Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Książę Andrzej przejechawszy w ten sposób linię bojową, aż do lewego skrzydła, zaczął piąć się na wzgórek, na którym ustawiono działa, a zkąd, jak twierdził adjutant Bagrationa, można było, jako z punktu najwyższego, objąć okiem cały teren zajęty przez armją nieprzyjacielską. Zsiadł z konia i zatrzymał się na końcu baterji, przy czwartem i ostatniem dziale. Artylerzysta stojący na warcie chciał broń sprezentować. Na znak wstrzymujący go w tym zapędzie, księcia Andrzeja, odwrócił się, aby przechadzać się dalej krokiem miarowym, jednostajnym. Po za armatniemi wylotami znajdowały się przodki, jeszcze trochę dalej, stały konie uwiązane za uzdy do kołów i widać było ognisko artylerzystów. Na lewo, niedaleko od ostatniego działa, wznosił się szałasik niziutki, sklecony na prędce z kołów wbitych w ziemię, i z gałęzi oplatających je w około. Z wnętrza szałasu wydobywały się głosy ożywione kilku oficerów.
Z tego pagórka można było rzeczywiście objąć wzrokiem prawie całą linję bojową tak rosyjską jak i większą część armji francuzkiej. Na drugim pagórku, naprzeciwko, rysowała się na tle nieba, niepewnemi konturami wieś Schöngraben. Na prawo i lewo, można było dojrzeć gołem okiem, w trzech punktach odrębnych, wyłaniające się z pomiędzy dymów ognisk porozpalanych w obozie francuzkim, wojsko nieprzyjacielskie, którego część przeważna, była rozlokowana we wsi i za pagórkiem. Na lewo, po za domami, wśród chmur dymu, przebłyskiwała niewyraźnie niby wielka plama ciemna; prawdopodobnie baterja dział nieprzyjacielskich, o ile można było o tem sądzić, gołem okiem z tak znacznej odległości. Rosyjskie prawe skrzydło, rozciągało się dość wysoko, górując nad linją bojową nieprzyjaciół. Było ono zajęte przez piechotę i oddział dragonów, których widziało się dokładnie na brzegu płaszczyzny. Z centrum, gdzie znajdowała się obecnie baterja kapitana Tonszyna i gdzie bawił chwilowo książę Andrzej, szła drożyna wijąc się ślimakowato z góry na dół, aż ku małej rzeczce raczej strumieniowi, który przedzielał wojsko rosyjskie od wioski Schöngraben. Na lewo, siły rosyjskie, zajmowały całą przestrzeń, aż do lasów, których krawędź gąszczem pokrytą, oświetlały zdala łuną od nich bijącą rosyjskiej piechoty. Linja bojowa wyciągnięta przez Francuzów, była o wiele dłuższą i było widocznem, że w danym razie, mogliby oskrzydlić z dwóch stron naraz garstkę wojska rosyjskiego. Wąwóz ścięty prostopadle, rozciągał się w tyle, po za linją bojową rosyjską, czyniąc prawie niemożliwą rejteradę tamtędy tak konnicy jak artylerji. Książę Andrzej oparty o działo, oznaczał na prędce, w swojej notatce, pozycją zajmowaną przez jego wojsko. Podkreślił dwa miejsca, na które pragnął zwrócić szczególniejszą uwagę Bagrationa. Chciał mu przedstawić plan, według którego skoncentrowanoby artylerją rosyjską w samym centrum, przeprowadzając piechotę na drugi brzeg wąwozu. Książę Andrzej, przydzielony od początku kampanji do boku główno-dowodzącego, nawykł zdawać sobie szybko sprawę i orjentować się na pierwszy rzut oka w poruszeniu się całej masy wojska i jakby je można rozlokować z największą korzyścią. Dużo czytał i pracował w tym kierunku, studjując bacznie opisy historyczno-strategiczne stoczonych bitew. W potyczce, do której gotowały się obie strony, uderzały go jedynie rysy główne i zastanawiał się głęboko, jakie może pociągnąć za sobą następstwa ten lub ów ruch wojska, i jaki wpływ wywrze na całość starcie się z nieprzyjacielem?
— Jeżeli nieprzyjaciel — pomyślał sobie — zaatakuje najpierw prawe skrzydło, będą zmuszeni bronić swojej pozycji grenadjerzy kijowscy i strzelcy z Podola, póki ich nie wzmocnią rezerwy z centrum. W takim razie, mogliby dragoni wykonać szarżę z boku na nieprzyjaciela, i rozbić go w puch. Jeżeliby zaś zaatakowali najprzód nasz środek, który zresztą jest zasłonięty od głównej baterji, skoncentrujemy lewe skrzydło, na tej tu wysokości i będziemy cofali się zwolna ku wąwozowi, tak, żeby jedna część wojska zasłaniała drugą.
Zatopiony w tych planach, które w głowie układał, słyszał nie zwracając na ich słowa najmniejszej uwagi, rozmowę oficerów w szałasie zgromadzonych. Jeden z tych głosów uderzył go jednak szczerością, którą czuło się mimowolnie w jego brzmieniu. Zaczął słuchać teraz uważniej.
— Nie, mój drogi — mówił ów głos dziwnie sympatyczny i znajomy mu o ile się zdawało — powtarzam raz jeszcze, że gdybyśmy mogli wiedzieć naprzód i z całą dokładnością, co nas czeka po śmierci, niktby się jej nie obawiał. I to jest tak a nie inaczej, wierz mi kochany przyjacielu.
— Czy boimy się jej, czy nie, na jedno wyjdzie — dał się słyszyć głos inny, młodszy widocznie. — Nie ominie ona nas i przybędzie prędzej, czy później...
— Tak, zapewne... tymczasem jednak boimy się śmierci i kwita.
— Ah! wy mądrzy filozofowie! — wykrzyknął głos trzeci, o dźwięku basowym, prawdziwie męzkim. — Łatwo wam filozofować! Wy, artylerzyści, dla tego tylko tak plujecie mądremi sentencjami, że u was w jaszczykach obok amunicji, nie braknie nigdy dobrej wódeczki i czegoś do zjedzenia. Gdy żołądek pełny, znajdzie się i rozum z większą łatwością.
Był to widocznie żarcik, puszczony przez piechura.
— Wszystko to dobre i piękne, a koniec końcem, każdy z nas lęka się tego, co mu jest nieznanem. Niech nam prawią co chcą o duszy idącej po śmierci do nieba... czy my wiemy jak ono wygląda?... Uczą nas przecie, że ten błękit nad nami, to tylko otaczająca nas atmosfera i że...
— Ot! potraktowałbyś nas raczej Tonszyn, twoim absyntem, zamiast prawić nam ni to ni owo! — wpadł mu w słowo ów głos basowy.
— To jest zatem ten sam kapitan — pomyślał Andrzej, poznając z przyjemnością do kogo należał ów głos tak mu sympatyczny — którego zastaliśmy boso u markietanki, suszącego sobie buty nad ogniskiem.
— Oh! i owszem, potraktuję was najchętniej. Co do zrozumienia życia pozagrobowego...
Nie skończył frazesu rozpoczętego, w tej samej bowiem chwili, usłyszano świst przeraźliwy w powietrzu, i kula armatnia lecąc z szybkością odurzającą, zaryła się w ziemię z hukiem i hałasem, rozrzucając w koło siebie piasek i glinę. Obok szałasu stojący uczuli, jakby lekkie trzęsienie ziemi. Tonszyn wyleciał jak z procy, trzymając w zębach niedopaloną fajeczkę na krótkim cybuszku. Jego twarz inteligentna i z wyrazem najpoczciwszym w świecie, pobladła cokolwiek. Za nim, w tropy, wybiegł oficer od piechoty, z głosem stentorowym. Dopinał po drodze resztę guzików w mundurze, spiesząc na łeb na szyję do swojego oddziału.