Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom III/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom III |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
O dziewiątej rano, na skrzydle prawem, którem dowodził Bagration, jeszcze bić się nie rozpoczęto. Mimo nalegań Dołgorukowa, nie chcąc brać na siebie całej odpowiedzialności, zadecydował Bagration, że wprzód zanim pójdzie do ataku, poszle po rozkazy do głównego wodza. Wyrachował to dobrze, że zanim ów ktoś przez niego wysłany, zdąży przebyć tam i nazad, co najmniej dziesięć wiorst przestrzeni, dzielącej jedno skrzydło armji od drugiego; jeżeli go po drodze nie zabiją (co nie było trudnem do przypuszczenia), jeżeli ostatecznie potrafi odszukać wodza naczelnego, co było również zadaniem nie lada!... nie wróci aż gdzieś pod wieczór.
Powiódł wrrokiem apatycznym, i jakby wiecznie zaspanym po swojej świcie. Uderzyła go twarz Rostowa, o rysach i wyrazie prawie dziecięcym. On mu jakoś najlepiej przypadł do gustu. Jemu więc powierzył odszukanie Kotuzowa i przywiezienie mu tegoż rozkazów, co do dalszego planu działania.
— A jeżeli bym spotkał się wpierw z carem, wasza ekscellencjo? — spytał Rostow niespokojnie.
— Możesz tem bardziej, Mikołaju Stefanowiczu, prosić o rozkazy najjaśniejszego pana, że na jego skinienie i Kotuzow musi być posłusznym. — Wtrącił Dołgorukow od niechcenia.
Gdy go uwolniono z posterunku, Rostow spał twardo przez kilka godzin. Zbudził się wypoczęty, pełen siły młodzieńczej, energii, sprężystości i ufności w siebie, jak i w swoją gwiazdę szczęśliwą. Był gotów do wszystkiego, do czynów bohaterskich jednem słowem.
Spełniły się jego życzenia najgorętsze. Rozgrywała się na karcie dziejów ludzkości bitwa potężna. On nie tylko brał w niej udział, nie tylko został adjutantem jednego z najdzielniejszych dowódzców, w dodatku wysyłano go z poleceniem do Kotuzowa i miał wszelką szansę spotkać swój ideał, swego cara ubóstwionego. Ranek był jasny i pogodny; koń pod nim był doskonały i znosił wytrwale wszelkie trudy. Dusza mu się radowała, serce o mało z piersi nie wyskoczyło. Trzymał się zrazu linji wyciągniętej nieruchomo przez forpoczty korpusu Bagrationa. Przybył wreszcie do miejscowości zajętej przez konnicę Uwarowa. Tam uderzyły go pierwsze znamiona, zapowiadające atak. Gdy ją minął, słyszał najwyraźniej huk strzałów armatnich i nie tak głośny, ale za to gęsty ogień rotowy, który wzmagał się z każdą chwilą.
Nie były to już strzały pojedyńcze, odzywające się to tu, to tam, w nierównych odstępach, w świeżem rannem powietrzu, ale grzmienie bezustanne, ogłuszające, w którem zlewały się w jedną całość salwy armatnie i strzelanie rotowe z ręcznej broni. Echa tego grzmotu warczącego złowrogo, powtarzały roznosząc daleko, wzgórza Pratzen okalające.
Z wystrzałów karabinowych unosiły się lekkie chmurki dymu, latając w powietrzu i goniąc jedna drugą. Przeciwnie po każdej salwie z baterji dział, podnosił się w górę cały słup dymu gęstego, który wisiał ciężko w powietrzu dłuższą chwilę, zanim go wiatr rozpędził. Bagnety zbite razem, połyskiwały w słońcu przy każdym ruchu licznej piechoty. Gdy dym rzadł i opadał, widać było artylerję, z jej zielonemi jaszczykami, która rozwijała się na szczycie pagórka, niby długa przepaska.
Rostow zatrzymał się na chwilę, aby przypatrzeć się niezwykłemu widowiskowi. Gdzie oni wszyscy dążyli? Dla czego szli to tędy, to tamtędy? W tył, naprzód, na boki! Nie mógł tego zrozumieć, ale ten widok, zamiast przejąć go trwogą i zwątpieniem, podniecił w nim jeszcze zapał i animusz rycerski.
— Nie wiem wprawdzie, co z tego wyniknie — pomyślał — ale w każdym razie, coś dla nas pomyślnego.
Przejechawszy po za linją wojsk austrjackich, dotarł do miejsca, skąd nacierano na nieprzyjaciela... Szła właśnie do ataku rosyjska gwardja.
— Tem lepiej! Przypatrzę się temu bliżej — rzekł w duchu.
Kilku jeźdców zbliżało się ku niemu galopem. Poznał w nich gwardyjskich ułanów, których szeregi przełamano i którzy zmykali z pola walki. Rostow zobaczył krew na jednym z nich.
— Mniejsza o to! — pomyślał. O jakie sto kroków z tamtąd, zobaczył nagle nadjeżdżający kłusem wyciągniętym, cały tłum kawalerzystów, w mundurach białych, złotem połyskujących, na karych koniach, którzy mu niejako drogę zastępywali. I on puścił się galopem, aby zostawić im wolny przejazd. Byłby może dopiął celu, gdyby i ów oddział konnicy nie był kroku przyspieszył. Widział ich coraz bliżej, słyszał nawet szczęk broni i tentent kopyt końskich. Za chwilę rozróżniał twarze gwardzistów konnych, którzy szli do ataku na piechotę francuzką. Galopowali powstrzymując jednak cokolwiek konie rozognione.
Rostow usłyszał komendę... — „Marsz! marsz!“ — daną przez dowódzcę oddziału, który pędził jak wicher na swoim pysznym, czystej krwi arabczyku. W obawie, żeby go nie roztratowano, lub nie pociągnięto z sobą, Rostow jechał z boku, lecąc na równi z nimi, co koń mógł wyskoczyć. Łudził się nadzieją, że dojedzie przed nimi do miejsca, w którem rozchodziły się dwie drogi.
Sądził przerażony, że nie będzie mógł uniknąć zetknięcia z ostatnim gwardzistą, którego postać wyniosła, wzrost olbrzymi, uderzał tem bardziej, przy nadzwyczajnej szczupłości, całej budowy ciała. Byłby niezawodnie stratowany, a z nim pospołu i jego biedny Beduin, gdyby szczęśliwym instynktem zachowawczym, nie był świsnął szpicrózgą, przed oczami konia rosłego, wspaniałego, na którym siedział ów gwardzista. Koń drgnął i zastrzygł uszami. Tymczasem Rostow spiąwszy ostrogami swego Beduina, wyprzedził ich nareszcie i umknął w bok, na leśną drożynę. W tej samej chwili usłyszał po za sobą grzmiące „Hurra!“ a odwróciwszy głowę, zobaczył pierwsze szeregi kawalerzystów wpadające i tonące w tłumie piechoty francuzkiej, z czerwonemi epoletami. Dym gęsty, jakiejś armaty niewidzialnej, zakrył ich natychmiast przed jego wzrokiem zaciekawionym.
Była to owa sławna i świetna szarża, gwardji konnej, którą podziwiali sami Francuzi! Z jakiemże sercem ścieśnionem, usłyszał Rostow niedługo potem, że z tego tłumu ludzi pięknych, młodych, dorodnych, z tego całego pułku, złożonego z kwiatu młodzieży rosyjskiej, wysoko urodzonej, świetnej, dystyngowanej, pełnej życia i rycerskości, jadącej na pysznych czystej krwi rumakach, z tych oficerów i junkrów, którzy o włos byliby go roztratowali, lecąc z wichrem w zawody... zostało zaledwo ośmnastu!
— Nadejdzie i moja godzina! Nie mam im czego zazdrościć. — Rostow pomyślał, jadąc dalej. — A może szczęście mi posłuży i spotkam samego monarchę.
Dotarł nareszcie do rosyjskiej gwardji pieszej. Znalazł się nagle wśród gradu bomb i kartaczy, które nie tyle widział, ile ich się domyślał, po wyrazie pełnym trwogi w twarzach szeregowców, a fizjognomjach ponurych i mocno zadumanych, u wyższych oficerów.
Usłyszał głos znajomy, głos Borysa wołający:
— Rostow! i cóż ty na to? Jesteśmy niby w lożach pierwszorzędnych. Nasz pułk był w nie lada tarapacie!
Uśmiechał się przytem, błogim uśmiechem młodzieniaszka, który odbył pierwszy chrzest ogniowy. Rostow wstrzymał konia.
— No! i cóż się stało? — zapytał.
— Ba! zostaliśmy odparci! — odpowiedział Borys, rad, że może do kogoś przemówić.
Zaczął opowiadać Rostowowi, jak gwardja, widząc jakieś wojsko przed sobą, wzięła ich zrazu za Austryjaków. Aż naraz przeraźliwszy świst bomb, przekonał ich, te stoją nos w nos z nieprzyjacielem, w pierwszej linji, i muszą iść radzi nie radzi do ataku.
— Gdzież ty dążysz? — wtrącił Borys.
— Szukam wodza naczelnego.
— Masz go, ot tam! — odrzucił Borys wskazując ręką na wielkiego księcia Konstantego, o jakich sto kroków od nich. Siedział on na koniu, w mundurze gwardji konnej, z głową wciśniętą w ramiona, z brwiami groźnie ściągniętemi. Wrzeszczał w niebogłosy, wywijając pięściami do oficera austrjackiego, który stał przed nim pomieszany i blady jak ściana.
— Ależ to wielki książę, ja zaś szukam Kotuzowa, lub samego cara — rzekł Rostow jadąc dalej.
— Hrabio! hrabio! — zawołał Berg na niego — pokazując mu rękę prawą owiniętą w chustkę, która cała krwią przesiąkła. — Zraniono mnie w dłoń, a jednak nie opuszczam szeregów. Popatrz tylko hrabio kochany, jestem zmuszony trzymać szpadę w lewej ręce! W moim bo rodzie wszyscy „von Berg“ byli rycerzami „bez bojaźni i bez zarzutu!“ — dodał po francuzku.
Jeszcze mełł językiem Berg gadatliwy jak sroka, kiedy Rostow, już był tak daleko, że nie mógł wcale dosłyszeć jego przechwałek.
Przejechał przez jakieś pole puste zupełnie. Aby nie narażać się na pociski nieprzyjacielskie, zdążał ku linji wyciągniętej przez rosyjską rezerwę, oddalając się coraz bardziej od głównego punktu działania. Naraz tuż przed nim, a w tyle po za wojskiem rosyjskiem, w miejscu, gdzie nie można się było wcale spodziewać obecności Francuzów, usłyszał żwawą strzelaninę.
— A toż co znowu? — pomyślał strwożony. — Czyżby nieprzyjaciel napadł nas z tyłu?... Czyste niepodobieństwo!... — Choć sam sobie perswadował, ogartywał go przestrach zabobonny, na myśl o tak fatalnym końcu bitwy. — Niech się dzieje co chce — szepnął — muszę znaleźć wodza naczelnego. Jeżeli już wszystko dla nas stracone, nie zostaje mi nic więcej, jak ginąć z nimi razem!
Przeczucie złowrogie, które go zwolna ogartywało, potwierdzało się za każdym krokiem dalej, gdy posuwał się w kierunku wsi Pratzen.
— Co to wszystko znaczy?... Kto strzela?... Do kogo?... — pytał w duchu Rostow, spotykając żołnierzy rosyjskich i austryjackich, uciekających bezładnie, w najwyższym popłochu.
— I sam djabeł tego nie odgadnie! Rozbił w puch! rozgonił nas wszystkich na cztery wiatry! Wszystko stracone! — odpowiadali mu uciekiniery po rosyjsku, po niemiecku, po czesku, nie rozumiejąc tak samo jak i Rostow tego pogromu straszliwego.
— Niechby zresztą był dobrze przetrzepał tych Niemczysków. — Niechby djabeł łupił skórę z tych podłych zdrajców — odpowiedział inny.
— Djabli by ich stąd wynieśli, tych Rosjanów! — odburknął szorstko na zapytanie Rostowa, jakiś Niemiec opasły.
Kilku rannych wlokło się wzdłuż drogi. Krzyki, jęki, złorzeczenia, zlewały się w jeden akord, straszny i ponury. Ustała nareszcie owa pukanina, później zaś dowiedział się Rostow od kogoś, że to żołnierze zmykający tak rosyjscy jak i niemieccy strzelali jeden do drugiego.
— Boże, Boże! — pomyślał Rostow. — I powiedzieć, że car może lada chwila zobaczyć tę nieszczęsną rozsypkę!... To pewno garstka tylko tchórzów nikczemnych! Niepodobna, niepodobna! żeby nas tak na głowę pobito! Trzeba wyprzedzić tę zgraję uciekających! wyprzedzić czem prędzej!
Zupełna przegrana nie mogła mu się w głowie pomieścić, mimo że widział na wzgórzu w Pratzen baterję dział i wojsko francuzkie, w tem właśnie miejscu, gdzie mu kazano szukać cara lub wodza naczelnego.