Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom II
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Kotuzow cofał się ku Wiedniowi, paląc i niszcząc za sobą mosty na Inni w Braunau i na Traunie pod Linzem. W dniu 23. października, wojsko przechodziło przez rzekę Enns. Przez miasto tegoż nazwiska, defilowały furgony z bagażami, park artylerji i zwarte kolumny piechoty, idąc następnie przez most jednym i drugim bokiem. Powietrze było prawdziwie jesienne, dość jeszcze ciepłe ale przesiąknięte mgłą wilgotną. Szeroki krajobraz, to krył się przed oczami po za szarą zasłonę drobnego kapuśniaczku, który mrzył prawie bez ustanku, to znowu odsłaniał się w całej wspaniałości, szczególniej z pagórków, gdzie poustawiano baterje armat rossyjskich, dla obrony mostu, gdy promień słońca przedzierał się przez chmur szmaty, padając ukośnie i złocąc wszystko w koło, wieże w mieście, drzew wierzchołki, dachy szpiczaste na domach i morze bagnetów piechoty rossyjskiej, falujące po obu stronach mostu.
Miasteczko, z białemi, schludnemi domkami, z dwiema wieżami na kościele katedralnym i z mostem, którym teraz płynęły fale wojska, było zbudowane u stoku pagórka. Na zakręcie Dunaju, w miejscu, gdzie w niego Enns wpada, można było dojrzeć mnóstwo łodzi, rodzaj wysepki i zamek z parkiem wspaniałym, otoczonym wodami obu rzek. Na lewym brzegu Dunaju wznosiły się malownicze skały, a w dali rysowały się kontury niepewne, niebieskawe, całego pasma gór. Tam, dokąd jeszcze oko sięgało, mogąc rozpoznać przedmioty, widniał las sosen i świerków niebotycznych, ciemny i tajemniczy. Z pomiędzy drzew, na samym grzbiecie góry, strzelały w niebo smukłe wieżyczki jakiegoś klasztoru. Jeszcze dalej, po drugiej stronie parowu, błysnęły czasem i zamigotały w słońca promieniach lawety armat nieprzyjacielskich. Na przedzie naszej baterji, jenerał komenderujący arjergardą, z towarzyszącym mu wyższym oficerem z głównego sztabu, przez ustawioną przed nim lunetę, badał teren i stanowisko zajęte przez wojska nieprzyjacielskie. Neświcki, wysłany również do jenerała dowodzącego arjergardą, przez Kotuzowa, traktował swoich towarzyszów doskonałemi pasztecikami, które polewali wódką wyrobu krajowego, nazywaną Doppel-Kümmel. Kozak, idący za nimi, niósł wielkie puzdro z winem i likierami. Oficerowie zajadali z apetytem a pili jeszcze lepiej, będąc w humorze wyśmienitym; jedni siedzieli na ziemi po turecku na nogach; drudzy przyklęknęli na jedno kolano, mimo że trawa była zupełnie wilgotna.
— Nie głupi ten jakiś książę, który tu sobie zamek kazał zbudować. Co za miejsce cudowne, malownicze! Cóż panowie? Nie jecie więcej?
— Dzięki stokrotne, książę! — odrzucił jeden z oficerów. Tytułował on Neświckiego księciem, chociaż ten był tylko kniaziem, a tytułował go tylko za gościnność z jaką podejmywał ich jeden z matadorów należących do świty Kotuzowa.
— Rzeczywiście, uroczy krajobraz! — potwierdził inny. — Objeżdżając park w około w czółnie, ujrzeliśmy dwa wspaniałe jelenie i kilka danieli.
— Widzi książę — ów pierwszy namyślił się, i mówił z ustami pełnemi, zjadając jeszcze jeden pasztecik — nasza piechota, jest już na drugim brzegu. Ot! tam, po za wioską, na owej małej łączce, trzech z nich coś wloką. Uprzątną oni prędko park ze zwierzyny! — wybuchnął śmiechem.
— Oho! tych łobuzów nie trzeba uczyć takich figlów! — zaśmiał się Neświcki, wkładając pół pasztecika, w swoje usta trochę za szerokie, ale pięknego rysunku, barwy purpurowej i wilgotnawe, jakby po namiętnym pocałunku. — Co do mnie, radbym tam się dostał! — wskazał ręką na wieże klasztoru w dali majaczące, u szczytu góry, a oczy błysnęły mu jak u kota, przez pół się przymykając. — Czy nie byłoby to czemś rozkosznem, powiedzcież sami panowie, wpaść pomiędzy te tam zkonniczki! Dałbym chętnie pięć lat życia za te delicje... mówią że tam są prawie same Włoszki a niektóre mają być prześliczne!
— A jak byłyby nam rade! — zażartował inny śmielszy. — W tej tam pustelni na śmierć muszą nudzić się biedaczki!
Podczas tej wesołej gawędy, oficer z głównego sztabu, zwracał uwagę jenerała na jakiś punkt, który skierował natychmiast w ową stronę swoją lunetę.
— A tak, tak! — mruknął jenerał z nader kwaśną miną, zniżając lunetę z miłosiernem ramion wzruszeniem. — Zamyślają widocznie strzelać na wojsko nasze... A oni ciągną się i ciągną, jak z mazią!...
Gołem okiem, można było jedynie dojrzeć jakąś masę ciemną, w której coś ruszało się niby w mrowisku, i pokazywał się tu i owdzie biały dymek, jak kitka na kapeluszu strzeleckim. Usłyszano potem głuchy łoskot i wojsko rossyjskie idąc przez most, zaczęło przyspieszać kroku. Neświcki wstał, wachlując się chustką od niechcenia. Zbliżył się do jenerała z uśmiechem na ustach.
— Czyby wasza Ekscellencja nie raczyła co przekąsić?
— Nie idzie, nie idzie! — odburknął gniewnie jenerał — i tak nasi opóźnili się djabelnie z przejściem przez rzekę!
— Czy mam tam pobiegnąć?
— I owszem, bardzo o to proszę...
Jenerał powtórzył rozkaz dzienny, raz już ogłoszony.
— Proszę powiedzieć huzarom, że mają przejść ostatni i spalić most za sobą, jak rozkazałem. Niech uważają, żeby dobrze podłożyć palne materjały. Most powinien zapalić się od razu z wszystkich boków i w środku.
— Rozumiem! — Neświcki salutował i skinął na kozaka, żeby mu podał konia. Ten kończył właśnie pakować puzderka. Lekko wskoczył na siodło mimo wzrostu olbrzymiego i tuszy odpowiedniej. — Dalibóg! odwidzę po drodze biedne zakonniczki — zażartował na odjezdnem, żegnając się z oficerami, a wspiąwszy konia ostrogą pogalopował wązką ścieżką, wijącą się ślimakowato pod górę.
— Hej, kapitanie! — zawołał jenerał na komendanta artylerji — strzelajcie i wy, na chybił trafił... dla zabawy!
— Kanonierzy do dział! — zakomenderował kapitan, a w chwilę później, artylerzyści porzucili wesoło i z gęstą miną, ognisko obozowe, biegnąc do armat.
— Nro 1 ognia!...
I Nro 1 wyrzuciło dziarsko granat z gardła armaty.
Usłyszano dźwięk metaliczny i huk ogłuszający. Granat świszcząc w powietrzu, przeleciał po nad głowy wojsk rossyjskich, padając bardzo daleko od pagórka, na którym rozłożyła się baterja nieprzyjacielska. Lekka chmurka dymu, oznaczyła miejsce, gdzie granat pękł, padając. Ten huk zwrócił widocznie uwagę oficerów i żołnierzy. Wszyscy zaczęli przypatrywać się przez lunety pochodowi armji rossyjskiej przez most. Widnokrąg wyjaśniał się. W słońca promieniach można było opatrzeć łacniej wszystko. Zdawało się, że blaski słoneczne, rozdzierające ponure chmur szmaty, wlewają nowe życie w każdego żołnierza, napełniając mu piersi nadzieją i dobrą otuchą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.