Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Piechota napadnięta z nienacka w lesie, uciekała z niego galopem, w rozsypce najzupełniejszej. Jeden z żołnierzy, przejęty trwogą, wymówił te słowa, mające tak straszne w bitwie znaczenie:
— Odcięto nas! Otoczono!...
Na te słowa złowrogie, wszystkim naraz krew w żyłach zlodowaciała z nadmiaru przerażenia.
— Otoczeni!... Odcięci!... Zgubieni!... — krzyczeli w niebogłosy uciekający.
Po pierwszych strzałach, usłyszawszy krzyki, komenderujący oddziałem, domyślił się, że stało się coś fatalnego. Uderzony tą myślą straszliwą, że on, oficer w służbie dotąd nieskazitelny, punktualny w wypełnianiu danych mu rozkazów, może podpaść ostrej naganie i być posądzonym przez Bagrationa o niedbalstwo i zupełną nieudolność, zapomniał w tej chwili o swojej wysokiej godności, którą pysznił się jak paw nadęty, zapomniał o swoim rywalu i podwładnym, nie znającym się na karności wojskowej, a nawet o grożącem mu zewsząd niebezpieczeństwie. Trzymając się siodła oburącz, dał ostrogi koniowi i popędził galopem, aby stanąć na czele oddziału, pod gradem kul, z których na szczęście żadna go nie dosięgła. Pragnął tego jedynie, aby dowiedzieć się, co się stało, naprawić błąd o ile możności i stanąć czystym w obec wodza naczelnego, on, który liczył już lat dwadzieścia kilka służby, wolnej od zarzutu i skazy wszelakiej.
Przebył wreszcie linją nieprzyjacielską najszczęśliwiej i wpadł z drugiej strony lasu w sam środek uciekających, którzy pędzili na przełaj, przez pole, nie chcąc już słuchać żadnej komendy. Była to owa chwila straszliwa, wahania się i niepewności, która częstokroć rozstrzyga o losie bitwy. Czy ten motłoch oszalały z trwogi usłucha głosu wodza, tak dotąd poważanego, czy też będzie dalej uciekał bez zastanowienia? Niestety, nic ich wstrzymać nie zdołało. Lecieli dalej jak opętani mimo desperackich nawoływań jenerała, mimo że ochrypł w końcu z krzyku, nie zważając na jego gesta pełne wściekłości, na usta zapienione, na pięście groźnie zaciśnięte. Szala przechyliła się, trwoga zwyciężyła wszelkie inne względy, kość była rzucona, fatalności nie można było odwrócić.
Jenerał dusił się prawie z krzyku, dym go oślepiał, stanął wreszcie zrozpaczony i bezradny. Wszystko zdawało się stracone bezpowrotnie, gdy Francuzi goniący dotąd za uciekającymi, nagle jak się na razie mogło zdawać, bez powodu wyraźnego, zaczęli sami uciekać i skryli się nazad w lesie, zkąd naraz wyszli rosyjscy tyralierzy. Był to oddział Tymokina, który jeden stał dotąd porządnie, nie złamawszy swoich szeregów. Schowany w leśnej gęstwinie, zaatakował teraz z tyłu Francuzów. Tymokin wywijając swoją małą szabelką, wypadł na nieprzyjaciela tak gwałtownie i z taką odwagą niesłychaną, że Francuzi przerażeni, uciekli, broń rzucając po za siebie. Dołogow biegnący tuż obok kapitana, jednego Francuza położył trupem na miejscu. On też pierwszy wziął w niewolę wyższego oficera francuzkiego. Zatrzymali się rosyjscy uciekinierzy, sformowano nazad bataljony, a nieprzyjaciel, który o włos byłby przeciął odwrót rosyjskiemu skrzydłu lewemu, biorąc je we dwa ognie, został rozbity i odepchnięty. Wódz naczelny stał na moście, z majorem Ekonomowem i był przytomny rejteradzie każdej kompanji po kolei, gdy jakiś żołnierz podszedł do jego konia, chwycił za strzemię, i przycisnął się cały do jego nogi. Ten żołnierz niósł w ręce szpadę oficerską, przez ramię zaś przewiesił bluzę szafirową i francuzką ładownicę. Głowę miał obwiązaną; był zresztą bez czaka i bez tornistra na plecach. Uśmiechał się mimo bladości śmiertelnej i znużenia okropnego. Jego duże, wyraziste oczy patrzały śmiało na jenerała, który nie mógł wstrzymać się, żeby nie spojrzeć na niego, mimo że zabierał się właśnie do wydawania rozkazów majorowi.
— Ekscellencjo, oto dwie zdobycze na nieprzyjacielu — wołał Dołogow pokazując szpadę i ładownicę. — Wziąłem w niewolę oficera, wstrzymałem całą jednę kompanję... (oddychał z trudnością zadyszany i zziajany. Mówił słowami urywanemi)... Cała nasza kompanja może to zaświadczyć, błagam... niech wasza Ekscellencja raczy o tem pamiętać...
— Dobrze, dobrze — odrzucił jenerał, nie przerywając rozmowy z majorem.
Dołogow pociągnął go za ramię, a zdjąwszy bandaż z głowy, pokazał mu w dodatku krew skrzepłą i do włosów przylepioną:
— Rana od bagnetu — zauważył. — Byłem ciągle na przedzie, proszę o tem nie zapomnieć... Ekscellencjo...
Powiedzieliśmy już wyżej, że zapomniano najzupełniej o baterji Tonszyna. Bagration, słysząc nieustającą kanonadę w centrum, posłał tam najprzód oficera z głównego sztabu, później wyprawił tamże księcia Andrzeja, z rozkazem do Tonszyna, żeby cofnął się natychmiast. Dwa bataljony, które miały bronić i osłaniać baterję, na jakiś rozkaz, spadły nie wiedzieć zkąd i od kogo, wzięły udział w bitwie, a baterja strzelała dalej. Francuzi zbici z tropu tym ogniem tak energicznym i nieustającym, przypuszczając, że w tej stronie właśnie skupiły się przeważnie siły rosyjskie, próbowali dwa razy zdobyć baterję. Odparto ich jednak za każdym razem, kartaczując bez miłosierdzia, temi czterema paszczami ognistemi, samotnemi, opuszczonemi i zapomnianemi na wzgórku najwyższym...
Wkrótce po odjeździe Bagrationa, udało się Tonszynowi wzniecić pożar w Schöngraben.
— Patrzajcie, jakie tam ze wszech stron buchają płomienie, a jakie chmury dymu!... Pali ci się jak hubka wesoło... Lecą na złamanie karku Francuziska gasić ogień!... Tośmy im dali bobu!... — wołali żołnierze uszczęśliwieni, że tak im się świetnie powiodło.
Wszystkie działa wymierzono w tym kierunku, a każdą salwę kanonierzy przyjmowali okrzykami radości. Płomienie wichrem podsycane, rozlewały się coraz szerzej i groźniej. Francuzkie szeregi opuściły wieś Schöngraben, i ustawiły od niej na prawo dziesięć dział, które odpowiadały na salwy Tonszyna.
Radość dziecinna, ogarniająca umysły i rozgrzewająca serca kanonierów Tonszyna, na widok pożaru przez nich wznieconego, tak ich odurzyła, że zrazu wcale nie zwrócili uwagi na baterję ustawiającą się naprzeciw nich. Spostrzegli się wtedy dopiero, gdy najprzód dwa a później coraz większa ilość pocisków, zaczęły padać pomiędzy ich działa. Jednemu z kanonierów nogę urwało, i dwa konie padły. To jednak nie ostudziło bynajmniej ich żarliwości; nadało jej tylko inną cechę. Konie zastąpiono innemi, rannych usunięto, a cztery działa skierowano wprost na baterję nieprzyjacielską. Ów podoficer, tak lubiony i ceniony przez Tonszyna, zginął jeden z pierwszych. Z czterdziestu ludzi, obsługujących działa, siedmnastu los jego podzieliło w przeciągu godziny niespełna. Ci zaś, którzy tamtych przeżyli, uwijali się dalej żwawo i radośnie, spełniając swoją powinność.
Malutki kapitaś z ruchami niezgrabnemi i dziecinnie nieśmiałemi, kazał tylko nakładać swemu pachołkowi fajkę jednę za drugą, i co chwila wysuwał się naprzód, aby przyglądać się uważnie Francuzom, przyczem zawsze przysłaniał sobie oczy dłonią.
— Pal! pal! — krzyczał bez ustanku, sam porywając za koła armatnie i ustawiając działa, aby lepiej wymierzyć.
Wśród dymu gęstego, ogłuszony ciągłym hukiem, który wstrząsał jego drobną figurką za każdym wystrzałem, Tonszyn biegał od jednego działa do drugiego, z fajką w zębach. To sam celował, to liczył pozostałe naboje, to kazał zmieniać konie w zaprzęgach. Wśród huku i łoskotu piekielnego, rzucał co chwila rozkazy, głosikiem słabym i cieniutkim. Twarz rozpromieniała mu się coraz bardziej. Tylko wtedy mieniła się i drgała kurczowo, gdy padł obok niego który z jego ludzi ranny lub zabity na miejscu. Wtedy odwracał się od niego, krzycząc i hałasując na żyjących, że nie dość pospiesznie usuwali na bok trupy i ranionych żołnierzy. Kanonierzy, jak to zdarza się często w artylerji, chłop w chłopa, rośli i barczyści, nie o jednę, ale o dwie głowy wyżsi od swojego dowódzcy, wytrzeszczali jednak oczy, wpatrując się w niego, jakby dzieci nieletnie, gdy znajdują się w trudnem i niebezpiecznem położeniu. Wyraz, jaki malował się na twarzy kapitana, odzwierciedlał się wiernie w ich fizjognomjach ostrych, wybitnych, ale strasznie bezmyślnych i apatycznych.
Dzięki temu grzmotowi nieustannemu, temu harmiderowi, Tonszyn nie uczuwał ani cieniu trwogi. Nie przypuszczał wcale, żeby mógł być rannym lub zabitym. Zdawało mu się, że od pierwszego strzału, wymierzonego na nieprzyjaciela, upłynęło sporo czasu; że stoi tu od wczoraj, i że ta mała przestrzeń kwadratowa zżyła się z nim, a on z nią, że jest mu dobrze znaną i ma już do niej pewne przywiązanie. O niczem nie zapominał, wydawał rozkazy z krwią najzimniejszą, jakby dowódzca w bojach posiwiały, a jednak znajdował się w stanie takiego rozdrażnienia nerwowego, jak ktoś pijany lub mający wpaść w obłąd.
Wśród tego chaosu, wśród ogłuszającego huku dział, gęstych chmur dymu, bomb nieprzyjacielskich padających co chwila, to na człowieka, to na konia; z pomiędzy owych żołnierzy uwijających się z pośpiechem gorączkowym, z czołem potem zroszonym; w głowie Tonszyna powstawał i tworzył się świat odrębny i dziwnie fantastyczny, a napełniający go nieznaną dotąd rozkoszą. W tym śnie na jawie, armaty nieprzyjacielskie wydawały mu się olbrzymiemi fajkami, z których ktoś niewidzialny wypuszczał kłęby dymu.
— Oho! już tamten faję zapalił — mówił półgłosem sam do siebie, na widok nowego słupa dymu białawego, który wiatr unosił. — Złapmy kulę Francuzowi i odeślijmy mu ją nazad.
— Co rozkaże Wasza Miłość? — spytał kanonier stojący obok kapitana, nie dosłyszawszy dokładnie jego szeptu.
— Nic! nic! — machnął ręką wymijająco. — Idź do nich! idź nasza Matuszka! — dodał wskazując na działo największego kalibru, a bardzo starożytne, które stało ostatnie w szeregu, i zostało nazwane przez Tonszyna Matuszką. — Przemów do nich, jak to ty jedna umiesz!...
Francuzi wydawali mu się olbrzymiem mrowiskiem, rozsypującem się w koło dział. Piękny, rosły kanonier, trochę podchmielony, który obsługiwał drugie działo od przodu, przedstawiał w Tonszyna świecie fantastycznym, jakąś wymarzoną postać — „wujaszka”. — Tego wujcia ruch każdy zajmywał go w szczególności, a odgłos kanonady, uderzał słuch kapitana, niby oddech istoty żyjącej. Liczył też bacznie każde jej westchnienie.
— Oho! już zaczyna ciężko wzdychać! — szeptał. Sam sobie, wydawał się olbrzymem, ciskającym obiema rękami bomby na nieprzyjaciela.
— No, moja droga Matuszko! Spełń tak dobrze, jak zazwyczaj swoją powinność.
Tylko skończył czułą przemowę do swego działa ulubionego, usłyszał za sobą głos nieznany:
— Kapitanie! Kapitanie Tonszyn!...
Odwrócił się przestraszony. Wołał na niego oficer ze sztabu głównego, wysłany przez Bagrationa.
— Czyś oszalał kapitanie? Już dwa razy przysłano ci rozkaz wycofania się z tego miejsca!
— Ja... ja... tego to... nic właściwie... — jąkał się biedak zmięszany najokropniej, przykładając dwa palce do daszka od czapki wojskowej.
— Ależ przecie...
Nie dokończył oficer z głównego sztabu. Kuta armatnia padając tuż koło niego, tak go spłoszyła, że położył się jak długi na koniu. Zaczynał frazes na nowo, gdy kartacz świsnąwszy mu koło ucha ścisnął go po wtórnie za gardło, niby kleszczami. Zawrócił konia czemprędzej, uciekając galopem. Na odjezdnem rzucił Tonszynowi:
— Cofać się natychmiast...
Artylerzyści kładli się prawie od śmiechu. W tropy za pierwszym oficerem, zjawił się drugi z tym samym rozkazem.
Był nim książę Andrzej. Pierwszym przedmiotem, który go uderzył, gdy wstąpił na płaszczyznę, był koń, z nogą urwaną. Krew buchała z niego strugą szeroką; biedak rżał żałośnie, obok swoich towarzyszów stojących dotąd w zaprzęgu. Nieopodal leżało kilku ludzi zabitych.
Przelatywały mu po nad głową z świstem złowrogim, kule armatnie, jedna za drugą. Za każdym razem czuł dreszcz przebiegającą od głowy do stóp. Sama myśl jednak, że mógłby się bać czegokolwiek, pomogła mu odzyskać odwagę. Zsiadł wolno z konia, wśród dział, i na miejscu rozkaz odraportował. Postanowiwszy w duchu, że muszą działa wycofać w jego obecności, choćby pod gradem kul nieprzyjacielskich, pomagał dzielnie Tonszynowi, przeskakując trupy rozciągnięte na ziemi.
— Przed chwilą odwiedziła nas jakaś matadora, ale uciekła jeszcze prędzej — zaśmiał się jeden z kanonierów. — Nie tak, jak wasza miłość — dodał patrząc z podziwem na Andrzeja.
Bołkoński nie zamienił dotąd jednego słowa z Tonszynem. Zatrudnieni obydwaj, zdawali się nie widzieć wcale jeden drugiego. Skoro im się udało wsadzić działa na przodki, zaczęli zjeżdżać z góry, zostawiwszy na miejscu jedno działo zagwożdżone a drugie pęknięte.
— Do zobaczenia — zawołał Andrzej.
I wyciągnął rękę do kapitana.
— Do zobaczenia, mój drogi przyjacielu! moja dobra, najmilsza duszyczko!
Tonszynowi, gdy żegnał księcia Andrzeja, oczy zaszły łzami, sam nie wiedział dla czego?