Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Po za korytarzem było trzy pokoje jeden za drugim, przeznaczonych wyłącznie dla oficerów. Tam były łóżka, na których chorzy bądź leżeli, bądź siedzieli, jeżeli znajdowali się w rekonwalescencji. Kilku przechadzało się nawet w szlafrokach i pantoflach. Pierwszym, który spostrzegł wchodzącego Rostowa, był człowiek chudy i wzrostu nader małego. Ucięto mu lewe ramię, i rękaw zwisał próżny. Na głowie miał czapeczkę bawełnianą, w zębach trzymał fajeczkę na krótkim cybuszku. Ten przemierzał pokój w szerz i wzdłuż. Spojrzał na Rostowa, starając się przypomnieć, gdzie i kiedy widział go już.
— No, no! — zaśmiał się serdecznie. — „Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze!“... To ja Tonszyn, który zabrał cię był panie oficerze tam, pod Schöngraben. Widzisz pan? — potrząsł próżnym rękawem. — Odkroili mi kawałeczek!... Szukasz Denissowa?... To mój sąsiad najbliższy!... Proszę tędy... — i zaprowadził go do pokoju obok, gdzie słychać było śmiechu wybuchy.
— Że też im nie odpadnie ochota raz na zawsze — Rostow pomyślał — do żartów i śmiechów? — Nie mógł dotąd zapomnieć owego trupa nie sprzątnionego, owych dzikich spojrzeń przeszywających go na wskroś i owego fetoru straszliwego ciał w rozkładzie.
Denissow z głową ukrytą pod kołdrą, chrapał w najlepsze, pomimo że była już dwunasta w południe.
— Ah! to ty Mikołuszka! dzień dobry! dzień dobry! — zawołał na pozór swoim zwykłym głosem, w którym jednak odczuł Rostow ze smutkiem dziwny oddźwięk goryczy i zniechęcenia.
Rana, którą zrazu Denissow tak lekceważył, pokazała się dość głęboką, a wskutek ciągłego rozdrażnienia, tak się była zaogniła, że po sześciu tygodniach pobytu w szpitalu, jeszcze się nie była zasklepiła. Twarz miał tak samo żółtą i obrzękłą, jak i reszta jego szpitalnych towarzyszów. Nie to jednak uderzyło najbardziej Rostowa. Co go zabolało i przejęło do głębi, to uśmiech gorzki i wymuszony, u druha serdecznego. Nie zdawał się wcale ucieszony odwidzinami Mikołaja, nie spytał go nic i o nikogo z pułku całego, jakby go to wcale nie obchodziło. Słuchał jedynie gdy Mikołaj opowiadał o tem i owem, z zupełną obojętnością.
Taką miał minę, jakby starał się usilnie zapomnieć o całej przeszłości; zajmowała go zaś jedynie jego sprawa nieszczęsna z intendenturą. Gdy Rostow spytał go, na czem właściwie obecnie stanęło? wyciągnął plik papierów z pod poduszki, między innemi ostatnią rezolucją komisji wojskowej, która sprawę roztrząsała, jak również bruljon swojej repliki. Był widocznie zadowolony z dowcipów sarkastycznych, któremi replikę ubarwił. Kilkakrotnie zwracał uwagę Rostowa na złośliwe docinki, których nie żałował komisjonującym. Szpitalni towarzysze, którzy zebrali się byli tłumnie w koło Mikołaja, aby zasięgnąć od niego wiadomości ze świata zewnętrznego, odsunęli się czemprędzej, skoro Denissow rozpoczął czytanie. Malowało się w ich twarzach, że mają już po wyżej uszów tej całej historji, i są nią na śmierć znudzeni. Słuchali jedynie: jego sąsiad najbliższy, tęgi ułan, ćmiący fajkę przez cały czas z miną ponurą, jak gdyby prowadzono go na rusztowanie i malutki Tonszyn. Ten ostatni potrząsał raz po raz głową, krytykując najwidoczniej ton wyzywający w replice Denissowa.
— Mojem zdaniem — wpadł mu w słowo ułan podczas czytania — jedno tylko zostaje koledze do zrobienia: Trzeba zdjąć pychę z serca i udać się do łaski i wspaniałomyślności samego monarchy. Utrzymują, że spadnie cały grad chrestów i rozmaitych innych nagród i odznaczeń. Ułaskawi więc i w tej sprawie, to więcej niż pewne...
— Ja miałbym żebrać cara o łaskę! — wykrzyknął Denissow w najwyższym gniewie. Czuło się jednak, że to ogień przemijający, że jest złamany i trudno mu odzyskać dawną energję. — Z jakiego powodu? Gdybym był rzeczywiście prostym zbójem, jakiego chcą ze mnie zrobić, potrzebowałbym łaski. Ale żem pragnął nakarmić ginących z głodu żołnierzy, i że wykazuję jak na dłoni, kto wojsko okradał i ogładzał?... Niech mnie sądzą, nie lękam się niczego! Służyłem wiernie carowi, wylewałem krew w obronie ojczyzny, i ja nie kradłem jak inni!... I mieliby mnie zdegradować? A za co?... Słuchaj, że jak im wypisałem na końcu: — „Gdybym tak był okradał kasy rządowe, lub“...
— To z pewnością dobrze napisane, nawet świetnie! — przerwał mu Tonszyn dobrodusznie — każdy przyznać musi. Ale tu idzie o co innego Wasylu Dmytrowiczu. Trzeba się poddać, upokorzyć się koniecznie... a to dusza rogata, ani da sobie o tem mówić! — dodał poczciwiec zwracając się do Rostowa z serdecznym uśmiechem. — Nasz audytor powiedział mu przecież wyraźnie, że jego sprawa stoi najfatalniej.
— Ha! na to już nie ma rady!
Denissow wzruszył ramionami.
— Przecież audytor ułożył ci suplikę koleżko — wtrącił Tonszyn. — Ot! powinienbyś ją podpisać i oddać do rąk Rostowa. On ma z pewnością jakieś stosuneczki z głównym sztabem. Nie znajdziesz lepszej sposobności po temu.
— Oświadczyłem raz na zawsze, że podlić się nie chcę i nie mogę — odrzucił Denissow niecierpliwie i czytał dalej.
Rostow podzielał zdanie Tonszyna i reszty oficerów. Czuł instynktowo, że to droga jedyna, po której mógłby osiągnąć cel pożądany. Byłby najszczęśliwszym, oddając tę przysługę druhowi serdecznemu. Z drugiej strony atoli, znał wolę niezłomną Denissowa i słuszny powód jaki miał do gniewu za sąd niesprawiedliwy, który na niego wydano. Nie śmiał więc nalegać, aby go jeszcze bardziej nie rozdrażnić.
Po skończonem czytaniu, które im obu było wielce niemiłem i drażniącem, skupili się wszyscy inwalidzi na nowo około Rostowa. Pomimo rozżalenia i ciężkiej troski, co stanie się z jego przyjacielem? Rostow krzepił się jak mógł, przez resztę dnia opowiadał o tem i owem, słuchając nawzajem z cierpliwością niewyczerpaną, skarg bolesnych i utyskiwań tych wszystkich biedaków chorych i okaleczałych. Denissow jeden nie mieszał się wcale do rozmowy. Smutny, ponury, milczał zawzięcie.
Pod wieczór Rostow spytał go na odjezdnem, czy nie poleci mu czego?
— Zaczekaj chwilkę — szepnął głucho. Sięgnął powtórnie ręką pod poduszkę, wydobył z pod niej ten sam plik papierów, zbliżył się do okna, na którem stał kałamarz z atramentem, i pióro w nim umaczał:
— Daremna walka! — machnął ręką z gorzkim uśmiechem. — Biczem nie przetniesz topora! — Podpisał jakiś papier złożony w czworo, wsunął go nazad w dużą kopertę i podał Rostowowi.
Była to proźba do cara, w której nic nie wspominając o krzywdach wyrządzonych mu w intendenturze, błagał po prostu o ułaskawienie.
— Oddasz to, komu należy... widać że...
Urwał w pół, a usta wykrzywił mu uśmiech bolesny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.