Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IX |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX |
Indeks stron |
Z pałacu księcia Szczerbatowa zaprowadzono więźniów przez obszerny plac, ku sadowi, trochę na lewo. Tam stał słup wkopany wpośrodku, a po za nim wybrano dół głęboki. Tłum zaglądał przez szczeliny ostrokołu, sad otaczającego, z ciekawością pełną niepokoju. Z krajowców, zebrało się samo śmiecie; obdartusy, nędzarze na pół nadzy, trzęsący wstrętnemi łachmanami i prawie bez wyjątku pjani. Kręciło się sporo pomiędzy tym motłochem i żołnierzy francuzkich, w mundurach różnobarwnych. Po prawej i lewej stronie słupa stali w dwa rzędy piechurów francuzkich. Skazanych ustawiono trochę opodal, podług numerów odnośnych, Piotr jak już wiemy, był szóstym z rzędu. Uderzono z dwóch stron w tarabany. Uczuł jak mu się dusza rozdziera na ten łoskot ponury; a ubezwładniony przestał myśleć najzupełniej. Mogąc zaledwie patrzeć jak przez mgłę i słyszeć bardzo niedokładnie, pragnął on gorąco tego jednego aby stało się i dopełniło jak najprędzej to „coś strasznego, potwornego, a nie uniknionego“, czem był zagrożony! Nr. 1 i Nr. 2, byli to dwaj złodzieje wypuszczeni na rozkaz Roztopczyna z kryminału. Trzeci był kupcem w średnim wieku. Czwarty z rzędu wieśniak, „Kozak z rodu, Kozak z miny“ młody, piękny i czupurny. Piąty jakiś chłopak siedmnastoletni, twarzy żółto-zielonkowatej, ubrany jak kleryk z klasztoru Czerńców. Wytężywszy słuch i uwagę Piotr zdołał zrozumieć, że Francuzi naradzają się, czy rozstrzeliwać wszystkich naraz, czy każdego osobno?
— Po dwóch naraz! — bąknął oficer dowodzący plutonem, z najwyższą obojętnością.
Wszczął się pewien ruch w szeregach żołnierzy. Ów niepokój nie tyle wypływał z pospiechu żołnierzów, do wykonania rozkazu, ile z chęci pozbycia się czemprędzej tej roboty wstrętnej i niezrozumiałej. Urzędnik cywilny zbliżył się do skazanych, odczytując im w języku rosyjskim i francuzkim wyrok śmierci. Następnie czterech żołdaków porwało pod ramiona i powlekło pod słup dwóch złodziei. Ustawiwszy ich pod słupem, szukano dopiero chustek, żeby delikwentom oczy zawiązać. Oni strzelali w koło oczami, jak dzikie zwierzę, złapane w matnią, gdy widzi nad sobą fuzje wycelowane. Jeden z nich żegnał się raz po raz z wielkim zamachem, drugi skrobał się po głowie, wykrzywiając usta rodzajem uśmiechu głupkowatego. Gdy im oczy zawiązano, przymocowując sznurami do słupa, wyszło z szeregów dwunastu żołnierzów krokiem miarowym i stanęli na ośm stóp od słupa. Piotr przymknął oczy, aby nie widzieć tego, co się będzie dziać dalej. Ogłuszyła go nagle salwa z ręcznej broni. Zdawała mu się straszniejszą od warczenia piorunów. Spojrzał mimowolnie i zobaczył w chmurze dymu garstkę Francuzów, bladych i drżących, zajętych nad dołem, w tyle słupa. Przyprowadzono dwóch drugich skazańców. Ci wlepiali w swoich katów wzrok błagalny, jakby wołali o litość, o ratunek, jakby nie mogli w to uwierzyć, że mają zginąć za chwilę! I znowu Piotr odwrócił głowę machinalnie. Usłyszano łoskot jeszcze bardziej ogłuszający. Z piersią ścieśnioną, z zapartym oddechem, spojrzał na tych, którzy go otaczali. Wyczytał w ich twarzach ten sam wyraz osłupienia, wstrętu, przerażenia i buntu, w obec takiego bezprawia, który wrzał w jego sercu.
— Któż jest sprawcą tego wszystkiego? — pomyślał. — Wszak oni cierpią tak samo jak i ja!
— Strzelcy z drugiego plutonu naprzód! — usłyszał komendę.
Teraz wyprowadzono jego sąsiada, oznaczonego numerem piątem. Piotr tak był osłupiały z przerażenia, że nie domyślił się z razu, iż on, jak i reszta skazanych, zostali ułaskawieni; ich zaś przyprowadzono tam tylko w tym celu, aby byli przytomni krwawej egzekucji. Kleryk rzucił się gwałtownie w tył uczuwszy na sobie pięście oprawców i schwycił się Piotra z wysiłkiem rozpaczliwym, drgnął kurczowo i otrząsnął się z ramion skazańca, jakby z kręgów jakiego gadu jadowitego. Ten zresztą nie mógł się już na nogach utrzymać, tak nim gwałtownie szarpano, wlokąc przemocą pod słup nieszczęsny. Wrzeszczał zrazu w niebogłosy, stanąwszy jednak pod słupem, umilkł nagle, jakby zrozumiał, że krzyki na nic mu się nie przydadzą. Ciekawość przemogła tym razem wstręt Piotra. Nie odwrócił głowy, nie przymknął oczów. Wzruszenie, którego doświadczał wraz z całym tłumem, doszło było do zenitu! Skazaniec teraz lodowato spokojny, poprawił na sobie sutannę, stanął wyprostowany i sam sobie oczy zawiązał. Piotr śledził gorączkowo każdy ruch jego, nie mogąc od nieszczęśliwego wzroku oderwać. Rzecz naturalna, że oficer musiał zakomenderować, poczem wystrzelono na raz z dwunastu karabinów; Piotr atoli nie mógł sobie tego nigdy później przypomnieć, czy słyszał strzały, czy nie? Zobaczył nagle słaniającego się kleryka, krew wytryskującą z kilku ran, sznury rwące się pod ciężarem ciała martwiejącego, głowę zwisającą a nogi podgięte w tył konwulsyjnie, co nadawało konającemu postawę dziwnie skurczoną i pokręconą. Nikt ciała nie podtrzymał. Ci co nieszczęśliwego najbliżej otaczali pobledli nagle. Usta starego sierżanta, który zaczął ciało skazańca odwiązywać, drgały kurczowo pod siwemi sumiastemi wąsami. Upadło na ziemię całe krwią zbroczone. Żołnierze porwali ciało niezgrabnie za nogi i pod ramiona, powlekli nad dół i wrzucili w niego czemprędzej. Wyglądali na zbrodniarzów, pragnących zatrzeć jak najrychlej wszelkie ślady popełnionego morderstwa. Spojrzał Piotr w tę stronę. Ciało drgało dotąd, a mimo tej życia iskierki przysypywano je bez miłosierdzia grudkami ziemi, póki całego dołu nie wyrównano i nie ubito z wierzchu należycie. Poprowadzono ułaskawionych. I oddział wojska zaczął maszerować z powrotem do koszar. Żołnierze którzy strzelali wchodzili w szeregi według porządku. Jeden tylko młodziutki rekrut stał w miejscu, spiorunowany, skamieniały i blady trupio. Kaszkiet zsunął mu się na kark, karabin wypadł z drżącej dłoni. Chwiał się na nogach jak człowiek piany, to w tył, to naprzód, nie mogąc utrzymać równowagi. Ów sierżant z siwemi wąsami podbiegł ku niemu, potrząsł nim silnie jak lunatykiem, gdy go się chce ze snu obudzić, i ująwszy pod ramiona pociągnął za sobą do szeregu. Tłum rozchodził się zwolna; każdy szedł z głową na piersi opuszczoną w ponurem milczeniu.
— To ich nauczy rozumu, łotrów podpalaczy! — wykrzyknął ktoś po francuzku.
Piotr obejrzał się za nim. Był to jeden z żołnierzów strzelających. Chciał widocznie tym frazesem ulżyć sobie ciężaru, i zrzucić z siebie odpowiedzialność, za przyczynienie się do tego ohydnego morderstwa.