Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IV |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Gdy przyjechał na urlop do domu, rodzina przyjęła Mikołaja Rostowa jako syna i brata najukochańszego, uważając go za bohatera. Dalsi krewni, powitali go również najserdeczniej, jako chłopca dzielnego, dystyngowanego i z wykwintnem salonowem ułożeniem. Reszta znajomych widziała w nim ślicznego porucznika od huzarów, tancerza znakomitego i niestrudzonego, słowem: jedną z najświetniejszych partji w Moskwie.
Hrabstwo Rostow żyli prawie z całem doborowem towarzystwem w Moskwie. Hrabia, który był świeżo zaciągnął pożyczkę w banku na swoje rozległe dobra, był w tym roku dostatecznie zaopatrzonym w gotówkę. Mikołajowi kupił ojciec natychmiast pysznego rumaka za sumę bajeczną. Paradował też na nim po głównych ulicach miasta, w pantalonach obcisłych, jakich jeszcze w owej epoce nikt nie nosił, w butach ze sztylpami, po angielsku, ozdobionych zgrabnemi srebrnemi ostrogami. Czas spędzał nader wesoło, używając w całej pełni swobody i wszelkich rozrywek. Rozkosz to wielka, dla kogoś pozbawionego tak długo nie tylko wygód, ale znoszącego najczęściej głód i trudy obozowe, gdy otoczy go naraz komfort najwyższy, gdy zakosztuje na nowo zbytku pod każdym względem. W oczach własnych, jak i dla swojego otoczenia, wyrósł obecnie na mężczyznę. Cała też przeszłość wydawała mu się po prostu dzieciństwem, nad którem nie warto się było zastanawiać. Do jednej i tej samej kategorji zaliczał wspomnienie o swojej rozpaczy, gdy przepadł był przy egzaminie z religji, jak i pożyczkę zaciągniętą w sekrecie przed rodzicami u Hawryły izwoszczyka, jak i owe całusy zamieniane pokryjomu, w jakimś ciemnym kąciku, z niedorosłą również dzieweczką, Sonią. Wszystkie te drobnostki tonęły w pomroku, gdzieś w dali po za nim. Dziś czuł się chwackim huzarem, w dołmanie srebrem przetykanym, z krzyżem św. Grzegorza na piersiach. Należał do wszystkich wyścigów i przejażdżek konnych „wyższego towarzystwa“. Poznał był i nawiązał serdeczny stosunek z pewną damą wielce dystyngowaną, która mieszkała na bulewarze, i u której spędzał prawie wszystkie wieczory. W końcu prowadził najczęściej tańce w domach najarystokratyczniejszych; rozmawiał o wojnie z feldmarszałkiem Kameńskim, jadł objad bardzo często w klubie angielskim, i mówił „ty“ pewnemu pułkownikowi mającemu lat przeszło czterdzieści, który był druhem od serca Denissowa.
Ponieważ był pozbawiony od dawna widoku cara, osłabł w nim cokolwiek ów szał miłosny, którym pałał niegdyś dla Aleksandra. Lubił nie mniej dużo o nim rozprawiać, dając do zrozumienia, że do jego poświęcenia się, były pewne tajemne pobudki, niepojęte dla ogółu śmiertelników. Dzielił zresztą z całą Moskwą w głębi serca uwielbienie dla Aleksandra, któremu to miasto nadało było przydomek „Anioła ziemskiego“.
Podczas swego krótkiego pobytu na łonie rodziny, Mikołaj oddalał się raczej od Soni coraz bardziej, zamiast zbliżać się do niej; pomimo jej niezaprzeczonej piękności i owego rozpromienienia, które może nadać li miłość prawdziwa. Przechodził on przez ową epokę, w której młodzieniec ma tak każdą chwilę zajętą, że nie ma czasu po prostu na miłość jak się należy. Zajmują go tylko przelotne miłostki, efemerydy, ginące z pierwszym dnia brzaskiem. Lękał się wszelkich zobowiązań na serjo. Żal mu było tej swobody kawalerskiej, tej niezależności zupełnej, która pozwalała mu na wszelkie, choćby i najdziksze wybryki. Powtarzał w duchu, patrząc na Sonię:
— Znajdę na tuziny takich jak ona, a które są mi dotąd nieznane! Czas jeszcze i wielki kochać na serjo i myśleć o poważnym stanie małżeńskim. O tem, po tem!
W swojej „junakerji“, udawał jakoby go wcale nie nęciło towarzystwo kobiet. Szedł na bale niby z musu. Co innego wyścigi, klub angielski, kolacyjki w kole męskiem, z Denissowem i innymi wisusami, no! i owe wizytki „na bulewarze“; to było właśnie czemś stosownem dla pięknego, młodego porucznika od huzarów!
Na początku marca, stary hrabia Rostow był niesłychanie zajęty i zakłopotany wielką ucztą, którą miał wydać klub angielski na cześć księcia Bagrationa.
Hrabia przechadzał się w szlafroku po swojej wielkiej sali, wydając mnogie rozkazy i polecenia, sławnemu marszałkowi klubu Fedorowi. Tyczyło się to wszystko dostawy najrzadszych nowalijek jako to: szparag, ogórków i poziomek. Miał również postarać się o ryby wspaniałe i całkiem świeże; o drób tłusty i zwierzynę w obfitości! Hrabia był dyrektorem klubu, od tegoż założenia. Lepiej od niego niktby był nie potrafił zorganizować podobnego objadu galowego, na tak wielką i wspaniałą skalę. Przychodziło mu to tem łatwiej, że zwykł był dopłacać z własnej kieszeni nadwyżkę po nad cenę bankietu z góry umówioną. Kuchmistrz i marszałek klubu słuchali hrabiego poleceń z widocznem zadowoleniem. Wiedzieli oni z doświadczenia własnego, ile im przyniesie do kieszeni taka uczta, mająca kosztować kilka tysięcy rubli.
— Pamiętaj tylko! nie zapomnij o grzebykach kogucich w zupie żółwiej — przykazywał hrabia kuchmistrzowi.
— Potrzeba zatem trzech dań zimnych? — spytał kuchmistrz.
— Prawie niepodobna żeby było mniej — odpowiedział hrabia po chwili namysłu.
— Kupi się zapewne największe szterlety? — wtrącił z kolei marszałek.
— Naturalnie!... Zresztą cena jedna, czy małych, czy dużych, a dużemi zaimponujemy przynajmniej naszym gościom... Ah! Boże! Boże! zapomniałem na śmierć o drugiem daniu! Co się dzieje z tą moją biedną głową? O wielkie nieba!
— A skąd jaśnie pan każe wziąć kwiaty?
— Mitenka! Mitenka! — hrabia skinął na swego rządcę, którego trzymał przy sobie dla pomocy. — Jedź galopem do mojej „Daszy“ i nakaż ogrodnikowi Maksymowi, żeby zebrał ile się da chłopów „za pańszczyznę“, i niech mi tu przyszle całą moją oranżerję. Potrzebuję do piątku dwieście drzew cytrynowych i pomarańczowych. Niech je dobrze upakuje, i da z wierzchu czapki ze słomy.
Gdy ukończył z grubszego dyspozycje, gotował się powrócić do swojej „małej hrabinki“, aby odpocząć cokolwiek przy jej boku. Tymczasem przypomniały mu się rozmaite inne szczegóły i szczególiki, rozpoczął więc na nowo to i owo przypolecać kuchmistrzowi i marszałkowi klubu. Otworzyły się drzwi i wszedł młody Rostow, krokiem śmiałym i lekkim, dzwoniąc ostrogami. Na jego twarzy kwitnącej zdrowiem i krasą młodości, malował się dobrobyt i wewnętrzne zadowolenie.
— Ah! mój chłopcze kochany, głowa mi się kręci — zawołał ojciec, żenując się trochę w obec syna, tych swoich ważnych zatrudnień. — Proszę cię, pomóż mi cokolwiek! Potrzeba mi chóru żołnierskiego... jakiej najlepszej muzyki... i... cyganów... Cóż ty na to? Wszak wy wojskowi lubicie cyganów, nieprawdaż?
— Ręczę ojcu kochanemu, i gotówbym się założyć sto na pięć, że książę Bagration gotując się do bitwy pod Schöngraben’em, był mniej zajętym i zakłopotanym, niż ojciec dzisiaj.
— Spróbuj tylko, życzę ci! — stary hrabia udał wielkie rozdrażnienie i gniew; a obracając się do marszałka, który patrzał na nich obu z uśmiechem dobrodusznym, dodał:
— Taka to młodzież Fedory!... Drwi sobie w najlepsze z nas staruchów.
— Prawda, jaśnie panie, bo jej idzie o to jedynie, aby dobrze zjeść, a jeszcze lepiej wypić. Ile zaś do tego potrzeba trudów i zachodów, to jej wcale nie obchodzi.
— A tak, tak! — roześmiał się stary hrabia, chwytając syna czule za oba ramiona. — Trzymam cię atoli wisusie, i musisz mi oddać pewną przysługę. Weźmiesz oto moje sanki i udasz się do Bestużewa. Poprosisz go odemnie o poziomki i ananasy. Tego nigdzie indziej nie dostanę. Jeżelibyś go w domu nie zastał, pomów o tem z księżniczkami. Z tamtąd prosto udasz się do Rasgulai. Stangret zna drogę doskonale. Tam znajdziesz cygana Iljuszkę, który tańczył czardasza u hrabiego Orłowa, w białym kaftanie. Musisz mi go gwałtem sprowadzić.
— No i z ładnemi cygankami — dodał Mikołaj ze śmiechem.
— Mniejsza o to! — ojciec machnął ręką pobłażliwie.
Stary hrabia stanął był właśnie na tym punkcie swoich przypolecań, gdy wsunęła się do sali księżna Trubeckoj, według swego chwalebnego zwyczaju cichuteńko, na palcach, krokiem lisim, z minką pełną udanej pokory chrześcijańskiej i zakłopotania. Hrabia złapany przez nią w szlafroku, co mu się zresztą codzień zdarzało, zaczął ją przepraszać bez końca i miary.
— Nic nie znaczy, hrabio kochany — uśmiechnęła się słodko, oczy z lekka przymykając. — Co do twojego polecenia, ja ci go spełnię jak najdokładniej. Młody Bestużew, tylko co przybył, i dostaniemy od niego czego tylko zapragniesz. Muszę zresztą z nim się zobaczyć. Przysłał mi właśnie list Borysa, który dzięki Bogu, dostał się wreszcie do głównego sztabu.
Hrabia uradowany jej ofiarnością, kazał zaprządz do karetki.
— Powiesz księżno kochana Piotrusiowi, żeby się stawił na nasz bankiet. Zapiszę go natychmiast między zaproszonych. Czy przyjechał razem z żoną?
Księżna wzniosła oczy w górę, z twarzą wyrażającą boleść głęboką.
— Ah! hrabio kochany, jest on bardzo nieszczęśliwy i jeżeli prawda co opowiadają, to rzeczywiście okropność. Któż jednak mógł przewidzieć coś podobnego? Taka dusza piękna i szlachetna w tym młodym Bestużewie! Ah! ubolewam nad nim całem sercem i uczynię co tylko będzie w mojej mocy, żeby go bodaj trochę pocieszyć.
— Cóż się jednak stało? — spytali naraz ojciec i syn.
— Wszak znacie Dołogowa? — westchnęła księżna, mówiąc z cicha i pół słówkami, jakby się lękała, żeby się nie skompromitować i nie powiedzieć za wiele. — Otóż... on sam, Piotruś poczciwy, protegował tego młodego wisusa, zaprosił go do siebie, do Petersburga... a teraz „ona“ przyjechała tutaj, wlokąc za sobą, tamtego lamparta, rozpustnika, a biedny Piotruś ma być, jak powiadają, zrozpaczony.
Mimo chęci niezaprzeczonej, okazania najżywszej sympatji dla biednego męża zdradzanego i oszukiwanego, ton głosu i uśmieszki figlarne, gdy mówiła o Dołogowie, świadczyły bądź co bądź o wielkiej pobłażliwości, dla owego „wisusa i rozpustnika“, jak zwykła była nazywać Dołogowa.
— Ha! przykra historja, co prawda, ale niech przyjdzie koniecznie na nasz objad — bąknął ojciec Rostow — rozerwie się no!... i pocieszy. To będzie bankiet potworny.
Dnia 3 marca o drugiej po południu, zgromadziło się w salach klubu, dwiestu pięćdziesięciu członków i pięćdziesięciu gości zaproszonych, czekając z objadem na przybycie księcia Bagrationa, bohatera z kampanji ostatniej.
Wiadomość o zupełnej porażce pod Austerlitz, spiorunowała całą Moskwę. Dotychczas zwycięztwo tak było wierne Rosjanom, że wieści o przegranej nikt zrazu wierzyć nie chciał, a w końcu przypisywano katastrofę, jakiemuś fatalnemu zbiegowi wypadków. Gdy w połowie grudnia, było niepodobieństwem zaprzeczyć faktowi dokonanemu, wszyscy tak wyglądali w klubie angielskim, gdzie zbierała się cała arystokracja i najwyżsi państwowi dygnitarze, jakby dali sobie słowo nie wspominać wcale o wojnie, a tem mniej o owej nieszczęsnej bitwie przegranej. Osobistości wpływowe, które nadawały zwykle ton wszystkim rozmowom w klubie, jak naprzykład hrabia Roztopczyn, książę Jury Władimirowicz, Dołgorukow, Wałujew, hrabia Markow, książę Wiazemski, nie pokazywały się wcale w klubie, tylko widywały się nawzajem w ścisłem kółku. Tym sposobem owi mieszkańcy Moskwy, do których zaliczał się i hrabia Rostow, nie umiejący wypowiadać własnego zdania w polityce, tylko powtarzający bezmyślnie to, co im kto poddał, byli czas jakiś niby błędne owce, bez kierunku, bez przewodnika w tym wojennym labiryncie. Czuli instynktowo, że wiadomości wojenne są najgorsze w świecie, że w takiem oddaleniu, trudno nawet zdać sobie z nich sprawę dokładną, zachowywali też co do tych kwestji drażliwych grobowe milczenie. Matadory, niby sędziowie przysięgli, wychodzący z sali trybunału po wydaniu wyroku nieodwołalnego, raczyli w końcu ukazać się w klubie i oświadczyć zgromadzonym swoje zdanie, co do ubiegłych wypadków. Natychmiast wszyscy przejrzeli, łuski im z ócz opadły. Jaki taki odkrywał tysiąc i jedną przyczynę, aby tłumaczyć po swojemu niesłychaną katastrofę, katastrofę niepojętą: rozproszenie niezwyciężonej dotąd armji rosyjskiej. Od tej chwili nikt się niczem innem nie zajmywał w Moskwie, tylko robieniem coraz nowych przypuszczań i kombinacji na ten temat niewyczerpany. Powtarzano do znudzenia, o braku żywności, tak dla koni, jak i dla ludzi, o zdradach: Austrjaków, Polaka Pszczebiszewskiego, Francuza Langeron’a; o nieudolności Kotuzowa, i (cicho, cichuteńko) o zbytniej młodości, niedoświadczeniu i łatwowierności nie na miejscu, samego cara. Natomiast utrzymywano jednogłośnie, że wojsko rosyjskie dokazywało cudów waleczności. Wszyscy co do nogi, byli bohaterscy: jenerałowie, oficerowie, aż do prostych żołnierzy. Jednakowoż bohaterem, najbardziej bohaterskim był książę Bagration. Okrył się sławą nieśmiertelną, tak pod Schöngraben, jak i pod Austerlitz, gdzie jemu jedynie udało się utrzymać swoją kolumnę w należytym porządku. Cofał się i on co prawda, ale przynajmniej jego żołnierze nie poszli w rozsypkę, jak inni, mimo że nacierał na nich dwa razy liczniejszy nieprzyjaciel. Brak zupełny krewnych w Moskwie, przyczynił się wielce do wyniesienia go na najwyższy stopień bohaterstwa. Czczono w nim dzielnego żołnierza, który bez protekcji, bez intryg jakichkolwiek wyniósł się po nad cały tłum. On pragnął jedynie walczyć za swój kraj. Imię jego było zresztą związane z zaszczytnemi dla Rosji wspomnieniami kampanji włoskiej i Suwarowa. Niechęć i ostra nagana, którą Kotuzowa obciążano, występowała jeszcze jaskrawiej w obec czci okazywanej Bagrationowi — którego trzebaby było wymyśleć, gdyby nie istniał — jak się o nim wyraził wieczny żartowniś Szynszyn, parodując sławne powiedzenie Voltaire’a o Bogu. O Kotuzowie wspominano jedynie, aby krytykować każdy krok jego. Oskarżano go, że jest prostą dworską chorągiewką, zwracającą się zawsze w tę stronę, skąd wiatr wieje i przezywano „starym satyrem“.
Cała Moskwa powtarzała maksymę Dołgorukowa: — „Ciągle kując, stajemy się kowalami“. — Pocieszano się w porażce obecnej, wspomnieniem przeszłych zwycięztw, i aforyzmami Roztopczyna, który powtarzał każdemu, kto miał czas go słuchać, że: — „żołnierz francuzki potrzebuje brzmiących frazesów, aby nabrać do bitwy animuszu; Niemcowi trzeba wykazać według zasad ścisłej logiki, że o wiele jest niebezpieczniej uciekać, niż iść śmiało na nieprzyjaciela, tylko żołnierza rosyjskiego trzeba wstrzymywać i błagać, żeby miarkował się w zbytnim zapale“.
Codziennie cytowano jakieś nowe czyny bohaterskie, wykonane pod Austerlitz przez rosyjskich żołnierzy i oficerów. Ten z męztwem nieustraszonem uratował sztandar i wydarł go ze szpon nieprzyjacielskich; ów ubił aż pięciu Francuzów, a jeszcze inny zdobył pięć dział. I o Bergu nie zapomniano. Nawet ci, którzy go wcale nie znali, rozpowiadali jak skaleczony w prawą rękę, chwycił szpadę ręką lewą i szedł naprzód z męztwem nieustraszonem. Co do Bołkońskiego, o tym ani jednem słówkiem nikt nie wspomniał. Najbliższa rodzina jedyne opłakiwała jego zgon przedwczesny, ubolewając nad młodą wdową, która była bliską rozwiązania i nad ojcem, starcem zdziwaczałym.