Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom IX |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX |
Indeks stron |
Rozdzielono Piotra z resztą towarzyszów niedoli, zostawiając go samotnego w jakiejś cerkwi na pół opustoszałej. Pod wieczór podoficer z kilkoma żołnierzami, przyszli z pomyślną wiadomością że go ułaskawiono i będzie przyłączony do reszty jeńców wojennych. Poszedł za nimi bezmyślnie niczego nie rozumiejąc. Zaprowadzono go pod baraki sklecone na prędce z desek na pół przepalonych. Panowały tu ciemności egipskie. Otoczyło go ze dwudziestu mężczyzn, a on nie mógł rozpoznać i odgadnąć z kim ma do czynienia, i czego od niego żądają? Słyszał jakieś wyrazy, coś na nie odpowiadał, patrzał i widział jakieś postacie kręcące się w koło niego... myśl atoli poruszała się bezwiednie w mózgu, niby kółka maszyny w ruch puszczone.
Od chwili w której zobaczył tę straszliwą egzekucję, przez morderców ślepych i bezmyślnych, zdawać się mogło że przerwano jednocześnie w sposób gwałtowny nerw w jego mózgu, którym utrzymywał w życiu pewną równowagę, i że wszystko zapadło się w otchłań w koło niego! Chociaż dotąd nie pojmował tego jeszcze z całą dokładnością, ta krótka chwila wystarczyła, aby zgasić na nowo w jego sercu wiarę w doskonałość istoty ludzkiej, w duszę człowieka, w duszę własną, a nawet zachwiać wiarę w Boga samego. Raz już był zapadł w taki stan rozpaczliwego zwątpienia, nigdy jednak nie doświadczył smutku tak głębokiego. Niegdyś wątpliwości wypływały z jego własnych błędów i życia rozpustnego; wtedy więc szukał na to lekarstwo w samym sobie. Obecnie nie on był winien temu rozsypywaniu się w gruzy wszelkiej wiary. Czyż potrafi żyć dalej wśród tych ruin bez żadnego punktu oparcia?
Oddano mu jeden kąt w szopie w pośród towarzyszów, których obecność jego widocznie bawiła i rozrywała. Niemy i skamieniały usiadł na garści słomy, oparty plecami o ścianę z desek. To zamykał, to otwierał oczy, a wiecznie widział przed sobą widma krwawe ofiar pomordowanych, i żołnierzów którzy mimowolnie stali się tamtych katami. Najbliższym jego sąsiadem był człeczyna bardzo maleńki i suchutki, zgarbiony we dwoje. Można się było domyśleć jego obecności najprzód przez pot mocno cuchnący, który wydawał z siebie przy każdem poruszeniu. Nie można go było widzieć w pomroku, a jednak Piotr czuł instynktowo, że tamten podnosi często głowę aby mu się przypatrzyć dokładniej. Zwróciwszy na niego całą uwagę, Piotr dostrzegł mimo ciemności, że jego sąsiad rozzuwał nogi, a sposób w jaki brał się do tego zajął go mimowolnie. Odwiązał wąski skrawek płótna, zwijając go zwolna i najstaranniej. Powtórzył to samo i z drugą nogą, spoglądając kiedy niekiedy ukradkiem na Piotra. Te ruchy spokojne powtarzające się miarowo, dziwnie ułagodziły rozstrój nerwowy w Piotrze. Mały człowieczek roztasowawszy się wygodnie w swoim kąciku, przemówił do Piotra w te słowa:
— Musieliście Baryń dużo przejść nędzy w życiu, co? — W tonie jego mowy przeciągłej i spiewnej, było tyle prostoty, serdeczności i dobroci, że Piotr zanim zebrał się na odpowiedź, czuł jak mu łzy do ócz napływają. Człeczyna jakby czytał w jego duszy zbolałej, mówił dalej, chcąc mu czas zostawić do odzyskania krwi zimniejszej i równowagi. — Eh! przyjacielu, nie trzeba znowu brać wszystkiego tak bardzo gorąco!... Cierpi się godzinę... dwie... a żyje wiek cały. Dzięki Bogu! jeszcze nas nie schowano do jamki! Pomiędzy ludźmi są i źli i dobrzy!...
Wstał nagle i odszedł szybko:
— Ah! jesteś hultaju? — odezwał się ten sam głos spiewny i nadzwyczaj sympatyczny, na przeciwległym końcu szopy. — Powróciłeś zatem? Ho! ho! masz widocznie dobrą pamięć — mówił człeczyna, głaszcząc ręką pieska który skomlił radośnie i obskakiwał go, liżąc po rękach pieszczotliwie. Wrócił razem z psiną na dawne miejsce, niosąc coś w chustce kraciastej.
— Wszak pozwolicie i wy Baryń? — spytał serdecznie, wydobywając z chustki gorące świeżo upieczone w żarze ziemniaki. — Dano nam wprawdzie jakiejś rzadkiej polewki w południe, ale te ziemniaczki apetyczne co się zowie!
Sam ich zapach sprawił przyjemność Piotrowi, który od rana nie miał w ustach ani kęsa chleba suchego. Podziękował uprzejmie i przyjął część jemu ofiarowaną.
— A co, smakują? — spytał poczciwiec zajadając ze swojej strony ziemniaki posypane odrobiną soli.
— Doskonała to rzecz! — przytakiwał głową. — Jedźcież Baryń jeżeli łaska... mnie bo samemu nic jakoś nie smakuje.
Zdawało się w tej chwili Piotrowi, że jeszcze nigdy w życiu nie jadł czegoś tak dobrego!
— Wszystko to byłoby niczem — wybuchnął nagle — ale dla czego rozstrzelano tych tam biedaków?... Ostatni z rzędu nie miał jeszcze dwudziestu lat!
— Pst! pst! nie trzeba tak mówić Baryń! — szepnął człeczyna — a powiedźcież mi z łaski swojej, po co zostaliście w Moskwie?
— Przypadkiem... Nie spodziewałem się ich tak prędko...
— Jakim że sposobem uwięzili was, włażąc do waszego domu?
— Przypatrywałem się pożarowi. Tam mnie aresztowali jako podpalacza i wyrok wydali najniesprawiedliwszy.
— Niesprawiedliwość idzie zawsze w parze ze sprawiedliwością — bąknął z cicha mały człek.
— A ty czyś dawno tu?
— Ja? Od niedzieli... Wywlekli mnie chorego ze szpitala.
— Jesteś więc żołnierzem?
— W pułku Apcherońskim. Ginąłem prawie z gorączki. Nie uwiadomiono nikogo o niczem! Było nas tam ze dwudziestu kamratów, nic nie wiedzących, jak nieprzymierzając tabaka w rogu.
— Musisz się teraz nudzić?
— A jakże by to można się nie nudzić? Nazywam się Platon Karatajew — dodał, aby ułatwić rozmowę między nim a Piotrem — kamraci zaś nadali mi przezwisko „Sokolika“. — Jak się nie nudzić i nie smucić? Moskwa to była przecież nasza święta Matuszka!... Powiedźcież mi Baryń, musicie posiadać wsie i pałace? Spijacie na pewniaka dobre winko?... Może macie już i waszą Barynią?... Rodziców stareńkich... siwiutkich gołąbeczków, co? Czy żyją jeszcze?...
Nie widział go Piotr, a przeczuwał że mówiący z nim uśmiecha się czule i smutno, dowiedziawszy się że matki nie znał wcale, a i ojciec już nie żyje.
— Żona dobra w domu... teściowa dobra daleko od domu... ale matki rodzonej, nikt nikomu nie zastąpi!... Dziatki macie Baryń?
Przykro mu się zrobiło, gdy Piotr odpowiedział przecząco. Dodał szybko:
— Młodziście oboje; żyjcie tylko w zgodzie, a Bóg was jeszcze obdarzy licznem potomstwem.
— Oh! teraz to mi już wszystko jedno! — Piotr machnął ręką obojętnie.
— Ba! Nikogo nie minie to, co mu tam w górze przeznaczono! — mały człek westchnął pobożnie. — Ot! Posłuchajcie Baryń, co mnie do wojska zapędziło. — Odkaszlnął i poprawił się na słomie, jak ktoś zabierający się do dłuższego opowiadania. — Nasz dziedzic miał piękne wsie... poddanym u niego nie źle się działo, a i w naszej chacie nie zbywało na niczem dziękować Panu Bogu! Zboże nam korcowało, ziemniaków bywało po piętnaście i więcej... z jednego... żyliśmy uczciwie, jak przystało na prawosławnych chrześcian... Aż dnia pewnego... — Tu Platon opowiedział szeroko i długo, jak go złapano na kradzieży kilku brzózek w pańskim lesie... — Ot! zwyczajnie, On (szatan) skusił mnie w tej chwili, musiałem bowiem nie wybić dość pokłonów przed Ikonostasem, i Onemu dana była moc nademną... Wychłostano, osądzono i oddano mnie zaraz pod karabin — zakończył. — Otóż widzicie Baryń — przemówił po chwili milczenia. — Zdawało się zrazu, że to była najgorsza niedola, a wszystko się w szczęście obróciło. Gdybym ja był nie zgrzeszył, byliby wzięli mego brata starszego, który byłby osierocił pięcioro dzieci. Ja zaś zostawiałem w chacie żonę tylko... Miałem córeczkę, ale tę Bóg zabrał niedługo do swojej chwały... Widać zabrakło Mu aniołków i odebrał mi moje maleństwo. Wróciłem raz na krótko do chaty, dostawszy urlop... Cóż mam wam jeszcze więcej mówić Baryń?... Obchodzą się tam jakoś bezemnie i dobrze im... lepiej niż dawniej było... Kobiety zastałem był w domu, bracia pojechali byli z transportem hen! daleko... gdzieś bardzo daleko... Był tylko w chacie Michał, brat najstarszy! Aż tu ojciec tak mi powiada: — Dla mnie, Bogiem się świadczę, wszystkie dzieci zarówno!... Niech ci odkąszą który bądź z dziesięciu palców, tak samo boli każdy, i tak samo nam źle i przykro bez niego. Gdyby nie byli jednak ostrzygli Platona, musiałby był iść Michał pod karabin... — Czy uwierzycie Baryń że w końcu zebrał nas wszystkich przed Ikonostasem i rzekł: — Michale padnij bratu do nóg, z żoną i z dziećmi... gdyby nie on, byłyby zostały sierotami bez ojca! — Zrozumieliście mnie Baryń?... Tak to czasem traf nami kieruje ku najlepszemu, a my osądzamy to inaczej naszym głupim rozumem; i stękamy i narzekamy... Nasze szczęście, to niby woda w sieci. Gdy ją zanurzamy, pełniuteńka; gdy ją wyciągniemy na brzeg... niema w niej ani kropli.
Po dłuższej chwili wstał Platon:
— Może chcielibyście zasnąć Baryń? — Zaczął żegnać się zamaszysto i mruczeć z cicha:
— Zlituj się nad nami Jezu Chryste, za nas ukrzyżowany! Przyczyńcie się za nami święci Patronowie Mikołaju Czudotworcze! błogosławieni Florjanie i Laurenty! — Wybił pewną ilość pokłonów, za każdym razem czołem ziemi dotykając, wstał, westchnął ciężko i położył się na słomie, przykrywając siebie i pieska, przytulonego do jego boku, połami kapoty.
— Co to za modlitwa, którąś odmawiał? — spytał Piotr.
— Jakto? — odmruknął Platon na pół przez sen. — Modliłem się i już... Czy wy Baryń nigdy się nie modlicie?
— Ależ modlę się, ma się rozumieć. O cóż to prosiłeś specjalnie Florjana i tego drugiego świętego?
— Przecież to patronowie koni. Nie trzeba zapominać i o zwierzątkach, które Pan Bóg stworzył do naszego użytku i wygody. Patrzcie Baryń na tego psiaka.. Jaki to hultaj mądry! Jak się zwinął w kłębuszek pod moim bokiem żeby mu cieplej było — dodał pogłaskawszy psa na dobranoc.
Potem zapadł natychmiast w sen kamienny.
Podczas gdy z miasta dolatywały słabe echa wrzasków, jęków i płaczu kobiet, a przez szpary w deskach źle spojonych, przezierała łuna złowroga pożaru, w budzie było cicho, ciemno i spokojnie. Piotr długo nie mógł zasnąć. Z szeroko rozwartemi źrenicami, słuchał machinalnie potężnego chrapania, swojego sąsiada poczciwego. Czuł, że dzięki temu prostaczkowi, powstaje jak feniks z popiołów, cudowna świątynia wiary w jego sercu, tym razem na tak silnych fundamentach, że już jej odtąd nic i nikt z tamtąd nie ruszy i nie potrafi zamienić w stos gruzów.