Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom I/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom I |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Po stronie męskiej rozmowa stawała się coraz głośniejszą. Pułkownik wspomniał o manifeście, zapowiadającym wydanie wojny. W Petersburgu ogłoszono go publicznie, do Moskwy zaś wysłano z nim kurjera umyślnego, z rozkazem doręczenia manifestu główno-dowodzącemu jenerałowi.
— Jaka też gwiazda złowroga popycha nas do wojny z Napoleonem — wykrzyknął Szynszyn. — Skroił on już Austrji, oby teraz nie przyszła kolej na nas!
Pułkownik, tęgi, tłusty i czerwony niemiec, zresztą dobry żołnierz i oddany carowi duszą i ciałem, mimo obcego pochodzenia, oburzył się wielce na te słowa:
— Złowroga gwiazda — zaprotestował energicznie, wymawiając najśmieszniej w świecie słowa ruskie. — Nie wolno tak się odzywać, skoro nasz pan najmiłościwszy wie, dla czego wojnę wydaje. Powiada on w swoim manifeście, że nie może pozostać obojętnym w obec niebezpieczeństwa Rosji grożącego i że wymaga tego godność i świętość aljansów!... — dodał z naciskiem, podkreślając słowo alianse, jakby w niem tkwił punkt ciężkości kwestji roztrząsanej.
Następnie dzięki pamięci fenomenalnej, wyćwiczonej widocznie oddawna do recytowania edyktów urzędowych, zaczął powtarzać dosłownie początek manifestu:
„Życzeniem jedynem, celem, do którego car dąży stale i niezachwianie, jest przywrócenie całej Europie pokoju trwałego. Aby ten cel osiągnąć, decyduje się wysłać za granicę państwa część wojsk swoich“.
— Oto racja stanu, Piotrze Mikołajewiczu — dodał pułkownik wychylając duszkiem kielich wina, jakby na poparcie tych słów.
— Znacie panie pułkowniku nasze przysłowie: — „Siedź babo pod piecem i pilnuj swojej kądzieli“ — bąknął Szynszyn ironicznie. — To i do nas w tym wypadku można doskonale przystosować. Pomyśleć, że nawet Suwarow został pobity na głowę... a pytam się gdzie obecnie szukać mamy takich Suwarowów? — mówił ciągle po rusku. — Powinniśmy bić się do ostatniej kropli krwi, punktum basta! — pułkownik wyciął pięścią w stół z całej siły — i zginąć za naszego cara! Tego nam potrzeba, a nie rezonowań — wymówił znowu z naciskiem słowo ostatnie, zwracając się do Rostowa. — My, stare huzary, słuchamy ślepo rozkazu, i na tem kwita! A ty młodzieńcze i nowozaciężny huzarze, co o tem sądzisz? — zagadnął Mikołaja, który zapominał zupełnie o bawieniu swojej sąsiadki, tak słuch wytężał, aby z rozmowy owej nie utracić ani jednego słowa.
— Podzielam zdanie pana pułkownika — Mikołaj stanął cały w płomieniach, obracając talerzem tak gwałtownie, że o mało kieliszków nie potłukł. — Jestem najmocniej przekonany, że my, Rosjanie, powinniśmy zwyciężyć lub zginąć...
Jeszcze frazesu nie dokończył, a już odczuł całą jego śmieszność: był napuszysty, przesadny i niewłaściwie użyty.
— Powiedziałeś to prześlicznie, Mikołaju Stefanowiczu — szepnęła mu Julja do ucha z czułem westchnieniem. Sonia drżąc nerwowo, słuchała go z zachwytem w oczach, cała zarumieniona. Piotr głową przytakiwał im obydwom.
— To się nazywa mówić — rzekł cicho.
— Jesteś dzielnym młodzieńcem i prawdziwym huzarem — pułkownik zaczął na nowo walić w stół pięścią, aż wszystko co stało na nim w górę podskoczyło.
— Hej! tam, na końcu, co znaczy ten hałas piekielny...
To Marja Dmytrówna spytała, głos podnosząc, niby trąba jerychońska...
— Po co walisz w stół, pułkowniku? Czem on ci zawinił? Tak się unosisz, jak gdybyś szarżował Francuzów!
— Mówię szczerą prawdę — mruknął stary huzar.
— Rozprawiamy o wojnie! — wykrzyknął Rostow — bo trzeba ci wiedzieć Marjo Dmytrówno, że mój syn wstępuje do wojska.
— Ja mam w armji moich czterech wisusów i nie narzekam na wojnę. Wszystko w ręku Boga! Umieramy gdy przyjdzie pora, spokojnie na piecu,[1] a wychodzimy nieraz cało i zdrowo z bitwy najkrwawszej — grzmiała dalej Marja Dmytrówna, głusząc wszystkich w około.
Gdy mówić przestała, rozmowa szła dawnym torem, osobno gwarzyły kobiety, a osobno mężczyźni między sobą.
— A ja ci powtarzam, że nie zapytasz się o to — szeptał Nataszce do ucha jej mały braciszek.
— Przekonasz się zaraz! — odrzuciła Nataszka...
Z twarzyczką rozpłomienioną, z minką figlarną i rezolutną, zerwała się na równe nogi, mrugając na Piotra, żeby zwrócić jego uwagę na to co miała powiedzieć.
— Mamo! — zawołała śmiało, swoim dziecięcym głosikiem dźwięcznym i świeżym.
— Czego chcesz? — drgnęła hrabina nerwowo, przeczuwając jakąś swywolę, po wyrazie twarzy dziewczynki. Pogroziła jej palcem, siląc się na surowość i potrząsała głową z najwyższem niezadowoleniem.
Umilkły naraz wszystkie rozmowy.
— Mamo, co będziemy mieli na leguminę? — spytała mała figlarka bez wahania.
Nadaremnie matka starała się ją zatrzymać.
— Ty, ty kozaku! — krzyknęła Marja Dmytrówna, grożąc jej również palcem.
Goście patrzyli jeden na drugiego. Starsi nie wiedzieli jaką minę zrobić.
— Pytam co będziemy mieli słodkiego? — powtórzyła Nataszka nie zmięszana wcale i najpewniejsza, że figiel spłatany ujdzie jej bezkarnie.
Sonia i Piotr olbrzymi, dusili się od śmiechu.
— A zatem słyszałeś, żem spytała na głos cały — odszepnęła bratu tryumfująco swywolnica, spojrzawszy znowu na Piotra.
— Podadzą lody, ale ty ich za karę nie dostaniesz — zawołała Marja Dmytrówna.
Widząc że i z tej strony nie ma się czego obawiać, Natasza spytała wprost tę ostatnią.
— Jakie lody? Byle nie śmietankowe, bo tych nie cierpię!
— Może wolisz z marchwi? — bąknęła drwiąco Marja Dmytrówna.
— Nie, nie, chcę wiedzieć koniecznie z czego będą lody! — wolała Nataszka coraz głośniej.
Hrabina Rostow i wszyscy goście śmiechem wybuchnęli. Nie tyle zabawił ich koncept Marji Dmytrówny, co śmiałość i zręczność młodej dzieweczki, która dotrzymała placu nawet takiemu jak ona Herodowi.
Uspokoiła się mała figlarka, gdy jej odpowiedziano w końcu, że podadzą lody ananasowe. W chwilę później ponalewano szampana, muzyka zagrała grzmiącą fanfarę, hrabia Rostow poszedł do żony z kieliszkiem w ręce, i ucałowali się serdecznie. Powstali wszyscy od stołu, pijąc najprzód zdrowie solenizantek, potem trącając się kieliszkami, jedni z drugiemi, z dziećmi, a nawet z guwernantkami i guwernerami, którym również dano szampana. Służba znowu z hałasem zaczęła krzesła odsuwać i biesiadnicy z twarzami mocno zaczerwienionemi, przeszli z sali jadalnej do głównego salonu, w tym samym co wpierw porządku.