Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom III |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
W okolicy wsi Pratzen, Rostow nie mógł dopatrzeć żadnego z dowódzców. Widział jedynie tłum w rozsypce, zmykający co tchu! Na gościńcu murowanym defilowali przed nim żołnierze rosyjscy i austryjaccy, wszelkiej broni. Jedni ranni, drudzy, którym nic nie brakowało. Ci ma się rozumieć, uciekali jeszcze raźniej. Mijały go w pędzie szalonym karety, powozy i wózki najrozmaitsze. Cały ten tłum brzęczał niby rój szerszeni, tłoczył się jeden przez drugiego, mięszając krzyki przeraźliwe, jęki i złorzeczenia, z hukiem ponurym bomb wyrzucanych bez ustanku z dział francuzkich, które stały dotąd na wyżynie w Pratzen.
— Gdzie car? Gdzie Kotuzow? — pytał daremnie na chybił trafił, nie odbierając znikąd odpowiedzi.
Schwycił wreszcie za kołnierz jakiegoś żołnierza, zmuszając do wysłuchania słów jego.
— Oho! Nie ma ich tu bratku od dawna! — zaśmiał się żołnierz drwiąco. — Uciekli jedni z pierwszych!
Rostow puściwszy żołnierza, pijanego najwidoczniej, zatrzymał przechodzącego luzaka, który wyglądał na masztalerza jakiejś wojskowej matadory. Ów służący opowiedział mu, że car przejeżdżał tędy mniej więcej przed godziną co konie mogły wyskoczyć, i że jest rannym niebezpiecznie.
— Być nie może! — wykrzyknął Rostow. — To jechał chyba kto inny?
— Widziałem go na własne oczy! — zapewniał sługus z chytrym uśmiechem. — Czy to ja go nie znam? Czy nie widziałem go setki razy w Petersburgu? Był strasznie blady, wciśnięty w sam róg powozu. To ci pędził na złamanie karku, swoją czwórką karoszów Ilko Iwanowicz! A może nie znam i tej czwórki? Może cara wiózł kto inny, niż jego stangret ulubiony i jedyny Ilko Iwanowicz?
— Kogo pan szukasz? wodza naczelnego? — spytał Rostowa o kilka kroków dalej oficer ciężko ranny. — Padł na miejscu, trafiony w same piersi kulą armatnią, właśnie przed naszym pułkiem.
— Nie zabito go, tylko raniono — wtrącił ktoś drugi.
— Kogo? Kotuzowa? — spytał Rostow.
— Nie Kotuzowa... innego... jakże go nazywają?... No, mniejsza zresztą o to! Nie wielu żywych zostało! bardzo niewielu!... Jedź pan w tę tu stronę. Znajdziesz wszystkich dowódzców zebranych razem we wsi Gostjeradek.
Rostow jechał dalej krok za krokiem, nie wiedząc co ma dalej robić i do kogo ma się udać? Car ranny! Bitwa przegrana na głowę!... Jadąc w kierunku wskazanym, widział w oddaleniu wieżę jakąś i dzwonnicę kościelną. Do czegóż miał się spieszyć? O cóżby już pytał, czy cara, czy Kotuzowa, choćby ich znalazł całych i zdrowych zupełnie.
— Niech wasza miłość skręci w lewo. Jadąc prosto, zabiją was na pewno!
Rostow zastanowił się przez chwilę i pojechał właśnie tą drogą, którą ów żołnierz wskazał mu jako niebezpieczną.
— Wszystko mi jedno! — pomyślał. — Skoro raniono mego pana najmiłościwszego, po cóż miałbym siebie oszczędzać?
I wjechał w przestrzeń, na której było najwięcej trupów i którędy uciekało najwięcej żywych. Francuzów tam jeszcze nie było, a nieliczna garstka wojska rosyjskiego, która przeżyła straszną katastrofę, opuściła to miejsce fatalne. Na tem polu leżały pokotem, niby grube snopy na ściernisku, stosy trupów, po dziesięciu i piętnastu razem. Ranni wlekli się na czworaku, zbierając się po kilku i wydawali krzyki i jęki tak bolesne i na wskroś przenikające, że Rostow drętwiał cały, słysząc takowe. Puścił się znowu galopem, aby uniknąć widoku tak strasznych cierpień ludzkich. Lękał się nie o własne życie, ale chodziło mu o to, żeby nie stracić krwi zimnej i odwagi, tak mu w tej chwili niezbędnej, a która go zaczynała opuszczać, gdy patrzał na tych nieszczęśliwych.
Francuzi przestali nareszcie strzelać do przestrzeni, którą żywi byli opuścili. Skoro jednak spostrzegli czyjegoś adjutanta galopującego po tem polu umarłych, wysłali za nim w pogoń natychmiast kilka bomb i kartaczy. Ten huk i świst złowrogi, te trupy, wytrzeszczające na niego zewsząd oczy, straszne, szklanne, których nie było komu przymknąć na sen wieczny, przeraziły go do głębi duszy i wzbudziły litość nad nim samym. Przypomniał sobie ostatni list matki i pomyślał:
— Jakie by też uczucie jej sercem miotało, gdyby mnie tak zobaczyła wystawionego na pociski dział nieprzyjacielskich?
We wsi Gostjeradek, do której nie dosięgały francuskie kule armatnie, odnalazł część wojsk rosyjskich, opuszczającą pole bitwy, w pewnym szyku i porządku. W tem jednem panował nieład, że pomieszały się razem różne bronie, i oddziały pojedyncze z pułków najrozmaitszych. Mówiono sobie po cichu o bitwie przegranej, jako o fakcie dowiedzionym i niezbitym. Nikt atoli nie umiał wskazać miejsca Rostowowi, gdzieby mógł spotkać się z carem lub z Kotuzowem. Jedni utrzymywali zawzięcie, że car jest rannym najniezawodniej. Inni znowu zaprzeczali wręcz tej wieści bezpodstawnej. Tłumaczyli tem pogłoskę fałszywą, że widziano umykającego co tchu, wielkiego marszałka dworu hrabiego Tołstoja, bladego i przerażonego w carskiej karecie. Skoro dowiedział się od kogoś, że kilka znaczniejszych matador znajduje się w małej wiosczynie na lewo, w tyle trochę, udał się tam Rostow, nie tyle w nadziei, iż tam spotka tych których szukał, ile aby uspokoić własne sumienie, że uczynił co tylko było w ludzkiej mocy. O trzy wiorsty może, przejechał był koło ostatnich oddziałów wojska rosyjskiego, i posuwał się zwolna wzdłuż jakiegoś sadu, oddzielonego od gościńca rowem. W tej chwili spostrzegł nieopodal dwóch jeźdźców. Zdało mu się, że zna obydwóch, a szczególniej pierwszego z białym pióropuszem na kapeluszu. Ten drugi, na pysznym koniu bułanym, spiął ostrogą swego rumaka i popuściwszy mu cugli, przesadził przez rów z największą łatwością. Kilka tylko grudek ziemi wyskoczyło w górę z pod kopyt końskich. Zawrócił konia w miejscu, i przeskoczył rów powtórnie. Wtedy zbliżył się z najwyższem uszanowaniem do swojego towarzysza, jakby go chciał zachęcić do tego samego. Ten do którego przemawiał, potrząsł głową i ręką przecząco, a Rostow poznał w nim natychmiast cara, swego cara ubóstwionego, nad którego fatalną porażką, o mało że nie zapłakał!
— Ależ on nie może zostać tu sam jeden, wśród tego pola pustego! — pomyślał. Aleksander zwrócił twarz ku niemu, i mógł przypatrzeć się dobrze tym rysom, tak głęboko wyrytym w jego sercu. Car był bardzo blady; policzki zapadły mu się, oczy miały sine obwódki. Dobroć atoli i łagodność, malująca się w tych ślicznych rysach, teraz uderzała może jeszcze więcej niż kiedy indziej. Rostow był uszczęśliwiony że go widzi, uszczęśliwiony przekonawszy się naocznie, że owa rana była tylko kłamliwym wymysłem. Powiedział sobie w duchu, że powinien natychmiast spełnić polecenie Bagrationa.
Tak samo jednak, jak młodzieniaszek rozkochany, a trwożliwy, i cały drżący, nie może odważyć się na wprowadzenie w czyn, namiętnych marzeń nocnych; szuka rozmaitych wymówek i wykrętów, byle opóźnić chwilę schadzki, choć jej pragnął gorąco; tak i Rostow w obec marzenia urzeczywistnionego, nie wiedział co począć. Czy ma zbliżyć się do cara? A może to jego usiłowanie wyda się natręctwem niestosownem i nie na czasie w obecnem położeniu?
— Czy nie będzie to wyglądało — pomyślał — że korzystam i chcę wyzyskać chwilę fatalną, kiedy „On“ czuje się tak samotnym i opuszczonym? Widok kogoś zupełnie mu nieznanego, mógłby zrobić na nim przykre wrażenie... Cóż mu zresztą powiem, skoro wystarczy jedno jego spojrzenie, aby mi głos uwiązł w gardle.
Słowa zamierały mu rzeczywiście na ustach. Bo też gdy je w myśli układał, wyobrażał sobie zupełnie inne położenie. Obraz, który mu wtedy przedstawiała jego bujna fantazja, miał za tło świetne zwycięstwo, chwilę tryumfu. On wprawdzie leżał umierający z ran, ale car obok jego łoża boleści, przychodził dziękować mu za jego czyny bohaterskie, za zwycięstwo, do którego i on, Rostow, przyczynił się razem z innymi, przepłacając takowe życiem własnem. W takiej chwili mógłby był wynurzyć przed monarchą swoją miłość, swoje poświęcenie, krwią serdeczną tak szlachetnie i wzniośle potwierdzone.
— O cóż bym go pytał? Jest godzina czwarta po południu, i bitwa przegrana. Nie, nie, nie zbliżę się do niego. Nie powinienem przerywać toku jego smutnych dumań. Lepiej umrzeć tysiąc razy, niż otrzymać od niego jedno spojrzenie zagniewane.
Oddalił się więc smutny, z rozpaczą w duszy, odwracając się raz po raz, aby śledzić każde poruszenie swojego monarchy.
Widział jak zbliżył się do cara kapitan Toll. Pomógł Aleksandrowi przeskoczyć rów pieszo. Następnie podesłał swój płaszcz carowi pod jedną z jabłoni i ten usiadł na nim. Toll stał obok przemawiając z ogniem i zapałem. Ten widok przejął Rostowa uczuciem żalu i szalonej zazdrości, szczególniej gdy dostrzegł jak car, przyciskając dłonią oczy, drugą rękę wyciągnął do Tolla.
— Mogłem ja znaleść się tam, zamiast niego — mówił sobie w duchu. Rozpłakał się, nie mogąc łez gorzkich powstrzymać. Oddalał się coraz bardziej, nie wiedząc, w którą stronę ma się udać? Rozpacz jego była tem gwałtowniejszą, że oskarżał sam siebie o słabość, prawie o tchórzostwo nie do przebaczenia. Byłby mógł i powinien był zbliżyć się do cara. To była chwila jedyna, która może się już nigdy nie powtórzy. Czemuż z niej nie skorzystał? Czemu nie wypowiedział carowi, jak gotów wszystko poświęcić na jego usługi? Zawrócił konia, ale już na tem miejscu nie zastał nikogo. Drogą ciągnął się tylko długi szereg wozów, wózków rozmaitych i furgonów. Od jednego z powożących, dowiedział się Rostow wreszcie, że sztab główny razem z Kotuzowem, jest niedaleko ode wsi. Oni jadą tam właśnie z transportem. Jeżeli zatem chce, to go zaprowadzą do kwatery głównego wodza. Udał się tedy za nimi.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
O godzinie piątej po południu, bitwa była przegrana na wszystkich punktach. Więcej niż sto armat wpadło w ręce Francuzom.
Cały korpus pod dowództwem Pszczebiszewskiego złożył broń. Inne oddziały, straciwszy połowę ludzi, cofały się, całemi niesfornemi bandami.
Niedobitki pozostali z oddziału Langerona i Dokturowa, cisnęli się tłumnie w koło stawów i upustów wsi Auguest.
Na tym jednym punkcie, jeszcze o godzinie szóstej wieczorem, nie ustawał ogień nieprzyjacielski. Strzelano do wojska rosyjskiego, idącego w zupełną rozsypkę, z baterji ustawionej na wyżynie w Pratzen.
Dokturow i inni z arjergardy, pozbierawszy ile tyle swoje bataljony, bronili się przeciw konnicy francuskiej, która ścigała ich zawzięcie. Mrok zapadał. Na wąskim gościńcu, prowadzącym do wsi, przez długi szereg lat najspokojniejszych, poczciwy stary mielnik, w białej, bawełnianej szlafmicy, zarzucał wędki w stawie. Obok starca, wnuk jego, zakasawszy rękawy od koszulki, bawił się łapaniem rybek o łusce srebrzystej, zanurzając rękę w małą sadzawkę, gdzie rybki wrzucano na zapas. Po tym samym gościńcu, pod baczną pieczą wieśniaka morawskiego, w czapce futrzanej na głowie i w długiej kapocie z sukna granatowego, ciągnęły rzędem wozy ogromne, naładowane ciężką, dorodną pszenicą. Nazad zaś zabierały całe wory mąki białej jak śnieg alpejski ulatującej lekkim pyłkiem w powietrzu po nad młynem. Teraz, na tej drodze, tak spokojnej, widziało się tłum bezprzytomny, oszalały z trwogi piekielnej, który pędził, popychał się i tratował nawzajem. Nie jeden ranny padał omdlały pod koła wozów, furgonów, przódkarów, pod końskie kopyta i jechano dalej po jego ciele, nie zważając na jęki bolesne, na prośby i zaklęcia, żeby go podnieść z ziemi i włożyć na wóz. Wszyscy lecieli na przód, popychani jakąś siłą niewidzialną, aby dać się zabić o kilka kroków dalej.
Co dziesięć sekund, bomba lub granat wpadały i pękały wśród tego tłumu zbitego w kłąb, zabijając jednych, a obryzgując ich krwią najbliżej stojących. Dołogow, mianowany ponownie oficerem, z ręką skaleczoną, sam z garstką złożoną z dziesięciu ludzi zaledwie i ze swoim dowódzcą siedzącym na koniu, przedstawiał resztkę, pozostałą z całego jego pułku. Unoszeni przez tłum uciekający, potrafili utorować sobie drogę, aż do gościńca. Tu musieli zatrzymać się, leżał bowiem na poprzek drogi koń od przódkara, którego trzeba było rozplątać z lejców i postawić nazad na nogi. Bomba zabiła tymczasem jednego z owych dziesięciu, druga zraniła żołnierza stojącego obok Dołogowa, obryzgując go krwią tamtego. Tłum pchał się naprzód rozpaczliwie, ale był zmuszony zatrzymać się ponownie.
— Wybawienie od śmierci, od kalectwa, tam dalej, o jakie sto kroków. Tu musimy zginąć marnie — oto co każdy powtarzał.
Dołogow przecisnął się aż do wąskiej grobli i zaczął biegnąć po cienkiej lodowej powłoce stawu.
— Skręcaj tędy — krzyknął na artylerzystę — lód trzyma...
Dołogowa rzeczywiście lód jakoś jeszcze utrzymał, trzeszcząc i uginając się pod jego stopami. Było jednak widocznem, że załamie się pod ciężarem armaty i tego tłumu rozszalałego. Patrzano na Dołogowa, ciśnięto się nad sam brzeg stawu, ale jakoś brakło im odwagi pójść za jego przykładem. Pułkownik na koniu podniósł ramię, otworzył usta, aby do niego przemówić, gdy bomba świsnęła tak nisko po nad wszystkiemi głowami, że się pochyliły mimowolnie i coś zwaliło się na ziemię. Padł z konia pułkownik bombą w pół przecięty, tonąc w krwi kałuży. Nikt na niego nie spojrzał, nikomu w głowie nie postało podnieść trupa.
— Na lód! na lód! Czyż nie słyszysz? Skręcaj, skręcaj na lód — wołano zewsząd. Tłum przerażony, ogłuszony, nie rozumiał właściwie, dla czego tak krzyczą.
Armata ostatnia z brzegu wjechała na lód i tłum rzucił się za nią w tropy. Lód zatrzeszczał, jednemu z uciekających noga w wodzie się zanurzyła. Gdy usiłował ją wyciągnąć, wpadł w wodę po pas. Ci co stali najbliżej, znowu się zawahali, artylerzysta wstrzymał konie armatnie; reszta zaś tłumu na grobli wrzeszczała w niebogłosy: — „Na przód! na lód!“ — Żołnierze zaczęli smagać konie biczem i pchać naprzód armatę. Konie nagle ruszyły, lód się załamał i od razu konie z armatą i czterdziestu ludzi zniknęło pod wodą. Bomby tymczasem świszczały dalej, spadając z złowrogą regularnością. Uderzały to w lód, to wpadały w wodę, dziesiątkując i niszcząc tę zbitą masę ciał ludzkich, która roiła się na grobli, na stawach, nad obu brzegami, jak okiem zasięgnął.