił na piersiach we wszystkich wojnach, w których brał czynny udział, i ty będziesz nosił, nieprawdaż?
— Powiedzże mi raz, o co ci chodzi?...
— Andrzeju, błogosławię cię, tym świętym wizerunkiem naszego Zbawiciela! Przyrzeknij mi, że nigdy go z szyi nie zrzucisz!
— Jedynie, aby tobie tem sprawić przyjemność, jeżeli nie będzie zbyt ciężki i karku mi nie załamie — odrzucił żartobliwie; widząc jednak wyraz cierpienia w oczach siostry, na ten żart niewczesny, zmienił ton natychmiast: — Ma się rozumieć, moja droga, że odbieram tę pamiątkę z twoich rąk, z najwyższą wdzięcznością.
— On zwycięży twój opór, on cię wybawi, przebaczy i pociągnie ku sobie, bo on sam jest tylko prawdą i spokojem, a jarzmo jego słodkiem jest! — głos jej drżał wzruszeniem; oczy łzami zaszły, gdy podniosła nad głową brata z gestem uroczystym, stary wizerunek Pana Jezusa, emaljowany na okrągłej grubej, złotej blasze, oprawny w ramkę złotą i z takim samym łańcuszkiem. Najprzód przeżegnała go, potem pierwsza ucałowała z czcią i jemu podała do pocałowania:
— Zrób to dla mnie! błagam cię!
Oczy jej promieniały światłem czystem, łagodnem, nadziemskiem. Twarz blada i chorowita była jakby przemienioną. Brat wyciągnął rękę, aby wziąć od niej wizerunek, wstrzymała go jednak. Zrozumiał co to znaczyło, ucałował i przeżegnał się jednocześnie, z wyrazem rozrzewnienia mimowolnego, ale i szyderstwa poniekąd.
— Dziękuję ci, mój drogi! — uściskała go czule, a zawiesiwszy mu na szyi wizerunek, usiadła obok niego na kanapce. — Bądź dobrym i wspaniałomyślnym Andrzeju, nie osądzaj biednej Lizy zbyt surowo... Jest słodką, milutką, a jej położenie ciężkie i przykre niewymownie.
— Zdaje mi się, siostro kochana, żem nigdy niczego nie wymawiał i nie zarzucał mojej żonie. Czyż skarżyłem się kiedy na nią? Dla czego mi to wszystko polecasz?
Zarumieniła się i zamilkła zmięszana i zawstydzona.
— Dajmy na to, żem ja nic nie powiedział, uważam jednak, że inni musieli rozwodzić się przed tobą ze skargami, a to mnie boli.
Twarz i szyję Marji pokryły plamy krwiste. Siliła się nadaremnie na odpowiedź, bo jej brat wszystko odgadł.
Mała księżna płakała rzewnie, zwierzając się przed nią ze swojemi obawami. Utrzymywała, że jest najmocniej przekonaną, że umrze w słabości i jest ze wszech miar godną pożałowania... Wyrzekała na swój los nieszczęsny, na teścia i na męża. Wypłakawszy się do syta, usnęła w końcu zmęczona i osłabiona.
Księciu Andrzejowi zrobiło się żal siostry.
— Posłuchaj mnie, moja droga. Nie wymawiałem nigdy niczego mojej żonie, nie zrobiłem tego i nie zrobię. Nie poczuwam się również do winy wobec niej, i będę starał się usilnie, nie zawinić nigdy... Jeżeliby ci szło jednak o zbadanie całej prawdy, o dowiedzenie się, czy jestem szczęśliwy?... Otóż nie, nie jestem nim wcale... I ona tak samo czuje się nieszczęśliwą!... Dla czego tak jest? Nie wiem!...
Kończąc te słowa pochylił się nad siostrą i ucałował ją serdecznie, nie widząc łagodnego światła w jej oczach; wzrok jego bowiem zatrzymał się na drzwiach cokolwiek odchylonych:
— Pójdźmy do niej, Maryniu, trzeba ją pożegnać. A raczej ty idź naprzód i obudź ją... ja niebawem nadejdę... Petro! — krzyknął na lokaja — chodź i zabierz resztę rzeczy: te położysz tu koło mnie, a zaś tamte wsuniesz pod siedzenie.
Księżniczka wstała, zatrzymała się jednak w pół drogi:
— Andrzeju, gdybyś posiadał prawdziwą, silną wiarę, byłbyś udał się do Boga, i prosił go o miłość, której oboje nie czujecie dostatecznie, a on byłby wysłuchał próśb twoich i ziściłby twoje pragnienie.
— Ah! tak, w ten sposób być może!... Idź Maryniu, ja pospieszę za tobą.
W chwilę później książę Andrzej przechodząc przez galerję, łączącą pawilon ze środkowem zabudowaniem, spotkał się oko w oko z ładną i ruchliwą Francuzeczką. Po raz trzeci dnia tego, znajdywała się „przypadkiem“ na jego drodze.
— Ah! sądziłam że książe jesteś u siebie... — bąknęła oblana rumieńcem, z oczkami spuszczonemi.
Na twarzy Andrzeja odbiło się silne rozdrażnienie. Za całą odpowiedź rzucił na nią spojrzenie tak pełne pogardy, że skamieniała na razie, a potem czemprędzej uciekła. Gdy dochodził do drzwi od siostry pokoju, usłyszał głosik srebrzysty swojej żony, która obudziwszy się paplała bez ustanku, jakby chciała sobie wynagrodzić czas stracony.
— Wyobraź sobie moja droga — mówiła trzymając się za boki od śmiechu szalonego — wyobraź sobie starą księżnę Zubow, z jej fałszywemi loczkami nad czołem barwy kanarkowej, z ustami pełnemi zębów wprawionych, wyblanszowaną i wyróżowaną, czem pragnęła zetrzeć ślady wieku podeszłego, z twarzy pięknej jak wieść niesie przed laty... czterdziestu!... Ha! ha! ha!...
Po raz dziesiąty może, książę Andrzej słyszał z ust żony te same żarciki i przedrwiwania. Wszedł po cichu, i zastał ją zupełnie wypoczętą, z twarzyczką zarumienioną, haftującą jakiś kołnierzyk. Wcisnęła się wygodnie, usiadłszy na swoich nogach w sam kącik miękkiej otomanki. Opowiadała z rozkoszą, bez ładu i składu, rozmaite nowinki i skandaliki petersburgskie. Pogłaskał ją czule po lśniących włosach, pytając troskliwie czy czuje się silniejszą?
— Oh! tak, najzupełniej! — odrzuciła szybko, aby zbyć się jak najprędzej i wrócić do tematu ulubionego a nigdy niewyczerpanego, swoich wspomnień petersburgskich.
Kareta podróżna, w sześć koni zaprzężona, czekała przed gankiem. Panowały w koło ciemności egipskie. Była to jedna z tych ponurych nocy jesiennych, okiem nieprzebita, zakrywająca przed naszym wzrokiem najbliższe nawet przedmioty. Stangret nie byłby mógł dyszla dopatrzeć, gdyby nie kozacy na koniach, kręcący się w koło powozu, z płonącemi kagańcami. Wewnątrz pałac był rzęsiście oświetlony. Olbrzymie okna obszernego frontu, wyrzucały na dziedziniec całe snopy światła. Służba cisnęła się tłumnie w sieniach, aby pożegnać młodego pana; jego zaś najbliższe otoczenie, czekało zebrane w głównym salonie. Andrzej odszedł wezwany przez ojca, do jego gabinetu. Ojciec chciał go widzieć przed odjazdem, i pożegnać w cztery oczy. Wchodząc do gabinetu zastał ojca siedzącego przy biurku. Pisał z okularami na nosie, w białym szlafroku flanelowym, w którym zazwyczaj, nie pokazywał się nikomu. Nawet córka, nigdy go w nim dotąd nie widziała.
Zwrócił się ku drzwiom, słysząc kroki syna:
— Jedziesz? — spytał, zabierając się na nowo do pisania.
— Tak, ojcze, przychodzę pożegnać się z tobą.
— Pocałuj mnie tu! — wskazał mu policzek. — Dziękuję ci, dziękuję!
— Za co ojcze kochany?
— Żeś nie został z tyłu, schowany za piecem i przypięty do spódnicy niewieściej! Służba przedewszystkiem... Dziękuję ci raz jeszcze!
Pisał z tak gorączkowym pospiechem, że pióro skrzypiało po papierze, atrament zaś rozpryskiwał się na wszystkie strony.
— Jeżeli chcesz mi co powiedzieć, mów, słucham cię!
— Moja żona... wstyd mi, że muszę obarczać nią ojca kochanego...
— Nie bredziłbyś! cóż znowu!... Powiedz tylko wyraźnie, co trzeba zrobić?...
— Gdy będzie bliskiem... rozwiązanie, proszę sprowadzić z Moskwy najbieglejszego w swojej sztuce akuszera...
Stary książę rzucił na syna wzrok surowy i pełen zdziwienia.
— Wiem o tem dobrze, że nic i nikt nie poradzi, jeżeliby natura sama nie przyszła w pomoc nauce — książe Andrzej mówił dalej nieco wzruszony. — I o tem wiem, że na tysiące podobnych wypadków, zaledwie jeden znajdzie się niepomyślny... ale to jej zachcianka, a i ja życzę sobie tego koniecznie. Nagadano jej rzeczy niestworzonych! nabito jej niemi głowę, w skutek jakiegoś snu fatalnego.
— Hm! hm! mruknął stary książę przez zęby zaciśnięte. — Dobrze, dobrze... zastosuję się do wszystkiego... — i tu podpisał list zamaszyście, z wielkiemi wykrętasami. — Zła sprawa, co? — dodał z uśmiechem sarkastycznym.
— O jakiej złej sprawie ojciec myśli?
— O twojej żonie! — odrzucił stary bez ogródek.
— Nie rozumiem...
— Widzisz, mój drogi, na to już nie ma rady, wszystkie one jednakie. Nie można atoli „rozżenić“ się, gdy raz klamka zapadnie. Nie bój się przecie, nie powiem nikomu... ty atoli wiesz o tem tak dobrze jak i ja... prawdzie nie da się zaprzeczyć...
Dłonią chudą i żylastą, schwycił nagle rękę Andrzeja, a ściskając ją mocno, wpatrzył się w niego, jakby chciał zajrzeć mu w głąb serca. Syn odpowiedział niemem wyznaniem ciężko westchnąwszy.
Stary książę list złożył i zapieczętował w jednej chwili.
— Co robić? ładniutka przynajmniej laleczka!... Bądź spokojny, wszystko się zrobi — dodał krótko.
Andrzej milczał, na poły smutny, na poły zadowolony, że został zrozumianym.
— Słuchaj, zrobimy co będzie w naszej mocy. A teraz masz tu list do Michała Ilarionowicza; proszę go, żeby cię używał do ważnych poleceń, stawiał w dobrych miejscach, i nie zatrzymywał nadto długo przy sobie. Powiesz mu, że moja stara przyjaźń dla niego nie zardzewiała, że zawsze miło go wspominam, i doniesiesz mi natychmiast, jak ciebie przyjął? Jeżeli będziesz zadowolonym i należycie ocenionym, spełniaj gorliwie twoją powinność; jeżeliby zaś wypadło inaczej, zabieraj twoje manatki! Nie będzie powiedzianem, że syna Mikołaja Bołkońskiego, cierpiał przy sobie jego przełożony... jakby z łaski!... Zbliż się...
Mówił niesłychanie szybko, połykając połowę sylab; syn rozumiał go jednak doskonale. Podszedł do biórka, z którego ojciec wyjął, otworzywszy jedną z szuflad, gruby zeszyt, zapisany drobno ale bardzo czytelnie:
— Umrę przed tobą prawdopodobnie. Oto jest memorjał przeznaczony po mojej śmierci dla cara. Masz mu go zatem oddać do rąk własnych. Oto dwa kwity na sumy w banku złożone, i list w dodatku. Jest to nagroda, którą przeznaczam temu, kto opisze najdokładniej kampanje Suwarowa. List odeszlesz do Akademji. Porobiłem tam notatki rozmaite. Przeczytaj je sam najprzód, będzie to korzystnem dla ciebie.
Andrzej, czując że byłoby niedelikatnie z jego strony, zapewniać ojca, o długiem życiu, odpowiedział po prostu:
— Wszystko stanie się według ojca rozkazu.
— A teraz żegnaj mi — starzec zawołał, całując go w głowę i podając mu rękę do ucałowania. — Pamiętaj książę Andrzeju, że gdybyś zginął, moje stare serce krwią by się zalało. Gdybym jednak dowiedział się — spojrzał na niego poważnie, i prosto w oczy — że syn Mikołaja Bołkońskiego, nie wypełnia jak należy swoich obowiązków, czoło moje pokryłoby się na starość wstydu rumieńcem, a więc czemś nieznanem mu dotąd... pamiętaj o tem!
Ostatnie słowa wymówił z wysiłkiem, świszcząc kurczowo przez zęby ściśnięte.
— Mogłeś sobie oszczędzić mój ojcze tego trudu — uśmiechnął się Andrzej. — Wiem, co winienem mojemu rodowi. I ja mam do ojca wielką proźbę... Gdybym zginął a urodził mi się syn, zostaw go przy sobie, niech się chowa pod waszym okiem, błagam o to usilnie!
— Nie chcesz zatem żebym go oddał twojej żonie?
Spróbował roześmiać się, ale w tem przeszkodziła mu drgawka nerwowa.
— Idź już! — krzyknął głos podnosząc i wytrącił prawie syna z gabinetu.
— Co to znaczy? Co się stało? — zawołały razem Liza i Marja, widząc na progu starca, w białym szlafroku, z okularami na nosie i bez peruki.
Schował się za drzwi natychmiast.
Książe Andrzej westchnął zamiast odpowiedzieć.
— I cóż żoneczko? — przemówił tonem chłodnym, z odcieniem drwiącym, jakby ją zachęcał do odegrania jednej z jej komedyjek płaczących i śmiejących jednocześnie.
— Jędrusiu, czy już?! — mała księżna pobladła z trwogi i wzruszenia. Porwał ją w ramiona całując namiętnie. Ona wydała krzyk serce rozdzierający, i omdlała. Podniósłszy jej główkę, opadającą bezwładnie na jego lewe ramię, wpatrzył się w nią długo, przeciągle, i złożył delikatnie na kanapie.
— Żegnaj mi siostro! — szepnął. Upadli sobie w objęcie, ucałowali serdecznie, i on wybiegł spiesznie z salonu, nie oglądając się za siebie. P. Bourriènne nacierała octem trzeźwiącym skronie Lizy, Marja podtrzymywała zemdloną, wysyłając z po za łez ostatnie spojrzenie za bratem i szepcąc słowa błogosławieństwa. Stary książę zaś, siedząc w swoim gabinecie, obcierał nos z takim łoskotem, że można to było wziąć za wystrzały pistoletowe. Nagle zobaczyła go córka na progu.
— Odjechał!... No! to dobrze!...
Spostrzegł młodą kobietę zemdloną. Potrząsł głową niechętnie, i natychmiast wrócił do swego gabinetu, zatrzaskując drzwi gwałtownie za sobą.