Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Wtedy gdy Rosja na pół podbita, widziała mieszkańców uciekających z Moskwy spalonej, dalej i dalej w głąb kraju; gdy branka powtarzała się bez przerwy; zdaje się tym, którzy nie żyli w owej epoce, że od najmniejszego do najwyższego, wszyscy musieli oddychać jednem li uczuciem i byli przejęci jedną myślą: Poświęcić wszystko dla ojczyzny, lub zginąć razem z nią. Opowiadania z owych czasów są przepełnione opisami czynów bohaterskich, dowodzących najwyższej ofiarności, miłości bez granic, rozpaczy i bólu na wskroś przejmującego. Pogląd historyczny na te straszne dzieje, zwraca dziś jedynie uwagę naszą, zasłaniając przed wzrokiem potomności, małostkowe sprawy osobiste, ambicyjki, intryżki, interesiki rozmaite osób współczesnych, owym wypadkom niesłychanej doniosłości. Dla nich przeciwne to wszystko, tak drobne wobec faktów historycznych, stanowiło punkt najważniejszy, zajmując wyłącznie ich umysł. Ci bądź jak bądź mimo swoich ciasnych poglądów, byli najważniejszymi czynnikami i materjałem najpożyteczniejszym. Do niczego niezdatnymi okazywali się właśnie tacy, którzy starali się zdać sobie sprawę dokładną z biegu wypadków, współdziałać w nich czynami bohaterstwa i poświęcenia bezgranicznego. Ci osądzali wszystko najfałszywiej, a to co czynili w najlepszej intencji, okazywało się w rezultacie prostem szaleństwem, nie tylko bez celu, ale nawet szkodliwem częstokroć. Naprzykład: Pułki milicji utworzone na własny koszt przez Mamonowa i Bestużewa, zajęte były przez całą kampanję rabunkiem jedynie, i stały się istną plagą dla kraju. Tak samo działo się z szarpiami, dartemi pilnie przez wielkie damy petersburgskie. Ranni nigdy tychże nie widzieli. Nie było również pożytku dla sprawy ojczystej z owych czczych gadanin, z owego rozprawiania bez końca i miary nad położeniem kraju. Nie było w nich prawdy i szczerości ani na lekarstwo. Każdy ganił lub wynosił pod niebiosa tego lub owego, według własnego widzimisię, fałszywie i najniesprawiedliwiej w świecie. Oskarżali i chwalili na chybił trafił, wiedząc że ujdzie im to bezkarnie. Dopiero pisząc historją, pojmujemy jak mądrym był zakaz zrywania: — owocu wszechwiedzytylko bowiem zupełna nieświadomość przydać się może. Ten kto chce gwałtem odgrywać ważną rolę w wypadkach wielkiej doniosłości, nie zrozumie nigdy dobrze co mu czynić wypada, i będzie tylko innym zawadzał. W Petersburgu jak i w prowincjach wojną nieobjętych, płakano łzami jałowemi, i ubolewano z góry dzień i noc nad Rosji zupełną zagładą. Deklamowano o niesłychanych ofiarach już spełnionych i poświęceniu w przyszłości. Armja tymczasem narażona prawdziwie na wszelką nędzę i najwyższe niebezpieczeństwo, szła na oślep gdzie jej iść kazano, nie rozprawiając, nie myśląc, ani o pożarze Moskwy, który zostawiała po za sobą, a tem mniej, kiedy pomści na Francuzach obrócenie w perzynę prastarej carów stolicy? Żołnierze byli tem zajęci: Czy im wypłacą i kiedy żołd kwartalny? Czy dostaną całe obuwie i cieplejsze odzienie przed zimą? Czy im udzieli kredytu nadal pułkowa markietanka?... i tak dalej... i tem podobnie...
Mikołaj Rostow był ciągle w czynnej służbie, wmieszany tem samem w cały przebieg wojny. Nie wdawał się jednak w żadne krytyki i rozumowania, nie zapadał również w ponure zwątpienie. Brał udział po prostu w obronie ojczyzny i na tem kończył. Gdyby go był kto zapytał, co sądzi o położeniu obecnem Rosji, byłby odpowiedział krótko i węzłowato, że to wcale do niego nie należy, że o to powinni się troszczyć i głowy sobie nad tem suszyć Kutuzow jak i inni wodzowie. On wiedział li o jednem: Wypełniano luki w szeregach nowymi rekrutami, co dowodziło że wojna się przeciągnie. On zaś (jeżeli nie zginie) będzie awansował na pewno przy tak sprzyjających okolicznościach. Dzięki temu zapatrywaniu się nader filozoficznemu na bieg wypadków, nie żałował nawet że nie będzie obecnym w bitwie pod Borodynem, i przyjął z wielką ochotą rozkaz udania się do Woroneża, w celu uzupełnienia nowemi końmi, braku tychże w jego pułku.
Wysłano go przed samą bitwą, opatrzywszy na drogę w instrukcję pisaną i niezbędne pieniądze na zakupno koni. On pchnąwszy naprzód swego luzaka, żeby mu wyszukał kwaterę odpowiednią, wziął konie pocztowe do własnego powoziku, i puścił się w kierunku wskazanym.
Ten jedynie, kto sam spędził całe miesiące w ciężkiej atmosferze obozowej, podczas wojny, zdoła pojąć rozkosz niezmierną Mikołaja, gdy stracił z oczu konwoje z rannymi, ambulanse; gdy przestał żywić się nędzną strawą żołnierską i nie potrzebywał kłopotać się, skąd weźmie na jutro furażu dla koni, a wiktuałów jakichkolwiek dla swoich ludzi? Skoro znalazł się po za obozowiskiem, taką uczuł radość, jakby wszystko co go otaczało, widział po raz pierwszy w życiu. Zachwycał się wsią każdą, chłopstwem spotykanem po drodze, domami większych ziemskich właścicieli, polem świeżo zoranem, domkami pocztowemi, z poczmistrzami i postyljonami wiecznie zaspanymi... i tem podobnie. Co go cieszyło najbardziej, to gdy spotykał po drodze ładne i młode kobietki, mogąc umizgać się do nich w pojedynkę, bez nieznośnego i niepotrzebnego dodatku, kilkunastu innych oficerów, spragnionych i łaknących tak samo jak on przyjemnej rozrywki. Dodajmy, że każda z młodych dam, przyjmowała z słodkim uśmiechem, nadskakiwania młodego i chwackiego huzara, który w dodatku jechał prosto z obozu i miał do opowiadania o tylu, tylu rzeczach ciekawych. Uszczęśliwiony łaską losu i samym sobą, dojechał późno w nocy do Woroneża. W oberży, gdzie mu luzak zamówił był wygodną kwaterę, kazał sobie podać to wszystko na wieczerzę, czego mu brakowało w obozie i wyciągnął się z zadowoleniem najwyższem w łóżku wygodnem. Nazajutrz, wyspawszy się należycie; świeżo ogolony, wyświeżony, zlany wonnościami paryskiemi, w mundurze galowym, z krzyżem za chrabrost na piersiach, (tego wszystkiego nie miał od dawna na sobie), poszedł z wizytami do miejscowych matador tak cywilnych jak i wojskowych.
Naczelny dowódzca miejscowej milicji, człowiek w starszym wieku, dotąd urzędnik cywilny, obecnie mając sobie nadaną rangę jeneralską, zdawał się uszczęśliwiony nowym tytułem i nowiusieńkim mundurem. Przyjął Mikołaja z miną surową i napuszoną, sądząc w swej naiwności, że tem powinien odznaczać się każdy wojskowy. Wybadywał go, to przytakując mu, to ganiąc, jak gdyby miał jakie prawo po temu. Ponieważ Mikołaj był w różowym humorze, bawił się arogancją głupiego pyszałka, zamiast czuć się tem obrażonym. Z tamtąd udał się prosto do gubernatora miasta. Ten był malutkim, żwawym człeczyną, z sercem na dłoni, jak to mówią. Przyjemny, uprzejmy, przyjął Mikołaja z otwartemi ramionami; wskazał mu natychmiast główne stajnie, gdzieby mógł dostać koni odpowiednich i pewnego właściciela, o jakie dwadzieścia wiorst, który miał również konie prześliczne. Do tego, obiecał mu dać list polecający, jako do swego dobrego przyjaciela.
— Jesteś hrabio synem Stefana Andrzejewicza?... Moja żona, jest serdeczną przyjaciółką twojej matki. Zbierają się u nas znajomi w czwartki. Dziś właśnie czwartek, zrób że nam tę prawdziwą przyjemność hrabio kochany i przyjdź do nas na wieczór bez wszelkich ceremonji.
Prosto od gubernatora, Mikołaj najął jakąś wielce niepokaźną telegę, i kazał zawieść się do stajni wskazanej. Wziął z sobą na wszelki wypadek, aby zresztą podzielić się z kimś odpowiedzialnością, swojego wachmistrza. Właścicielem stada, rzeczywiście pierwszorzędnego, był stary kawaler, dawny kawalerzysta, sławny znawca koni, strzelec zapamiętały, i posiadający w zwyż tego wszystkiego stuletnią wódkę gdańską i prawie w tym wieku przedziwnego tokaja. Mikołaj ubił z nim interes w dwóch słowach. Zapłacił mu sześć tysięcy rubli za siedmnaście ogierów, pierwszorzędnych, do stada pułkowego. Zaproszony na dobry objadek, nie wylewał za kołnierz, pysznego starego węgrzyna, a ucałowany z dubeltówki nieocenionego swego amfitrjona, (z którym się już „tykał“, tak go był serdecznie pokochał w tych kilku godzinach), wrócił na kwaterę, w humorze jeszcze weselszym, szturkając raz po raz fiakra z końmi ochwaconemi na przednie nogi, aby go zmusić tym poczęstunkiem do prędszej jazdy.
Po tęgiej drzemce, odświeżywszy się i uperfumowawszy na nowo, udał się, może trochę za późno do państwa gubernatorstwa. Nie był to bal en forme, ponieważ jednak wiedziano, że sprowadzą cichaczem muzykusa, który wygrywał rozmaite tańce na klawikordzie, damy młodsze wolały ubrać się do gorsu i z krótkiemi rękawkami. W roku 1812 życie w Woroneżu płynęło zwykłym trybem. Było może nawet weselej w miasteczku niż kiedy indziej. Schroniło się tu kilka rodzin magnackich z Moskwy, co ożywiało niezwykle tutejsze towarzystwo. Zamiast banalnych pogadanek: o modach, drożyźnie, złych sługach, i tym podobnie... rozprawiano i w tym zakątku nader poważnie o Napoleonie, Moskwie i wojnie w ogólności. Wieczór u gubernatorstwa zgromadził był samą „śmietankę“ miejscową. Między innemi, było kilka dam które Mikołaj znał i widywał na balach w Moskwie. Co się tyczy młodzieży męskiej, nie mógł żaden rywalizować z kawalerem orderu św. Jerzego, z świetnym rotmistrzem w huzarach, z zachwycającym i najmilszym hrabią Rostowem. Do zaproszonych należał oficer francuzki rodem Włoch, wzięty w niewolę w jednej z potyczek. Mikołaj czuł instynktowo, że jego obecność, niby trofea wojenne żywe i namacalne, podnosi jeszcze tryumf walecznego bohatera rosyjskiego. Przekonany, że wszyscy podzielają z nim to uczucie, Mikołaj był grzecznym i uprzedzającym dla młodego Włocha. Serdeczność jego była pełną delikatności i powagi. Skoro błysnął w salonie swoim prześlicznym mundurem, rozlewając w koło woń odurzającą heljotropu, zobaczył się otoczonym, rozrywanym, i powtarzano mu bez końca, na jego tłumaczenia: — Lepiej późno niż nigdy! — Stał się od razu punktem odśrodkowym, w którym zestrzelały się oczy całego towarzystwa. Czuł się w sferze, do której przywykł był od lat najmłodszych. Odszukiwał, ku najwyższemu swemu zadowoleniu, zwykłe stanowisko pieszczocha i ulubieńca w każdym salonie, czego był pozbawionym od tak dawna! Młode mężatki i panny na wydaniu, kokietowały go na wyścigi. Starsze damy, zaczęły natychmiast intrygować po cichu, aby go z kim poswatać. — Trzeba położyć raz tamę podbojom tego niebezpiecznego pogromcy serc niewieścich — utrzymywały, grożąc mu od nosa z figlarnym uśmiechem. Żona gubernatora, która przyjęła go jakby był jej krewnym najbliższym, mówiąc mu od razu po imieniu, intrygowała najgorliwiej w tym kierunku. Muzykus zaczął grać do tańca. Krew się rozgrzewała, tańczono do upadłego. Mikołaj rozwinął w całym blasku swój talent choreograficzny. Jego gracja pełna swobody, zachwycała wszystkie damy. Dziwił się sam, co dziś nie wyrabiał w tańcu. W Moskwie, nie byłby sobie pozwolił w żadnym salonie tańcu tak... oryginalnego! (żeby więcej nie powiedzieć). Tu puszczał wodze swojej fantazji w sposób cokolwiek za śmiały, i niekoniecznie w dobrym tonie. Czuł, że powinien olśnić czemś nadzwyczajnem „parafianów“, wymyśleć coś, czego jeszcze nie widzieli i o czem nie mieli wyobrażenia. Chciał w nich wmówić i dokazał tego z największą łatwością, że taki jest szyk w wielkich miastach stołecznych. Obrał za przedmiot swoich nadskakiwań i uwielbiań, młodziutką żoneczkę pewnego w starszym już wieku urzędnika w wydziale podatkowym. Była to milutka blondyneczka, z prześlicznemi oczami, barwy nieokreślonej, mieniącej się między fiołkiem a bławatem. Dzielił to naiwne przekonanie, z całą rzeszą młodzików lekkomyślnych i nieopatrznych, że ładne kobietki, szczególniej żony starych mężów, stworzone zostały specjalnie dla ich przyjemności. Nie odstępywał na krok od swojej ubóstwionej. Posunął nawet tak daleko wybieg dyplomatyczny, że starał się siłą mocą zaprzyjaźnić z jej mężem, jak gdyby nie wyznawszy dotąd niczego jedno przed drugiem, był już pewnym jej wzajemności, i rychłego z nią porozumienia we wszystkiem. Mąż nie zdawał się nadto uradowanym taktyką, starą jak świat zresztą, młodego huzara. Zbywał jego czułości i narzucanie mu się z przyjaźnią nader zimno i odstręczająco. Dobroduszność atoli i naiwna, serdeczna wesołość młodego nicponia, zwyciężała nieraz i rozpraszała kwaśny humor pana męża. I on, mimo włosów szpakowatych, wybuchał śmiechem, wygładzając groźne bruzdy na czole. W miarę jednak jak pod koniec wieczoru młoda blondyneczka ożywiała się coraz bardziej, a twarzyczka jej płonęła szkarłatem, ilekroć Mikołaj przeszył ją wzrokiem, niby grotem zabójczym Amora; rysy męża posępniały, brwi ściągały się i stawał się ponurym jak chmura gradowa. Zdawać się mogło patrząc na nich z boku, że we dwójkę mieli tylko pewną dozę wesołości do wydania na zewnątrz. Gdy żona stawała się wesołą aż do pustoty, mąż zamarzał po prostu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.