Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Atak 6go pułku strzelców, zapewnił rejteradę skrzydłu prawemu. Po środku pożar wzniecony w Schöngraben przez baterję Tonszyna, (o której zapomniano najzupełniej,) wstrzymywał pochód Francuzów. Zajęli się oni gaszeniem ognia, który wicher rozmiatał na wszystkie strony, zostawiając Rosjanom czas i wolne pole do cofania się w jakim takim porządku. Centrum posuwało się szybko wzdłuż parowu, ile możności bez hałasu, ale z pewnym ładem. Za to lewe skrzydło, zaatakowane i odcięte przez wojsko o wiele silniejsze pod komendą Lannes’a, które składały pułki piechoty Azowskiej i Podolskiej, szło w rozsypkę. Bagration wysłał Gerkowa z rozkazem do komendanta, aby lewe skrzydło natychmiast wycofał.
Gerkowr, z palcami u daszka, odsalutowawszy podług regulaminu, puścił się galopem. Skoro jednak stracił z oczów Bagrationa, zawiodła go odwaga. Zdjęty trwogą szaloną, nie był wstanie jechać dalej w stronę gdzie groziło największe niebezpieczeństwo. Zaczął więc szukać jenerała i reszty oficerów, tam gdzie ich znaleźć nie mógł; z czego wynikło, że rozkazu wcale nie odebrano.
Jenerał dowodzący lewem skrzydłem, był to ten sam pułkownik, awansowany tymczasem, któregośmy widzieli w Braunau, i w którego pułku służył Dołogow. Na drugim końcu lewego skrzydła, dowodził naczelnik pułku Pawłogrodzkiego, w którym to pułku był junkrem Mikołaj Rostow. Dwaj dowódzcy srodze zagniewani jeden na drugiego, z czego wypływało nieporozumienie, tracili czas na obelżywem zwalaniu winy jeden na drugiego, w chwili kiedy skrzydło prawe, biło się od dawna z nieprzyjacielem, nawet Francuzi zaczynali się zwolna wycofywać.
Pułk kawalerji, jak i pułk strzelców, nie był wcale po temu usposobiony aby wziąć udział w bitwie. Od żołnierzy, aż do jenerała, kłócono się zawzięcie i bezustanku. Obecnie piechota zajęta była najspokojniej w świecie, grzaniem rąk i nóg zziębniętych nad ogniskiem, a kawalerja rozdawała furaż koniom.
— Jenerał jest wprawdzie starszym rangą odemnie — odpowiadał czerwony z gniewu i zasapany niemiec, pułkownik huzarów, adjutantowi wysłanemu z rozkazem. — Ale dla jego widzimisię, ja nie mogę poświęcić mego pułku... Niech się i na głowie postawi, to mnie mało obchodzi... Trębacze... zatrąbić do odwrotu...
Walka jednakże wrzała coraz zawzięciej. Grzmiały działa, nie ustawał również ogień karabinowy. Na prawo i po środku, tyraljerzy Lannes’a posuwali się po grobli koło młyna, i wyciągnęli się długą linją, przed Rosjanami, zaledwie na odległość dwóch wystrzałów karabinowych. Jenerał dowodzący oddziałem, wlazł z ciężkim trudem na konia, i prostując się w całej swojej długości, udał się sam do pułkownika kawalerji. Odsalutował jeden drugiego na pozór z rycerską grzecznością, w ich jednak minach ponurych i w spojrzeniach piorunujących, które na siebie ciskali, malowała się dosadnie ich wzajemna nienawiść.
— Nie mogę przecież panie pułkowniku, zostawić połowy moich ludzi w lesie, na boskiej opatrzności! Proszę zatem — położył nacisk na to słowo — proszę zająć wyznaczone mu stanowisko, i być gotowym do ataku.
— A ja proszę pana jenerała, żeby nie mieszał się w sprawy nie moje... Gdybyś pan dowodził konnicą...
— Nie jestem kawalerzystą, panie pułkowniku, za to mianowano mnie rosyjskim jenerałem; jeżeli to nie doszło dotąd do jego wiadomości...
— Wiem o tem doskonale, Ekscellencjo — pułkownik z czerwonego stał się purpurowym, tak mu z wielkiej irytacji krew cała do głowy uderzyła. — Czy nie raczyłby jednak pan jenerał towarzyszyć mi do naszych forpocztów? Przekonałby się wtedy naocznie, że ta pozycja jest wprost niemożliwą, to też nie poszlę na rzeź moich ludzi, dla pańskiego widzimisię!
— Niech się pan pułkownik nie zapomina! Taki jest plan bitwy, a nie moje własne widzimisię, i nie pozwolę, żeby mi ktokolwiek śmiał ubliżać...
Wspiął konia przyjmując wyzwanie na ten rodzaj turnierów, w których mieli obydwaj popisać się odwagą. Z piersią na przód wydaną, z brwiami groźnie ściągniętemi, udał się razem z pułkownikiem w stronę tyraljerów, jakby ich spór zacięty, nie mógł rozstrzygnąć się gdzieindziej, tylko pod gradem kul nieprzyjacielskich. Gdy tam przybyli, kilka kul świsnęło im nad głowami. Milczeli obydwaj. Nie zobaczyli tam właściwie nic nowego. Tak samo z miejsca, które opuścili, można było objąć wzrokiem teren, pełen zarośli i wklęsłości, po którym było czystem niepodobieństwem dla kawalerji iść do ataku. Również i to nie podpadało najmniejszej wątpliwości, że Francuzi manewrowali w taki sposób, żeby otoczyć lewe skrzydło, i niedopuścić mu do rejterady. Komendanci patrzyli ostro jeden na drugiego, niby dwa zawzięte na siebie koguty, które gotując się do walki, czekają daremnie na jakąkolwiek oznakę słabości u przeciwnika. Obaj wyszli z honorem z tej próby ogniowej, i byliby tak stali w nieskończoność, dla zadowolenia miłości własnej, żaden z nich bowiem nie chciał pierwszy opuścić niebezpiecznego stanowiska, gdyby w tej samej chwili, nie zaczęto sypać kulami, o dwa kroki wstecz, przy akompaniamencie krzyków przeraźliwych.
Francuzi napadli na garstkę żołnierzy, zatrudnionych zbieraniem w lesie paliwa. Nie było więcej mowy o tem, żeby huzarzy mogli cofać się razem z piechotą, byli bowiem odcięci od drogi na lewo, przez forpoczty nieprzyjacielskie. Musieli więc wykonać szarżę na nieprzyjaciela, mimo prawie niemożliwego terenu, aby sobie do rejterady drogę utorować.
Szwadron Rostowa, który miał ledwie czas wskoczyć na siodło, znalazł się oko w oko z nieprzyjacielem. W tej chwili, tak samo jak na owym moście w Enns, nie było nic więcej pomiędzy nimi a nieprzyjacielem, jak tylko niewielka przestrzeń, pełna trwogi przed czemś nieznanem, owa przestrzeń dzieląca żywych od umarłych, którą każdy odczuwał instynktowo, pytając się w ducha skrytości z mimowolnem wzruszeniem, ażali przebędzie ją zdrów i cały?... Pułkownik stanął przed frontem w wściekłym humorze, odpowiadając niechętnie na pytania oficerów. Było widocznem, że postanowił działać na własną rękę. Nareszcie rzucił im coś nakształt rozkazu. Nie było w tem jeszcze nic wyraźnego, jednak pewne nieokreślone poruszenie, pozwalało domyślać się, że pójdą niebawem do ataku. Usłyszano nagle komendę: — „Ścieśnić szeregi!“ — brzęk pałaszy wydobytych z pochew. Dotąd nikt się nie ruszał. Uderzało każdego wahanie się i niepewność komendantów, co też udzieliło się wkrótce całemu oddziałowi.
— Ah! gdyby to już mogło nadejść prędzej, prędzej! — pomyślał Rostow, odczuwając w chwili ataku, owe rozkoszne podniecenie, o którem tyle mu się naopowiadali starsi od niego towarzysze.
— Naprzód dzieci, i niech nam Bóg dopomaga! — krzyknął Denissow — Truchtem zrazu... marsz! marsz!
Zafalowały grzbiety końskie. Pomknął i Kruk Rostowa żwawo naprzód.
Na przedzie, po prawej ręce, miał Rostow pierwsze szeregi huzarów, a w głębi przed sobą, wyciągniętą linję ciemną, z której na razie nie umiał sobie zdać sprawy. Tą linją było wojsko nieprzyjacielskie. Słychać było w oddali strzały karabinowe.
— Kłusem...
Rostow idąc za popędem konia rozgrzanego, uczuł w sobie ten sam zapał z szałem graniczący. Drzewo rosnące samotnie, a które według jego obliczenia, stało po środku tej przestrzeni tajemniczej, znajdowało się już w tyle za nimi.
— A więc linja przebyta, i nie ma dotąd nic strasznego, przeciwnie zaczyna mi się wszystko przedstawiać coraz zabawniej, i coraz weselej. Oh! z jakąż rozkoszą zacznę siec, rąbać! — szepnął sam do siebie, ściskając mocno w dłoni rękojeść pałasza.
W tyle po za nim, zagrzmiało — „Hurra!“ — potężne...
— Żeby mi się tylko który nawinął pod rękę — pomyślał.
Puścił się galopem wspiąwszy konia ostrogami. Jednocześnie jakby na komendę, śmignęły w całym szwadronie szpicrózgi. Rostow podniósł prawe ramię, gotując się do rąbania w prawo i w lewo. Spostrzegł nagle żołnierza Nikiteńkę, który tuz przed nim galopował, jak oddalał się coraz bardziej od niego, i uczuł się unoszonym niby we śnie z szybkością odurzającą, nie ruszając się wcale z miejsca. Jeden z huzarów przeleciał obok lotem strzały, spojrzawszy na niego ponuro.
— Cóż się stało? Nie posuwam się naprzód, czym upadł? — Czym już nieżywy?
Pytania i odpowiedzi mózg mu rozpierały. Był sam wśród pola; nie widział ani koni galopujących, ani huzarów. W koło niego była tylko ziemia wilgotna, nieruchoma i ściernisko na płaszczyźnie po zbożu zżętem. Ściekało tylko coś ciepłego, krew, kropla po kropli.
— Nie, ja nie jestem ranny, ale zabito mego biednego konia!
Kruk próbował dźwignąć się, upadł jednak nazad, przywalając jeźdźca całym swoim ciężarem. Z jego łba delikatnego, kształtnego, sączyła się krew i rzucał się w kurczach przedśmiertnych. Rostow starał się stanąć na nogi, ale upadł zaczepiwszy o siodło swoją torbeczkę wiszącą przy pałaszu.
— Gdzie nasi? Gdzie Francuzi? — pytał w duchu.
Nic nie wiedział... Nie widział nikogo...
Gdy zdołał wreszcie wydobyć się z pod konia, stanął na nogi.
— Gdzież podziała się owa linja, rozdzielająca tak wyraźnie dwie armje? Czy zaszło ze mną coś nadzwyczajnego? Czy to zawsze odbywa się w ten sposób? I co ja teraz mam począć z sobą?...
Uczuł niepojęty ciężar w lewem ramieniu, zupełnie ubezwładnionem. Sama ręka zdawała się nie należeć wcale do niego, tak mu ścierpła, a jednak nie było na niej ani śladu krwi.
— Ah! nadchodzą jacyś ludzie, oni mnie poratują — pomyślni ucieszony.
Pierwszy ku niemu nadbiegający, z cerą smagłą, prawie barwy miedziannej, z nosem mocno zakrzywionym, w mundurze szafirowym, miał na głowie czako dziwnego kształtu. Przemówił do drugiego żołnierza, w języku, którego Rostow wcale nie rozumiał. Reszta żołnierzy ubranych tak samo, prowadziła huzara z jego pułku.
— To pewno ich jeniec?... Czy i mnie wezmą w niewolę? — pomyślał Rostow oczom własnym nie wierząc. — Czyżby to byli Francuzi?
Przypatrywał się uważnie nadchodzącym, a mimo że przed chwilą czuł się tak pełnym animuszu i radby ich był wszystkich w pień wyciąć, obecnie to bliskie z nimi sąsiedztwo krew mu w żyłach zmroziło i trwożyło niewypowiedzianie.
— Gdzie oni idą?... Czy chcą mnie napaść?... Może mnie zabiją?... A za co?... Mnie, którego kocha świat cały?...
I przypomniała mu się miłość macierzyńska, jak również całej jego rodziny. Tak mu byli wszyscy życzliwi, dlaczegożby ci go mieli zabijać?
Stał na miejscu jak przykuty, nie zdając sobie sprawy dokładnej z położenia. Tymczasem ów Francuz z nosem jak dziób sępa, z twarzą taką dziwną, dysząc z biegu prędkiego i którego widział już teraz doskonale, zbliżał się ku niemu z nałożonym bagnetem. Rostow porwał za pistolet, lecz zamiast dać ognia do przeciwnika, rzucił tylko nim gwałtownie i uderzył Francuza kolbą w głowę, przyczem wziąwszy nogi za pas, zaczął zmykać z całej siły, aby skryć się czemprędzej w gęstwinie.
Jakże dalekiem było teraz od niego owe uczucie gorączkowe, podniecone, pragnące walki, którego tak żywo doświadczył na moście w Enns! Biegł pędem, niby zając goniony przez charty. Instynkt zachowawczy, chęć namiętna uratowania swego życia tak młodego, a które dotąd spędzał swobodnie i najszczęśliwiej, skrzydła mu prawie do nóg przypinały. Przesadzał rowy, przeskakiwał skiby ze zwinnością kocią, jak w latach dziecięcych. Często zwracał wstecz swoją twarz poczciwą a bladą, dreszcz zaś trwogi nim wstrząsającej podniecała i zdwajała jego siły.
— Lepiej nie patrzeć po za siebie — pomyślał. —
Skoro jednak znalazł się pomiędzy pierwszemi krzakami, przystanął na chwilę. Francuzów daleko za sobą zostawił, a ten pierwszy, który napadł na niego z bagnetem w rękach, zwalniał również kroku i zdawał się zwoływać na naradę swoich towarzyszów.
— Nie! To niepodobna!... Oni mnie nie chcą zabić! — pomyślał znowu.
Ramię jednak ciężyło mu coraz bardziej, zdawało mu się że dźwiga na niem najmniej dwa centnary. Nie mógł prawie iść dalej. Francuz mierzył do niego widocznie. Przymknął oczy i przykucnął pod krzakiem. Zaświtała mu koło ucha jedna... druga kula... Resztę sił wytężył a podtrzymując prawą ręką zwisłe ramię lewe, pomknął dalej w gąszcz leśną. Tam było zbawienie, tam stali rosyjscy tyraljerzy!