Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

W czerwcu stoczono bitwę pod Friedlandem, w której pułk Pawłogrodzki nie brał wcale udziału. Po tej bitwie nastąpiło zawieszenie broni. Rostow czując się okropnie osamotnionym po odjeździe Denissowa, nie mając o nim żadnej wiadomości, zaniepokojony, czy rana nie zaogniła się przypadkiem w skutek irytacji, na jakie był narażony w tym czasie, skorzystał z rozejmu chwilowego, aby udać się do szpitalu. Budynek ów znajdował się w małej mieścinie, napadanej dwa razy i splądrowanej tak przez wojsko rosyjskie, jak i przez oddział francuzki. Widok miasteczka robił wrażenie o tyle smutniejsze i bardziej ponure, że w około pola i lasy zieleniły się bujną roślinnością, ciesząc i wabiąc wzrok ku sobie. Tu zaś uderzały jedynie domy na pół rozwalone, ulice zasłane gruzami, mieszkańcy w łachmanach i żołnierze pjani, lub słaniający się z nóg w skutek choroby.
Dom murowany z kamienia, w którym okna trzymały się jako tako i szyby tylko przez pół powybijano, otoczony sztachetami, nosił nazwę szpitalu. Kilku żołnierzów z członkami obandażowanemi, wybladli i z twarzami obrzękłemi, to snuli się, mogąc zaledwie utrzymać się na nogach, to siedzieli przed budynkiem na ławkach, grzejąc się w słońcu.
Zaledwie wszedł do środka, Rostow uczuł pewne łaskotanie i dławienie w gardle, ostremi wyziewami szpitalnemi. Rozchodziła się woń apteczna, a co gorsza odór zabijający ciał gnijących. Spotkał na schodach lekarza pułkowego z fajką w ustach, za którym szedł chirurg wojskowy:
— Nie mogę przeciąć się na dwie połowy — lekarz mruczał niecierpliwie, wzruszając ramionami. — Zaczekam na ciebie wieczorem u Makara Aleksjewicza. Rób co możesz. Czyż to nie wszystko jedno?
— Kogo żąda widzieć wasza miłość? — spytał lekarz Rostowa, spostrzegłszy go. — Po co szukacie samo chcąc tyfusu, gdy was ominęły szczęśliwie kule nieprzyjacielskie?... Tu panuje najstraszliwsza zaraza.
— Jakto? — spytał Rostow.
— Tyfus już nie dziesiątkuje, ale zabiera nam większą połowę chorych. My się tam jakoś jeszcze trzymamy, — Makiejew i ja — wskazał ręką na chirurga — ale pięciu naszych kolegów uległo zarazie. Żaden z nich nie przeżył i tygodnia... Dodano nam Prusaków do pomocy, ale ci prędko się wynoszą, nosem kręcąc okrutnie. Coś podobnego jak ten szpital, nie do smaku naszym aljantom.
Rostow wytłumaczył mu, że radby odwidzieć komendanta szwadronu, Denissowa.
— Nie wiem, nie znam go osobiście i nic w tem dziwnego. Mam na karku trzy szpitale i przeszło czterystu chorych. Dobrze jeszcze że miłosierne panie niemieckie, przysyłają nam po dwa funty kawy i szarpi na miesiąc. Inaczej nie wytrzymalibyśmy po prostu... Czterystu chorych, czy pan to rozumiesz?... nie licząc tych, którzy codziennie jeszcze przybywają.
Było widocznem, że chirurg strudzony i znękany, niecierpliwi się najokropniej gadulstwem lekarza i radby uciec im jak najprędzej.
— Może jednak przypomnisz pan sobie — powtórzył Rostow — Denissow, kontuzjowany w nogę pod Molliten?
— Aha!... zdaje mi się że już nie żyje, nieprawdaż Makiejew? — zwrócił się do chirurga z miną najobojętniejszą.
Ten atoli był innego zdania.
— Czy rudy, wzrostu słusznego? — badał dalej lekarz. Usłyszawszy rysopis dokładny Denissowa, wykrzyknął:
— Ręczę że się nie omyliłem, umarł z pewnością. Popatrzę zresztą w spisie nieboszczyków. Czy spis jest u ciebie Makiejew?
— Nie, zabrał go Makary Aleksjewicz. Niech wasza miłość raczy potrudzić się do sali oficerskiej — zwrócił się chirurg do Rostowa.
— A ja życzę panu nie iść tam wcale — wtrącił lekarz. — Po co, jak mówi nasze przysłowie, „kłaść zdrową głowę pod Ewangielją?“
Rostow nie zważając jednak na przestrogę, poprosił chirurga żeby go tam zaprowadził.
— Sam sobie będziesz pan winien, jeżeli spotka cię nieszczęście — wołał doktór gaduła, jeszcze na ostatnim schodzie.
Fetor w ciemnym i wąskim korytarzu, był tak wstrętnym, że Mikołaj przytkał nos chustką i mimo tego zachwiał się odurzony. Otworzono drzwi na prawo. Ukazał się na progu istny szkielet, trupio żółty, z bosemi nogami, który wspierał się oburącz na kulach. Spojrzał na wchodzących z widoczną zazdrością, Rostow rzucił wzrokiem przerażonym po sali. Pod ścianami, na lewo i na prawo leżeli ranni, bądź na garści słomy, bądź na swoich płaszczach.
— Czy tu wolno wejść? — spytał chirurga.
— Eh — ten machnął ręką — nie ma tu nic ciekawego. — Ta jednak odpowiedź podnieciła właśnie ciekawość Mikołaja, wszedł zatem do sali. Powietrze tutaj było jeszcze straszniejsze, sala bowiem była ogniskiem zarazy.
Była to długa a wąska kiszka, wystawiona na największy żar słoneczny. Pod ścianami, z głowami przypartemi do muru, leżeli chorzy w dwa szeregi ułożeni, z przejściem po środku. Po większej części byli nieprzytomni, w delirjum, nie troszczyli się zatem wchodzącymi. Inni, trochę przytomniejsi, popodnosili głowy, wpatrując się w nowoprzybyłych wzrokiem zamglonym, przygasłym, w którym czytało się promyk nadziei w jakąś pomoc opatrznościową i zawiść mimowolną, na widok chwackiej miny młodego zdrowego oficerka. Ten posuwał się coraz dalej, zatrzymując się dopiero na środku sali. Puścił wzrok przez cały szereg pokoi, do których drzwi stały otworem. Wszędzie ten sam widok przerażający, który mu serce rozdzierał. Milczał spiorunowany i odurzony. Prawie pod jego nogami, na poprzek brudnego barłogu, leżał jakiś chory, kozak widocznie, co można było poznać po jego czuprynie. Rozkrzyżował ramiona, rozstawił nogi szeroko. Twarz mu pałała gorączką, oczy na wierzch wysadzone, świeciły białkami, żyły na rękach i nogach obrzmiałych, o mało nie popękały. Bił głową o podłogę, powtarzając głosem ochrypłym, ciągle jedno i to samo słowo. Rostow pochylił się nad nim, aby lepiej usłyszeć.
— Pić! pić! — jęczał nadaremnie biedaczysko.
Oglądnął się w koło, dumając nad tem, gdzieby mógł przenieść chorego i dać mu się napić.
— Któż się nimi zajmuje? — spytał chirurga.
W tej chwili ukazał się w drzwiach bocznych jeden z żołnierzy ambulansowych. Wziął Rostowa, za oficera przybyłego do szpitalu na inspekcją i stanął przed nim wyciągnięty jak struna, salutując po wojskowemu.
— Wynieść stąd tego chorego — Rostow wskazał na konającego — i dać mu się napić.
Słuszaju! — bąknął żołnierz, nie ruszając się z miejsca.
Hultaj nic z tego nie wykona — pomyślał Rostow. Miał już wyjść z sali, gdy uczuł się pociągniętym magnetycznie w kąt przeciwległy, czyimś wzrokiem, uporczywie wpatrującym się w niego. Przeszywał go oczami o wyrazie ponurym, jakiś stary wiarus, z cerą pargaminową, z brodą siwą i rozczochraną. Zdawał się chcieć go o coś poprosić. Zbliżył się do staruszka i zobaczył, że mu nogę amputowano po wyżej kolana. Obok niego leżał nieruchomo młodzieniaszek gołowąsy. Głowa opadła mu w tył, twarz była biała jak kreda, oczy straszne, szklanne, zdawały się patrzeć, a nie widzieć. Rostow drgnął, jakby zobaczył widmo złowrogie przed sobą.
— Zdaje mi się — szepnął głosem zdławionym — że ten tu?...
— Skonał z pierwszym dnia brzaskiem — uzupełnił wiarus. — Nie inaczej, wasza miłość — staremu szczęki zadrgały kurczowo. — I dotąd nikt się trupem nie zajął... A przecież to człowiek, nie pies!...
— Wyniosą go natychmiast — wtrącił szybko chirurg. — Służę panu...
— Chodźmy, chodźmy — Rostow dodał z tym samym pospiechem, z wzrokiem w ziemię wlepionym. Starał się przesunąć niepostrzeżenie, pomiędzy krzyżującemi się ze wszech stron spojrzeniami, w których czytało się najwyraźniej: gorzki wyrzut i zazdrość szaloną. Wyszedł nareszcie z tych czeluści piekielnych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.