Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Dwie kule armatnie, wyrzucone przez działa nieprzyjacielskie, przeszły powyżej mostu. Na moście zaś roiło się od tłoczących się żołnierzy. W samym środku oparty o poręcz, stał Neświcki, śmiejąc się ze swego kozaka, który nie wiedział jak sobie radzić w tym tłoku z dwoma końmi, swoim i Neświckiego, które trzymał za uzdy. Ilekroć chciał biedny luzak postąpić o krok naprzód, fala ciał ludzkich lub furgon nadjeżdżający z bagażami pułkowemi, przypierał go napowrót wraz z końmi do poręczy.
— Hej, kamracie! — przemawiał kozak do żołnierza jadącego z furgonem, który rozpychał kołami zbitą masę piechurów. — Hej człecze! zaczekaj trochę. Przypnę z tyłu do woza konie jeneralskie...
Żołnierz jednak, głuchy nawet na magiczne słowa: — „konie jeneralskie“ — krzyczał ze swej strony na ludzi zastępujących mu drogę.
— Hej tam, swojaki! Hej, na lewo!... Hej, hej!...
Ale „swojaki“ tak samo nie zwracali uwagę na jego rozpaczliwe nawoływanie. Szli dalej zbici w jeden kłąb, ramię obok ramienia i zaplątując bagnety jeden o drugi. W dół spojrzawszy Neświcki ujrzał fale rzeki płynące szybko jedna za drugą, pokryte białą pianą i potrącające z łoskotem mostu arkady murowane z kamienia ciosowego. Jeżeli zaś oglądnął się w koło siebie, widział znowu przepływające fale głów ludzkich, niby w pościgu, tak jak tamte u dołu; tłoczące się z pospiechem gorączkowym, byle dalej... byle most minąć!... Był to istny las bagnetów, kaszkietów okrytych ceratą, tornistrów i mantelzaków, twarzy ogorzałych, z mocno wystającemi kośćmi w chudych policzkach, z wyrazem bezmyślnym a zmęczonym. Szli oni niby stado baranów na rzeź prowadzonych, mięsząc stopami błoto na moście nagromadzone. Kiedy niekiedy, wyższy oficer, przebijał się przez te żywe fale, torując sobie drogę przemocą, tak zupełnie jak owa piana płynąca po wodnych falach. Częstokroć piechota unosiła z sobą bądź huzara bez konia, wysłanego z raportem, bądź luzaka z innego pułku konnicy, bądź cywilistę, dążącego ku miastu, lub z miasta uciekającego. Wyglądali oni tak samo wśród tego morza głów, jak lekkie trzaski z drzewa, unoszone prądem rzeki i płynące po wierzchu fal. Czasem znowu ukazał się furgon cały skórą okryty, zaprzężony czwórką lub nawet w sześć koni. Ten płynął majestatycznie, samym środkiem mostu, podtrzymywany falą ciał ludzkich, zupełnie jak ciężki kloc drzewa, wodą unoszony.
— Hospody pomyłuj! — westchnął kozak nieszczęśliwy, nie mogąc ruszyć się z miejsca — leje się to i leje, nieprzymierzając, jak woda kiedy przerwie groblę!... Hej ludzie! a dużo was tam jeszcze?
— Miljon bez jednego! — zażartował jakiś dowcipniś w humorze podnieconym, mrugając oczami i ocierając się o luzaka w swoim długim obszernym u dołu szynelu. W tropy za owym młodzikiem rozweselonym, szedł stary wiarus, z miną ponurą, mówiący półgłosem do swojego towarzysza:
— Jak tamci zaczną walić w most, to człekowi nie dadzą się nawet po łbie poskrobać...
I przepływały fale żywe za falami. Za niemi tłoczył się furgon saperów. Jeden z nich siedział na wozie i szperał za czemś pod fartuchem skórzannym, gniewnie wykrzykując:
— Gdzie oni do stu djabłów wpakowali śrubsztak!... gdzie śrubsztak do pioruna!
I furgon przez most przejechał. Nadchodzili żołnierze mocno rozweseleni, mający widocznie na sumieniu kilka kropelek wódki za wiele.
— Jak on mu serdeńko, wpakował ślicznie kolbę pomiędzy zęby! — pośmieszkiwał się jeden, podnosząc poły od szynelu.
— Dobrze mu tak, temu tłustemu połciowi — parsknął śmiechem jego towarzysz.
I przeszli szczęśliwie. Nieświcki zaś nie zbadał już nigdy, kto właściwie i od kogo dostał tak gracko kolbą w zęby, jak też do kogo stosował się przymiotnik: — połcia tłustego.
— Czego oni tak pędzą na złamanie karku? — mruknął jeden z podoficerów. — Że im tamci trochę prochem zakadzili po pod nos, wyobrazili sobie bydlaki, że od razu wszyscy popadają.
— Gdy mi kula armatnia świsnęła koło ucha, czy wiecie stareńki, żem nie mógł zrazu odetchnąć... Oj! strach ma wielkie oczy! — wynurzał się rekrut nowozaciężny, przed żołnierzem z głową siwą jak mleko. Młodzik rozdziawiał gębę od ucha do ucha, śmiejąc się głupkowato, sam ze siebie, jakby się cieszył i szczycił strachem doznanym.
Przeszli i tamci. Teraz ukazał się wóz na moście, nie podobny w niczem do poprzednich. Był zaprzężony tylko parą koni rosłych i ogromnie spasionych, na sposób niemiecki. Konie prowadził młody niemczyk, idąc obok wozu pieszo. Wóz wyładowano najrozmaitszemi rupieciami. Piękna krowa, czarna z białem, była z tyłu do woza za łańcuch upięta. Na olbrzymim stosie pierzyn i poduszek, siedziała matka z niemowlęciem u piersi, staruszeczka z twarzą żółtą i pomarszczoną, tudzież młoda przystojna dziewczyna, rumiana, hoża, z dużemi jasnoniebieskiemi oczami i lnianym sutym warkoczem. Ci wychodźcy postarali się byli widocznie o specjalną przepustkę. Dwie młode kobiety, podczas gdy wóz ledwie się posuwał, wśród tłoku na moście, ściągnęły na siebie uwagę żołnierzy, którzy nie szczędzili im drwinek i płaskich dowcipów.
— Oho! i ty gruba, niemiecka kiełbaso, wybierasz się w drogę? — krzyknął jeden na woźnicę.
— Sprzedaj nam tę kobietkę — zaśmiał się drugi żołnierz, klepiąc niemca poufale po ramieniu. Ten przestraszony patrzał w ziemię ponuro, nic nie odpowiadał, i radby był umknąć czemprędzej.
— To ci wystrojone niemkinie! a pulchne jak kluski pszeniczne... Chciałbyś Fedku stać u takich na kwaterze, co? — Zadrwił inny. — Ho, ho! widziało się nie takie, bratku.
— Dokąd jedziecie? — spytał oficer od piechoty, jedząc jabłko.
Niemiec dał do poznania że nie rozumie ani słowa. Oficer spojrzał z uśmiechem na ładną dzieweczkę.
— Chcesz jabłko? to weź — podał jej resztę. Przyjęła, szczerząc do niego białe, duże zęby. Wszyscy, nie wyłączając samego Neświckiego, odprowadzali wzrokiem zaciekawionym oddalający się wóz z kobietami. Za niemi, toczyła się nieprzerwanie fala unosząca piechurów, furgonów i luzaków konie prowadzących. Można było słyszeć dalej słowa urywane pomiędzy żołnierzami. Naraz wszystko stanęło, jak pod zaklęciem czarownika. Spowodował tę przerwę koń od furgonu, który skacząc i wierzgając, zaplątał się w lejce, upadł i musiano zatrzymać się, nim zdołano go wyplątać i nazad postawić na nogi.
— Hej! czego stajecie bydlaki!... Na co czekacie?... Do kroćset piorunów!... Nie pchajcie się... Do djabła taka trzoda niesforna!... Co to będzie, jak zacznie Francuz walić w most!... Gwałtu! zdusicie oficera!... — krzyczano i nawoływano z wszystkich stron, a mimo tych łajań i złorzeczeń, cisnął się jeden przez drugiego, na nic i na nikogo nie zważając.
Naraz Neświcki usłyszał tuż obok siebie hałas niezwykły. Coś wielkiego przeleciało mu z hukiem i szumem po nad głową, tonąc w wodzie z łoskotem.
— Oho! aż tu zaleciało djabelstwo — mruknął ponuro jeden ze starszych żołnierzy, odwracając głowę ku nurtom rzeki.
— Ba! podbiczowują nas umyślnie, abyśmy nie marudzili, tylko wynosili się czemprędzej — dodał drugi z pewnym niepokojem.
Neświcki zrozumiał, że to była pierwsza bomba.
— Hej! podaj mi konia! — krzyknął gromko na kozaka. — A wy ustąpcie się do kroćset piorunów!
Nie bez trudu dostał się do konia, pomimo, że nie żałował kułaków na prawo i lewo, ani przekleństw dosadnich. Żołnierze ściskali się ile mogli, aby go przepuścić, zaraz ich jednak spychano, a nogi Neświckiego były jakby w śruby ujęte.
— Neświcki, Neświcki! Bałwan z ciebie skończony!
Neświcki oglądnął się w koło słysząc ten głos zachrypnięty, i zobaczył o jakich piętnaście kroków od siebie, oddzielonego niby murem chińskim, tą masą zbitą z ciał ludzkich, Denissowa, z włosami rozburzonemi, z kaszkietem na karku, z dolmanem przerzuconym junacko przez ramię.
— Powiedz raz tym djabelskim synom, żeby nas przepuścili! — wrzeszczał Denissow na całe gardło, pieniąc się ze złości bezsilnej i wywijając młyńca pałaszem, z pochwy wyciągniętym.
— To ty, Waśka? — zaśmiał się wesoło Neświcki. — Co robisz na moście?...
— Paradne pytanie!... Chcę przejść z moim szwadronem na drugą stronę, do kroćset piorunów! — klął dalej powstrzymując ile możności w zapędach swojego ognistego rumaka, karosza czystej krwi arabskiej, który strzygąc niespokojnie delikatnemi uszkami, okryty pianą, żuł niecierpliwie wędzidło, tupał po deskach mostu i byłby gotów wskoczyć w rzekę przez poręcz i przez te wszystkie zawadzające mu głowy ludzkie, skoroby mu był na to pozwolił siedzący na nim jeździec.
— A to stado baranów... głupich, prawdziwych baranów!... Zrobić miejsce!... Hej! ty tam z twoim djabelskim furgonem... Ustąpicie się czy nie? djabelskie nasienie... Inaczej posiekam w czambuł... na kapustę!...
Zaczął na prawdę obracać pałaszem po nad głowami tłumu z szybkością błyskawiczną. Żołnierze przerażeni, zdołali się tak ścisnąć, że Denissow nie przestając swojego młyńca złączył się z Neświckim.
— Ejże! tyś dziś na prawdę trzeźwiuteńki! — wykrzyknął Neświcki ze zdziwieniem.
— A czy miałem czas upić się? — machnął ręką. — Od świtu przepędzają nasz pułk z miejsca na miejsce, to w prawo, to w lewo... Bić się, no to bić! I owszem! Ale kazać nam huzarom grać w ślepą babkę, tego, co prawda, trochę za wiele... A co nadto, to niezdrowo... Sam djabeł straciłby głowę w tym chaosie.
— Ależ wystroiłeś się — zauważał Neświcki, oglądając jego mundur i piękny czaprak na koniu.
Denissow uśmiechnął się, wyciągnął z kieszonki wiszącej przy pałaszu chustkę do nosa, z której rozchodziła się woń balsamiczna, niby z bukietu kwiatów, a przytykając ją do nosa kolegi:
— Jak z pudełka. Niepodobna inaczej, mój drogi. Któż wie czy dzisiaj bić się nie będziemy? A więc, jak na rendez-vous z kochanką. Świeżo ogolony, zęby szczoteczką wyczyszczone, włosy wypomadowane, cały zlany paryskiemi perfumami.
Postawa kolosalna Neświckiego i takaż jego kozaka, jak nie mniej wytrwałość Denissowa, w wywijaniu pałaszem po nad głowami tłumu, wywołały skutek pożądany.
Zdołali nakoniec przecisnąć się przez most, a Neświcki odszukawszy pułkownika od huzarów, odraportował mu rozkaz otrzymany i wrócił nazad do głównego sztabu.
Gdy raz wyłom był zrobiony, i przejście utorowano, Denissow zajął stanowisko na końcu mostu. Wstrzymywał niedbale jedną ręką swojego niecierpliwego wierzchowca, który grzebał ziemię i gryzł wędzidło, drugą zaś podkręcał wąsik junacko, patrząc na swój szwadron przez most defilujący czwórkami, z oficerami na przedzie. Piechury zatrzymani chwilowo na drugim brzegu, stojąc w błocie powyżej kostek, przypatrywali się z zazdrością huzarom hardym i strojnym, mierzyli ich wzrokiem szyderskim i złośliwym, jak to zwykle bywa u żołnierzy innej broni, gdy spotkają się jedni z drugimi.
— To laleczki, paniczyki... Wyelegantowali się jakby mieli prosto jechać na Podnowinskoju...[1] Ot dobre do parady... Ale jak przyjdzie wziąć się za łby, to pożal się Panie Boże...
— Hej tam piechury! Nie zbijać kurzu — żartował jeden z huzarów, którego wierzchowiec obryzgał błotem biednego żołnierza.
— Gdyby ci kazano iść kilka mil z mantelzakiem na plecach, ty synu djabelski, nie świeciłyby się tak w słońcu twoje pętlice — mruknął żołnierz gniewnie, ocierając rękawem błoto z twarzy. — To nie ludzie... to sokoły na koniach.
— Tak, tak, Likine... Ale ty siedziałbyś na koniu, jak mysz na pudle! — zażartował kapral z żołnierza, niesłychanie małego wzrostu, który uginał się prawie do samej ziemi, pod ciężarem ładunku na plecach.
— Zresztą — zadrwił jeden z huzarów — włóż sobie kij pomiędzy nogi, a będziesz i ty na koniu.