Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom III |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Gdy działy się te okropności nad stawami, książę Andrzej leżał dalej w tem samem miejscu, na wyżynie w Pratzen, zaciskając kurczowo w dłoni część drzewca od sztandaru. Tracił bardzo wiele krwi i bezwiednie jęczał słabo i żałośliwie, niby biedne, opuszczone niemowlę.
Pod wieczór przestał jęczeć. Omdlał i stracił przytomność. Nagle otworzył oczy nie zdając sobie sprawy, ile też mogło czasu upłynąć? Czuł tylko że żyje i że ma w głowie ból straszny, piekący, jakby mu tam kto żaru nasypał.
— Gdzież jest to niebo bezdenne, które zobaczyłem dziś rano, nie znając go dotąd?... — to było pierwszą myślą jego. — I tych cierpień dotkliwych, dotąd nigdy nie doświadczałem. Tak, tak, niczego nie wiedziałem, nie pojmowałem, aż do dnia dzisiejszego. Ale gdzież to ja jestem?...
Wytężył słuch. Odezwał się tentent kopyt końskich i kilka głosów ludzi zbliżających się ku niemu. Mówili po francuzku. Nawet głowy nie odwrócił. Patrzył dalej w to niebo tak wysoko nad nim zawieszone, którego lazur tajemniczy i nieprzenikniony, przezierał z po za lekkich chmurek po nim przepływających.
Ci jeźdźcy, to był cesarz Napoleon i jego dwaj adjutanci. Bonaparte objechał w koło pole bitwy i wydał rozkaz, aby wzmocnić jeszcze baterję ziejącą ogniem na groblę pod Auguest. Teraz oglądał trupy i rannych leżących dotąd na pobojowisku.
— Piękni ludzie! — wykrzyknął zobaczywszy grenadjera rosyjskiego, który leżał z rozkrzyżowanemi ramionami, twarzą do ziemi, z karkiem zupełnie zczerniałym, sztywny i zastygły od dawna.
— Wyczerpano amunicję, Sire! — zaraportował adjutant, wysłany z owym rozkazem do baterji, która dotąd kartaczowała groblę w Auguest.
— Wysłać tam natychmiast baterję rezerwową — odrzucił krótko Napoleon, posuwając się o kilka kroków naprzód. Zatrzymał się przed samym księciem Andrzejem, który dalej zaciskał w dłoni drzewce porąbane od sztandaru. Sam sztandar zdarto jako trofea zdobyte na nieprzyjacielu.
— Piękna śmierć! — zauważył Napoleon.
Zrozumiał książę Andrzej mimo wielkiego osłabienia, że to o nim mowa, a mówiącym jest sam Napoleon. Słowa te atoli zabrzęczały mu tylko koło uszów, nie robiąc na nim wcale wrażenia. Nie interesowały go zupełnie i zapomniał o nich natychmiast. Głowę miał rozpaloną, siły tracił razem z krwią uchodzącą, i nie widział nic przed sobą prócz tego nieba tak wysoko zawieszonego, i tak niedocieczonego. Poznał wprawdzie Napoleona... swojego bohatera... w tej chwili jednak ów bohater wydał mu się tak małym, tak nic nie znaczącym, w porównaniu z tem, co odbywało się między jego duszą, a tem niebem bezgranicznem! Co mówiono, kto zatrzymał się przed nim, wszystko było mu obojętnem. Rad był jednak, że przy nim stanęli. Czuł instynktowo, że zechcą mu dopomódz do odzyskania tego życia, które obecnie wydawało mu się takiem pięknem, odkąd zaczynał takowe pojmować zupełnie inaczej. Zebrał wszelkie siły, aby ruszyć się i wydać z siebie dźwięk jakikolwiek. Udało mu się rzeczywiście poruszyć nogą i jęknąć głucho.
— Ah! on więc żyje? — zawołał Napoleon. — Podnieść natychmiast tego młodego człowieka, i zanieść do ambulansu!
Po tych słowach cesarz puścił się naprzeciw marszałka Lanne’a, który z uśmiechem odkrył przed nim głowę, winszując świetnego zwycięstwa.
Wkrótce książę Andrzej o niczem już nie pamiętał. Ból sprawiony przez tych, którzy usiłowali podnieść go z ziemi, niesienie na noszach, wstrząsanie nim przez drogę, ostatecznie zaś, sondowanie jego rany, pozbawiły go na nowo przytomności. Dopiero późno wieczór ocknął się z omdlenia, gdy go transportowano do głównego szpitalu, razem z kilku innymi Rosjanami rannymi, lub których wzięto w niewolę.
Pierwsze słowa które usłyszał były wymówione przez oficera eskortującego konwój z rannymi:
— Zatrzymajmy się tu cokolwiek. Cesarz będzie tędy przechodził, trzeba mu sprawić przyjemność pokazując tych oto paniczów.
— Ba! Tylu ich dostało się tym razem do niewoli... większa część armji rosyjskiej... ma w czem wybierać...
— Zapewne! ale zawsze, ten tu — zauważył ów pierwszy oficer pokazując na rannego Rosjanina w mundurze gwardji konnej — ma być, jak utrzymują, wielką figurą, dowódzcą całej gwardji przybocznej cara Aleksandra!
Bołkoński poznał w tej chwili rzeczywiście księcia Repnina, którego widywał nieraz w towarzystwie i na salonach petersburskich. Obok niego leżał gwardzista młodziusieńki i także ranny. Bonaparte przyleciał galopem i osadził konia w miejscu przed rannymi:
— Kto tu jest najwyższy rangą? — spytał spojrzawszy na nich.
Wymieniono pułkownika gwardji konnej, księcia Repnina.
— Ty zatem książę dowodziłeś pułkiem konnej gwardji przybocznej cara Aleksandra?
— Właściwie prowadziłem tylko jeden szwadron.
— Twój pułk książę spełnił zaszczytnie swoją powinność!
— Pochwała wielkiego wodza, jest najpiękniejszą nagrodą żołnierza — Repnin odpowiedział.
— Udzielam wam tejże z przyjemnością i szczerem uznaniem — powtórzył Napoleon. — Któż to jest ten młodzieniaszek obok ciebie książę?
Repnin wymienił nazwisko porucznika Suchtelena.
Cesarz spojrzał na niego z uśmiechem:
— Nadto wcześnie zachciało mu się otrzeć o nas.
— Młodość i najwcześniejsza nie wyklucza męstwa — szepnął Suchtelen.
— Pięknie odpowiedziałeś młodzieńcze, możesz zajść daleko!
Aby dopełnić tego tryumfalnego widowiska, wysunięto i księcia Andrzeja na pierwszy plan, chcąc zwrócić na niego uwagę cesarza, który przypomniał sobie natychmiast, że go już raz widział leżącego na pobojowisku.
— A jakże ty się czujesz, mój dzielny młodzieńcze?
Książę Andrzej wlepiwszy wzrok w niego milczał. Przed pięciu minutami, ranny zamienił był słów kilka z niosącymi go żołnierzami, a teraz fiksując Napoleona nic nie odpowiadał!... Czemże bo były rzeczywiście te wszystkie sprawy, duma, radość tryumfująca Napoleona? czem był on sam, bohater niegdyś przez Andrzeja ubóstwiany, w porównaniu z tem pięknem niebem, pełnem sprawiedliwości i dobroci, w którem dusza jego utonęła i pojąć potrafiła?... Wszystko mu teraz wydawało się tak nędznem, tak znikomem, tak lichem, tak odmiennem i niepodobnem do owych myśli wzniosłych i uroczyście, surowo poważnych, które wzniecił w jego duszy upadek sił fizycznych i oczekiwanie śmierci! Z oczami przykutemi do Napoleona, myślał o nicości życia. Jak błahą wobec tego jest wszelka wielkość, jak nikt tego nie pojmuje i nie chce się nad tem zastanowić, jak i śmierć sama jest bez znaczenia, skoro po za nią znajduje się owe niebo bez granic, a dla żywych niezbadane i nieprzeniknione!
— Proszę zająć się natychmiast tymi panami — rzekł Napoleon nie czekając na odpowiedź księcia Andrzeja. — Zaprowadzić ich do głównej sali w szpitalu i niech ich opatrzy sam doktór Larrey[1]. Do zobaczenia książę! — Odjechał z twarzą szczęściem promieniejącą.
Skoro żołnierze spostrzegli nadzwyczajną łaskawość i życzliwość cesarza dla rannych, ci którzy nieśli księcia Andrzeja i byli mu zabrali mały obrazek powieszony na szyi ręką siostry, pospieszyli oddać mu go napowrót. Namacał go ni stąd ni z owąd, na piersi, położonego na wierzchu munduru. Nie wiedział, ani kiedy mu go wzięto, ani kto mu tenże oddał napowrót?
— Coby to było za szczęście — pomyślał przypominając sobie cześć głęboką i wiarę niezachwianą siostry, z jaką wkładała na niego ową świętość. — Coby to było za szczęście, gdyby na prawdę wszystko było tak prostem, tak jasnem, jak Marja zdaje się święcie wierzyć? Jakby to było dobrze wiedzieć na pewno, gdzie szukać ulgi i pomocy w życiu, i co nas czeka po śmierci!... Czułbym się tak szczęśliwym, tak spokojnym gdybym mógł powiedzieć: Panie! bądź mi miłościwi... Komuż to jednak powiem? Albo ta siła nieobliczona, niezbadana, do której nie mogę się udać, ani przed nią wynurzyć tego co czuję, jest tem wielkiem „czemś“, bądź jest niem nicość „Nirwana“ starożytna, bądź też istnieje Istota najwyższa, Bóg uwielbiany przez Marją i zamknięty w tym tu obrazku... Nic nie jest pewnem, prócz tego, że mój nędzny rozum tak mało zdoła objąć myślą i zrozumieć, i prócz majestatu tego czegoś nieznanego, niezbadanego, tego nieba bezdennego, które jedynie może jest prawdą niezbitą i wielkością niezaprzeczoną!...
Niesiono go dalej. Za każdem szturknięciem, za każdym poruszeniem, czuł ból dotkliwy, pomnożony przez gorączkę i halucynację, która mieszała mu zmysły. Snuli mu się przed oczami ojciec, siostra, żona i ten syn, który miał mu się dopiero urodzić. Widział również przed sobą drobną i nic nie znaczącą postać Napoleona. Wszystkie te zaś obrazy wywołane gorączką, miały za tło owe niebo lazurowe i bezdenne, po którem przesuwały się jedne za drugiemi, jak w kalejdoskopie. Zdawało mu się chwilami, że już rozkoszuje się w Łysych Górach, życiem cichem, spokojnem, na łonie rodziny. A w tem pojawiał się znowu przed nim malutki Napoleon, którego wzrok obojętny, radujący się cudzą niedolą, przenikał go do głębi duszy, zwątpieniem i bólem nad siły... Wtedy zwracał oczy ku swojemu niebu idealnemu, które jedno, jedyne obiecywało mu spokój i ulgę w cierpieniu! Nad ranem wszystkie te sny zlały się i zespoliły w jeden chaos potężny, utonęły wreszcie w ciemnościach nieprzeniknionych. Był znowu bezprzytomnym, a ten stan, według zdania Larrey’a, miał raczej zakończyć się śmiercią, niż wyzdrowieniem.
— Okaz to niesłychanie nerwowy i żółcią przesiąknięty — wyraził się Larrey o księciu Andrzeju. — Trudno żeby z tego wyszedł.
Powierzono zatem Andrzeja wraz z kilkoma innymi ciężko rannymi, którzy byli bez nadziei, staraniom i pieczy krajowców.