Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom III |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Stary książę Bołkoński, dosłał sztafetę od księcia Bazylego. Działo to się w grudniu roku 1805. Książę Bazyli donosił mu w krótkim liście, o przybyciu swoim wraz z młodszym synem, Anatolem.
„Polecono mi inspekcję w kilku gubernjach — pisał książę Bazyli. — Nakładam wprawdzie sto wiorst drogi, ale nie mogę wstrzymać się, żeby nie odwidzieć i nie złożyć winnego uszanowania, mojemu osobliwszemu dobroczyńcy. Towarzyszy mi mój syn; Anatol. Wszak książę raczysz pozwolić, żeby i on wyraził Ci osobiście ową cześć, którą ja mu wpoiłem, dla Twojej, książę, dostojnej osoby“.
— Tem lepiej! — wyrwało się niepotrzebnie roztrzepanej, jak zwykle, księżnie Andrzejowej. — Nie będziemy potrzebowali wprowadzać w świat Maryni... Konkurenci przyjeżdżają, szukać jej i dobijać się o nią na miejscu!
Książę usłyszawszy te słowa nierozważne, zmarszczył brwi groźnie i więcej przez cały objad ust nie otworzył.
W dwa tygodnie po odebraniu listu, zjawił się najprzód cały tabor, poprzedzający księcia Bazylego. Nazajutrz przybył on sam z Anatolem.
Stary książę Bołkoński miał od dawna nie najlepsze wyobrażenie o wartości moralnej księcia Bazylego. Odkąd ten zaczął piąć się wyżej i wyżej, obdarzany tak przez cara Pawła, jak i przez jego następcę, cara Aleksandra, coraz nowemi tytułami i dostojeństwami, zła opinja spotęgowała się w nim i zmieniła prawie w pogardę. Zrozumiał on myśl i pragnienia ukryte pomiędzy linjami; co zresztą potwierdziła mała księżna swojemi niedyskretnemi i niezręcznemi insynuacjami, po co właściwie zjeżdżał Anatol? To wszystko wprawiło starego dziwaka w wściekły humor. Mówiąc o księciu Bazylim i jego synu, klął od wszystkich djabłów. W dniu, w którym się ich spodziewano, zrzędził i piorunował na wszystkich jeszcze więcej, niż zazwyczaj. Czy psuło mu humor w ogóle przybycie księcia Bazylego? Czy zamiary jego, co do swatania syna z księżniczką Marją? Dość, że był w psim humorze.
Kamerdyner Tykon radził nawet budowniczemu, żeby wcale do księcia nie wchodził.
— Czy nie słyszycie jego kroków? — zwrócił uwagę profana w tym względzie, na odgłos kroków księcia w jego pracowni. — Chodzi na samych piętach, a tak niemi wali, jakby chciał w posadzce dziury prześwidrować! My doświadczeni, wiemy co to znaczy!
Mimo złego humoru, o dziewiątej z rana, jak zwykle, książę wyszedł na przechadzkę, w krótkiem futerku aksamitnem, podbitem i obłożonem sobolami. Na głowie miał kołpak z tego samego futra. Wilją padał śnieg obficie. Alea, po której przechadzał się tam i napowrót, aż do oranżerji, była już czysto zamieciona. Powracał właśnie ogrodnik po skończonej robocie, a łopata tkwiła w stosie śniegu zgarniętego, po który miano zajechać niebawem i wywieźć go z ogrodu. Książę obszedł w ponurem milczeniu wszystkie budynki.
— Czy można przejechać saniami? — spytał starego ekonoma, który szedł krok w krok za swoim panem i zdawał się być tegoż kopią najwierniejszą.
— Śnieg był bardzo głęboki, Wasza Ekscellencjo, wydałem też rozkaz przekopania zasp śnieżnych na głównej drodze.
Książę skinął głową w milczeniu i zaczął wstępywać na stopnie kamienne ganku.
— Dzięki niebu! Burza zażegnana! — pomyślał ekonom. Dodał zaś głośno: — Byłoby trudno przejechać Wasza Ekscellencjo... słysząc zaś że minister ma tu zjechać...
Książę odwrócił się szybko, mierząc go wzrokiem rozgniewanym.
— Jaki minister? Co za minister? Kto tu śmie rozkazy wydawać?! — krzyknął głosem na wskroś przenikającym. — To dla księżniczki Marji, mojej córki, drogi nie przekopują, a dla jakiegoś tam ministra!... Żaden minister nie przyjeżdża!...
— Sądziłem, Wasza Ekscellenejo!...
— Tyś ośmielił się sądzić?! — książę tracił z gniewu przytomność. Bełkotał słowa urywane: — Tyś sądził?!... złodzieju!... zbóju!... urwipołciu!... ja cię tu zaraz nauczę sądy wydawać!
Podniósł w górę laskę sękatą i byłby nią najniezawodniej grzmotnął z całej siły po plecach Alpatycza, gdyby ten nie był się w czas cofnął wiedziony instynktem zachowawczym.
Przerażony tym ruchem mimowolnym i tak zresztą naturalnym, Alpatycz schylił napowrót siwą i łysą głowę przed księciem. Ten jednak mimo aktu pokory i poddania się a może właśnie z tego powodu nie podniósł więcej laski na staruszka, tylko wrzeszczał dalej jak opętany:
— Zbóju!... łotrze jeden!... zrzucić mi nazad śnieg na drogę!...
I wszedł do siebie drzwi zatrzaskując.
Księżniczka Marja i panna Bourrienne, czekały jak codzień na księcia z objadem. Wiedziały że jest w psim humorze, ale ładna twarzyczka francuzkiej kobietki nie zmieniła się ani na włos. Na jej ustach igrał zwykły uśmieszek swywolny, który zdawał się mówić:
— Wielka rzecz! Co mnie to obchodzi! Ja nie boję się nikogo i będę zawsze tą samą!
Co do księżniczki Marji, ta chociaż czuła, że powinnaby naśladować te spokojną obojętność, nie była w stanie zdobyć się na nią. Była blada, wystraszona i stała drżąc jak osika z oczami spuszczonemi.
— Jeżeli udam, że nie spostrzegam wcale ojca złego humoru — mówiła sobie w duchu — pomyśli, że nie dbam o niego i nie okazuję mu życzliwości. Gdy będę milcząca i smutna, nazwie mnie nieznośną kapryśnicą, wiecznie chmurną i skwaszoną...
Książę istotnie zmierzył twarz przerażoną córki wzrokiem piorunującym.
— Głupia gęś! — syknął przez zęby zaciśnięte. — A gdzież tamta? Czy już i ją uprzedzono?... Gdzie jest księżna? Czy chowa się przedemną?
— Trochę cierpiąca — odpowiedziała Francuzka ze swoim najsłodszym uśmieszkiem. — To coś tak naturalnego w jej położeniu! Dziś nie przyjdzie na objad...
— Hm, hm! książę odkrząknął siadając ciężko przy stole.
Talerz wydał mu się źle obtarty. Rzucił go po za siebie. Tykon pochwycił go w powietrzu i podał do przetarcia lokajowi.
Mała księżna czuła się zupełnie zdrową, dowiedziawszy się jednak o wściekłym humorze księcia, wolała zostać u siebie i nie pokazać mu się wcale.
— Lękam się o dziecko: Bóg wie coby stać mu się mogło, gdybym przestraszyła się nagle — zwierzała się przed Francuzką, którą pokochała serdecznie. Panna Bourrienne spędzała u księżnej dni całe, a czasem nawet i noce. Liza nie żenowała się jej zupełnie i przed nią nie przestawała wygadywać na swego teścia, krytykując go i osądzając nader surowo, od pierwszej bowiem chwili, wzbudził w niej trwogę i wstręt nie do pokonania.
Ostatnie to uczucie było wzajemne, tylko że u starego księcia, pogarda dla tej laleczki wielkoświatowej, przewyższała jeszcze odrazę, którą w nim wzbudzała.
— Słyszałam, mości książę, że dostaniemy gości — wtrąciła od niechcenia panna Bourrienne, rozkładając z gracją serwetę swojemi delikatnemi, różowemi paluszkami. — Przybywa do nas Jego Ekscellencja książę Kurakin z synem, o ile mi wiadomo?...
— Hm! hm! — mruknął gniewnie Bołkoński. — Ta cała Ekscellencja, to prosty lizun! urwisz. To ja niegdyś, moim wpływem, wkręciłem go do biura ministerjalnego... A ile mnie to kosztowało trudu i zachodu! — książę wpadał w humor coraz gorszy. — Po co zaś przywozi swego gagatka, tego wierutnego lamparta i oczajduszę, Anatola, o tem będą może coś wiedziały księżna Elżbieta Karolówna i księżniczka Marja. Ja o tem nic nie wiem i wiedzieć nie potrzebuję!...
Spojrzał na córkę, która nagle poczerwieniała.
— Możeś i ty chora, co? Czy takie wrażenie i taki strach wzbudza w was przybycie pana ministra, jak się wyraził dziś rano ten osieł Alpatycz?
— Nie, mój ojcze.
Panna Bourrienne źle się wybrała z początkiem rozmowy. Nie straciła jednak rezonu. Plaplała dalej z całą swobodą: o cieplarni, o nowym prześlicznym kwiecie tropikalnym, który zakwitł w nocy, o tem i o owem... tak, że w końcu książę udobruchał się trochę i przestał marudzić.
Po objedzie książę poszedł odwiedzić synowę. Zastał ją przy małym stoliczku gawędzącą najweselej ze swoją garderobianą Maszą. Pobladła na widok teścia. Źle wyglądała. Można było nazwać ją raczej brzydką, niż piękną. Twarz przeciągnęła się nad miarę, oczy były podkrojone sinemi obwódkami, a warga górna, odsłaniała jeszcze bardziej zęby, niż dawniej.
— Nic mi nie jest właściwie, tylko czuję się coraz cięższą — odpowiedziała wymijająco na teścia pytanie, tyczące się jej zdrowia.
— Potrzeba czego?...
— Dziękuję ojcu... nie potrzebuję niczego.
— Skoro tak to dobrze, dobrze!...
Odszedł. Zastąpił mu drogę Alpatycz, gdy przechodził przez przedpokój.
— Zasypana droga?...
— Tak jest, Wasza Ekscellencjo! błagam o przebaczenie... zrobiłem to przez głupotę! i...
Książę przerwał mu z uśmiechem sarkastycznym:
— No! no!... rzecz skończona!...
Raczył wyciągnąć do niego rękę, którą Alpatycz z pokorą ucałował, po czem książę wrócił do swojej pracowni.
Tego samego dnia przybył wieczorem książę Bazyli. Zastał na głównej drodze swoich ludzi, którym udało się nareszcie, wśród krzyków, złorzeczeń i nawoływań, przeprowadzić szczęśliwie przez zaspy śniegowe, umyślnie przygotowane na środku drogi, księcia sanie półkryte.
Dla każdego z gości przygotowano pokój osobny.
Anatol, zrzuciwszy z siebie ubranie, wziął się pod boki i wlepił bezmyślnie wielkie, ciemne, piękne oczy w stół, przy którym usiadł. Życie całe, uważał on za jeden ciąg nieprzerwany przyjemnostek i rozrywek. Nawet i z tej wizyty do starca stetryczałego i do brzydkiej pannicy, ale miljonerki, obiecywał sobie wyciągnąć jakąś korzyść dla siebie. W końcu, ta wizyta, według jego zdania, mogła wypaść wcale zabawnie. Dla czego nie miałby jej poślubić, skoro jest tak bogatą? majątek niczego nie zepsuje! Gdy ogolił się na świeżo, wymuskał, wyperfumował, z tą drobiazgową starannością, z jaką brał się zawsze do ubierania, przejrzał się w źwierciedle z zadowoleniem, podniósł dumnie głowę, z miną zwycięży niepokonanego i poszedł do ojca. Tu zastał aż dwóch lokajów zajętych toaletą księcia Bazylego. Ojciec powitał go uśmiechem i wesołem głową skinieniem, jakby mu chciał powiedzieć:
— Wyglądasz paradnie, mój chłopcze!
— Zatem, ojcze kochany, odłożywszy żarty na bok, jest ona po prostu monstrualną, co? — bąknął Anatol, wracając do przedmiotu, o którym wspominał kilka razy przez drogę.
— Tylko żadnych szaleństw! to sobie z góry wypraszam! O co tu głównie idzie, to o to, żebyś potrafił sobie ująć starego, okazywanem mu najwyższem uszanowaniem i powolnością, nie sprzeciwiając mu się nigdy w niczem.
— Jeżeliby jednak cisnął mi w oczy jaką nadto głupią impertynencję, wyjdę natychmiast. I ja o tem z góry ojca uprzedzam. Nienawidzę w ogóle wszystkich staruchów.
— Pamiętaj, że wszystko zawisło od ciebie samego.
Gdy oni tak rozmawiali, między kobietami, wiedziano już nie tylko o przybyciu ojca i syna, ale powtarzano sobie na ucho najdrobniejsze szczegóły tyczące się ich osoby. Księżniczka Marja zamknięta w swoim pokoju, starała się nadaremnie opanować niepokój, mącący jej myśli:
— Po co oni pisali?... Na co Liza mi o tem wspominała?... To czyste niepodobieństwo!... Takie mam przeczucie!...
I dodawała przeglądając się w zwierciedle:
— Jak ja wejdę do salonu? Nie potrafię nigdy, przenigdy, być taką, jaką jestem zawsze, choćby mi się nawet najbardziej podobał!...
Myśl o ojcu napełniała ją trwogą śmiertelną. Masza tymczasem natrzepała rzeczy niestworzonych przed małą księżną i panną Bourrienne, o ślicznym chłopcu „z twarzą jak krew z mlekiem, z oczami które świdrują na wskroś, że aż tchu w piersiach zabraknie, z brwiami ciemnemi, z wąsikiem junacko podkręconym i włosami czarnemi, w puklach“. Wleciał on jak orzeł na schody, przeskakując po trzy stopnie na raz, ojciec zaś wlókł się za nim mozolnie i przestępował z nogi na nogę.
— Czy wiesz, że już przybyli? — wpadła z nowiną mała księżna do Marji pokoju, razem z Francuzką.
Liza czując się coraz bardziej ociężałą, usiadła zaraz na fotel najbliższy. Negliż ranny zmieniła na strój niezmiernie wytworny. Tak samo jej fryzura była bardzo starannie ułożona. Mimo wielkiego ożywienia gośćmi przybyłymi, twarzyczka jej pozostała wielce zmienioną. Strój elegancki, podnosił raczej i uwydatniał jej mizerność. Panna Bourrienne ze swojej strony wzięła na siebie co miała najlepszego i rzeczywiście wyglądała zachwycająco.
— Jakto? Czy księżniczka nie myśli zmienić ubrania codziennego? — wtrąciła od niechcenia. — Ci panowie zejdą niebawem do salonu i trzeba będzie pójść do nich. Może bym mogła w czem dopomódz?
Mała księżna zadzwoniła natychmiast na Marji garderobianą i zaczęła przyglądać z wesołym śmiechem suknie siostry mężowskiej. Marja wstydziła się sama przed sobą wzruszenia, którego nie mogła opanować i zła była na swoje towarzyszki, że uważały to za coś zupełnie naturalnego. Ona widziała w tem ubliżenie niejako swojej własnej godności. Wyrzucać im to, znaczyło by tyle, co zdradzić się z wewnętrznemi uczuciami; gdyby zaś odmówiła i nie chciała przebrać się, byłaby się naraziła na rozmaite żarciki i przycinki. Oblała się rumieńcem, zagasł blask nadziemski w jej pięknych oczach, na twarz wystąpiły krwiste plamy i jako ofiara na wszystko zrezygnowana, oddała się w ręce bratowej i panny Bourrienne, które teraz zajęły się tem gorliwie, aby ją zrobić koniecznie ładniejszą. Biedaczka była tak brzydką, że ani w myśli żadnej nie postało z nią rywalizować, lub być o nią zazdrosną. Dokładały też wszelkich starań, aby uczynić ją przynajmniej znośną, w tej wierze naiwnej kobiet światowych, że strój piękny, dodaje wdzięków choćby najbrzydszej.
— Doprawdy, Maryneczko, w tej sukni ci nie do twarzy — zawyrokowała mała księżna, odstępując o kilka kroków, aby objąć całość jednym rzutem oka. — Każ przynieść tamtą drugą, różową... Idzie tu może o los całego twego życia... Ah, nie... w tej ci jeszcze gorzej... za jasna...
Sukni nic nie brakowało, ale ta, która miała ją na sobie, była niezgrabną i pozbawioną wszelkich wdzięków. Liza i Francuzka, nie zdawały sobie z tego sprawy dokładnej. Były przekonane, że gdy dodadzą do ciemnej sukni brązowej szarfę jasno-niebieską, gdy lok na głowie podepną inaczej, gdy zrobią na głowie wysoką, modną fryzurę, że wtedy wszystko będzie dobrze. W końcu Liza, gdy obeszła ją w koło dwa razy, żeby jej się lepiej przypatrzeć, wykrzyknęła z rozpaczą:
— Niepodobieństwo! Wolę cię stokroć razy w twojej codziennej szarej sukience i z warkoczami okręconemi na około głowy. Na miły Bóg! przebierz się, zrób to dla mnie!... Katynko, prędko przynieś księżniczce sukienkę popielatą! Zobaczysz — uśmiechnęła się tryumfująco do panny Bourrienne — jak jej to wszystko ułożę artystycznie.
Katynka suknię przyniosła; Marja jednak stała jak wryta przed zwierciadłem. Francuzka zauważyła, że miała oczy wilgotne, usta jej drgały i była gotowa w głos się rozpłakać.
— Droga księżniczko! tylko chwilkę cierpliwości.
Mała księżna wyrwawszy suknię z rąk garderobiany, zbliżyła się do siostry mężowskiej:
— Pozwól kochana Maryneczko. Zobaczysz jak my to zrobimy prędziutko, ładnie i skromniuteńko.
Zaczęły obie na wyścigi śmiać się i szczebiotać jak wesołe ptaszęta.
— Proszę was, zostawcie mnie!
W głosie Marji było tyle powagi, tyle melancholji, że naraz ustały śmiechy i szczebiot wesoły. Zrozumiały po wyrazie błagalnym tych oczów pięknych i promienistych że daremne by były wszelkie ich usiłowania.
— Zmień przynajmniej fryzurę Maryneczko. Mówiłam — tu księżna zwróciła się do panny Bourrienne — że Marynia ma rodzaj fizjognomji, do której nie nadaje się wysoka fryzura, ale to najzupełniej nie! Na miły Bóg! uczesz się inaczej.
— Zostawcie mnie, idźcie sobie! Wszystko to jest mi najzupełniej obojętne!
Jej towarzyszki musiały to w końcu zrozumieć. Wystrojona w ten sposób Marja była brzydszą niż kiedykolwiek, znane im jednak było, to spojrzenie głębokie a smutne, które okazywało u niej przedsięwzięcie stałe i niezmienne.
— Przebierz się inaczej, moja najdroższa! — przemówiła jeszcze na wychodnem mała księżna, ściskając ją czule. Marja jednak pozostała milczącą i niewzruszoną.
Odeszły. Skoro została samą, Marja ani spojrzała w zwierciadło, ani jej w myśli postało, zmienić suknię i uczesanie. Zamyśliła się o przyszłym mężu, o tej istocie silnej fizycznie i moralnie, obdarzonej jakimś czarem nieokreślonym. Ten pan przyszły i małżonek, miał ją przenieść w świat swój, którego ona dotąd nie znała. Ów świat musiał być czemś zupełnie odrębnem, pełnem szczęścia i nadziemskich zachwytów. Pomyślała i o przyszłej ich dziecinie. To swoje własne dziecię, wyobrażała sobie zupełnie podobne do najmłodszej córeczki jej mamki, którą widziała nie dawniej niż wczoraj. Czuła już to dzieciątko uwieszone u piersi... mąż stał tuż blisko... patrzał na nich oboje z czułością...
— Ależ to wszystko niemożliwe! — wykrzyknęła. — Jestem nadto brzydką!
— Herbata gotowa, książę pan wejdzie za chwilę! — zawołała pod drzwiami jej garderobiana.
Drgnęła nerwowo, przerażona własnemi myślami. Nim zeszła, wstąpiła na chwilę do pokoju sypialnego. Wlepiła wzrok błagalny w wizerunek poczerniały Zbawiciela rozpiętego na krzyżu, na który padał blask łagodny lampki płonącej przed Ikonostasem. Złożyła ręce i zaczęła modlić się po cichu. Duszę jej ogartywał niepokój i zwątpienie... Czyż miała zaznać w życiu kiedykolwiek rozkoszy miłości, miłości czysto ziemskiej? W jej marzeniach o szczęściu małżeńskiem snuły się jej zawsze dzieci przed oczami. Jednak snem tajemnym, do którego wstydziła się przyznać sama przed sobą, była chęć poznania i zakosztowania tego uczucia tak słodkiego, miłości wzajemnej... Owo marzenie tem częściej ją dręczyło i nagabywało, im bardziej starała się ukryć te pragnienia przed innemi, a nawet przed samą sobą.
— Boże! — modliła się teraz — jakim sposobem potrafię pokonać w sobie te podszepty szatańskie. Jak uniknę tych myśli zdrożnych, aby poddać się z całą pokorą Twojej woli przenajświętszej?
Zaledwie zaniosła tę prośbę przed tron Boga, znalazła na nią odpowiedź w sercu, własnem: — „Nie żądaj nigdy niczego dla siebie samej. Nie szukaj niczego, nie mięszaj się i nie zazdrość nikomu. Przyszłość musi do pewnego czasu być zakrytą przed twoim wzrokiem, trzeba jednak, żeby cię zastała gotową. Jeżeli Bogu będzie się podobało, doświadczyć cię i obarczyć ciężkiemi obowiązkami małżeńskiemi, niech się stanie i w tem Jego wola!“ — Te myśli, podszeptywane niby przez jakiś głos tajemny, uspokoiły ją teraz. Jednak w głębi duszy, tkwiła żądza tajemna, aby mogło ziścić się kiedy jej marzenie o miłości, którąby podzielał i uczuwał dla niej sercem wybrany. Westchnęła, przeżegnała się nabożnie i zeszła na dół, nie pomyślawszy nawet o sukni, o fryzurze, o tem jak wejdzie i z czem się do kogo odezwie? Jakąż wartość mogły mieć w jej oczach te drobnostki, ta cała nędza światowa, w obec wyroków wszechwładnych Boga, bez woli którego nic się nie dzieje, nawet jeden cienki włos nie spadnie z głowy człowieka!