Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pismo święte uczy nas, że szczęście najwyższe człowieka przed jego upadkiem, stanowił brak zupełny pracy jakiejkolwiek. To samo usposobienie odszukujemy i w człowieku upadłym. Dziś atoli, nie może on pozostać zupełnie bezczynnym, nietylko z powodu klątwy Bożej, ciężącej nad nim i skazującej go — „na pracę w pocie czoła, dla zdobycia chleba“ — ale w ogóle, w skutek całego jego ustroju moralnego. Głos tajemniczy, głos sumienia ostrzega go, że staje się występnym, oddając się próżniactwu. Gdyby jednak mógł połączyć ciążące na nim obowiązki, ze słodką bezczynnością, używałby niezaprzeczenie owego szczęścia pierwotnego w raju Adama i Ewy. W tych mniej więcej warunkach znajduje się jednak cała jedna warstwa ludzkości, mianowicie: wyżsi wojskowi. Ci oddają się częstokroć życiu bezczynnemu z musu niejako. Jest im to nie tylko dozwolonem, ale prawdą nakazanem, i stanowi Bogiem a prawdą, główny urok służby wojskowej.
Od roku 1807, Mikołaj używał w całej pełni owych rozkoszy, zawsze w tym samym pułku huzarów. Obecnie dowodził szwadronem, który przedtem należał do Denissowa.
Był z niego co się zowie poczciwy chłopiec. Dawniejsze jego znajomości w Moskwie, byłyby może znalazły, że stał się za mało dystyngowanym, za nadto rubasznym i „prosto z mostu“ jak to mówią. Kochali go nie mniej towarzysze broni, szanowali i cenili jego zwierzchnicy, podwładni widzieli w nim surowego, ale sprawiedliwego oficera, który świecił im własnym przykładem. Spokój błogi, mąciły mu jedynie częste listy odbierane od matki w tym czasie. Pełno w nich było gorzkich skarg i wyrzekań, na opłakany stan ich interesów. Błagała go i zaklinała żeby wracał pod dach rodzicielski, na ratunek i pociechę tak ojca jak i matki stroskanej najokropniej.
Przeczuwał z trwogą najwyższą, że chcą go wyrwać z pośrodka tego życia tak swobodnego i przyjemnego, w którem przechodzi mu dzień za dniem, bez wszelkich trosk i kłopotów. Domyślał się, że wcześniej, czy później, będzie zmuszony wglądnąć w ten labirynt spraw niesłychanie zawikłanych; utonąć w chaosie rachunków niedokładnych, sporów, procesów, intryg i szalbierstw najniegodziwszych. A w dodatku do tego wszystkiego, trapiła go niby ciężka zmora, miłość Sonii i rodzaj zobowiązania w obec niej. Był tem zaniepokojony, rozstrojony, zakłopotany; było to czemś niejasnem, poplątanem, zagadką niesłychanie trudną do rozwiązania. Skracał też coraz bardziej odpowiedzi na rozpaczliwe listy matki, które z jego strony zaczynały się sakramentalnemi słowami: — „Najdroższa Mamo!“ — a kończyły: — „Twój najprzywiązańszy i najposłuszniejszy syn, Mikołaj“. — Ton w tych odpowiedziach, był coraz suchszy i zimniejszy. W roku 1810, oznajmiono mu że Nataszka zaręczona z Bołkońskim, i że ślub z woli starego księcia, ma się odbyć za rok dopiero, wcześniej bowiem dziwak nieznośny, nie chce nań zezwolić. Zmartwił się Mikołaj tą wiadomością. Przykro mu było pomyśleć, że Nataszka wyleci tak wcześnie z gniazda rodzinnego. Z całego rodzeństwa, ona była mu najmilszą. Żałował szczerze, że nie był w domu, w chwili oświadczyn, że nie mógł, po huzarsku, jak to lubił, rąbnąć słowa prawdy Bołkońskiemu, wykazując mu jasno i dobitnie, że związek z nim, nie jest znowu tak wielkim zaszczytem, i gdyby kochał na prawdę swoją śliczną, młodziutką narzeczoną, potrafiłby obejść się bez pozwolenia starego fiksata! Czy ma prosić o urlop, aby zobaczyć się z Nataszką? Zawahał się, zbliżał się bowiem czas wielkich ćwiczeń wojskowych, i lękał się kłopotów, które go w domu czekały. Jakoś pod wiosnę dostał znowu list od matki, pisany w tajemnicy przed mężem, w którym błagała go najusilniej, żeby do nich wybrał się, gdyż wymaga tego nieodzownie stan ich majątku. Jeżeli nikt młodszy i energiczniejszy nie weźmie się do tego, wszystko sprzedadzą na licytacyi, a cała rodzina znajdzie się w nędzy. Stary hrabia, przez dobroduszność i zbytnią słabość pokłada w Mitence zaufanie bez granic, ten zaś tymczasem oszukuje i okrada ich, razem z resztą oficjalistów. Koniec końców, lecą w przepaść bezdenną:
— „Bój się Boga, synu — pisała matka, na papierze mokrym od łez — i przybądź nam na ratunek!“
List ten poskutkował nareszcie. Mikołaj zrozumiał (może trochę za późno, jak czynią umysły nie grzeszące zbyteczną bystrością) że nie czas się wahać, i trzeba jechać czemprędzej!
Po zwykłej drzemce poobiedniej, kazał sobie osiodłać starego Marsa, ogiera mocno kapryśnego i niesfornego, na którym nie siedział od dawna. Po kilku godzinach powrócił na nim stępą. Ale z konia para buchała wszystkiemi porami, a czoło jeźdźca, perliło się grubemi potu kroplami. Zapowiedział Ławruszce, którego wziął również w spuściźnie po Denissowie, i towarzyszom u niego zebranym, że podaje o urlop, aby odwidzieć swoich rodziców. Zdawało mu się czemś równie nieprawdopodobnem, opuszczać pułk przed samemi ćwiczeniami dorocznemi, nie wiedząc na pewno, czy dostanie awans, i dekorację św. Anny, jak sprzedać taniej niż dwa tysiące rubli, trójkę pysznych rysaków, którą targował u niego od dawna, chcąc ją nabyć, hrabia Gołuchowski. Nie będzie zatem dowodził tańcami na balu wspaniałym, który wyprawiali huzary dla pięknej Polki, pani Pszczebiszewskiej, na złość i na przekor ułanom, którzy przed miesiącem fetowali w ten sam sposób, inną piękność warszawską, majorową Berezowską? Co za smutek opuszczać kącik tak cichy obecnie, służbę tak spokojną i wygodną, aby utonąć w chaosie, i mieć kłopotów na głowie po wyżej uszu! Jego towarzysze broni, pożegnali go wspaniałym objadem, po piętnaście rubli od głowy, z muzyką i chórami. Rostow z majorem Bassowem, puścili się w końcu Tropaka. Gdy już wszyscy byli pijani, jeden lepiej niż drugi, oficerowie zaczęli Mikołaja ściskać, całować, porwali go na ręce, i grzmotnęli nim o podłogę. To samo zrobili żołnierze z jego szwadronu, krzycząc „hurra!“ w niebogłosy. Nareszcie położono go jak kłodę na sanki, odprowadzając aż do pierwszej stacji pocztowej.
Do połowy drogi, Rostow miał jeszcze ciągle pułk swój przed oczami, i trójkę niesprzedaną pysznych rysaków. Zwolna jednak, tamte obrazy zaczynały zacierać się w jego umyśle, a natomiast opanowywała go ciekawość pełna niepokoju. Co też zastanie w Otradnoe, które teraz występywało przed nim coraz jaśniej, im bardziej zbliżał się do tej miejscowości? Można było sądzić że uczucia potęgują się u niego tak samo jak szybkość ciał spadających z góry na dół. Na przedostatniej stacji dał trzy ruble na piwo postyljonowi, i wyskoczył z sani jednym susem, gdy te przed gankiem stanęły, z sercem bijącem na alarm, ze zbytku wzruszenia.
Skoro minął pierwszy szał radości przy powitaniu, uczuł pewien niesmak, coś nieokreślonego, co nas zwykło opanowywać, w obec zimnej, nieubłaganej rzeczywistości, zawsze jeszcze stokroć gorszej, od tego, na co byliśmy przygotowani. Żałował po niewczasie, że tak pędził na złamanie karku, skoro w domu rodzicielskim żadna przyjemność i pomyślność nań nie czekała. Przyzwyczajał się jednak zwolna do tego życia w ścisłem kółku rodzinnem, w którem na oko, nic się prawie nie było zmieniło. Rodzice tylko postarzeli się mocno w tych kilku latach. Nie było już pomiędzy nimi dawnej miłości i serdeczności. Wskutek kłopotów pieniężnych zakradła się była i wplotła w ich stosunek wzajemny pewna nieufność, dotąd im nie znana, pewien niepokój, trawiący ich, i siły fizyczne podkopujący. Sonia skończyła była właśnie lat dwadzieścia. Piękność jej była w pełnym kwiecie; nie mogła się już zwiększyć. Taka, jaką była obecnie, olśniewała i zachwycała wszystkich. Od chwili powrotu Mikołaja, oddychała niejako szczęściem i miłością. To jej uczucie, tak stałe, tak wierne, tak gotowe do wszelkich ofiar, napełniało dumą i radością młodego huzara. Pawełek i Nataszka wprawili brata w nie lada zdumienie. Zmienili się byli oboje do niepoznania. Zostawił malca odjeżdżając. Dziś zobaczył przed sobą prawie młodzieńca, mimo że Paweł nie miał jeszcze lat piętnastu. Wyrósł, zmężniał, był smukły jak sosenka, twarz miał bardzo ładną, z wyrazem pełnym sprytu i wyższej inteligencji. Głos nawet zaczął mu grubieć i przybierał dźwięki męskie, barytonowe. Tak samo uderzyła go postać Nataszki, najzupełniej przeobrażona. Powodził za nią oczami i rzekł w końcu żartobliwie:
— Wiesz co, przestałaś być samą sobą!
— Dla czego? Czy znajdujesz żem zbrzydła i zestarzała się?
— Wręcz przeciwnie! A co za powaga, w księżnej najmiłościwszej! — dodał po cichu.
— Tak, tak, ma się rozumieć! — roześmiała się wesoło, opowiadając natychmiast, z wszelkiemi szczegółami, cały swój romans z Andrzejem, od chwili jego pojawienia się w Otradnoe. Pokazała mu w końcu księcia list ostatni:
— Czyś zadowolony? — spytała. — Ja bo czuję się tak niewypowiedzianie szczęśliwą i spokojną!
— Wszystko zatem w porządku — brat odrzucił. — To człowiek piękny, miły i bardzo dystyngowany. Kochasz go więc na prawdę?
— Cóż ci mam odpowiedzieć? Kochałam się w Borysie, byłam czas jakiś zajęta moim metrem śpiewu, a nawet i poczciwym Denissowem. Ale tamto było czemś zupełnie odmiennem. Obecnie jestem tak spokojną, jak ktoś, który długo bujał po falach morza wzburzonego, gdy uczuje się w końcu na stałym lądzie. Czuję, że niktby nie potrafił być lepszym dla mnie od niego. Słowem: jestem szczęśliwa!.. Nie to co dawniej odczuwałam... O! w niczem do tamtego niepodobne!...
Mikołaj nie taił przed nią swojego niezadowolenia, że tak ślub ich odwlekają. Nataszka zapewniła go, że to było nieodzownem, że sama tego chciała, pragnąc przedewszystkiem nie wciskać się w rodzinę przeciw woli i życzeniu ojca.
— Ty bo nie rozumiesz czegoś podobnego — dodała z minką niesłychanie poważną. Mikołaj umilkł przyznając jej słuszność.
Badał ją nieraz pokryjomu i nie mógł odkryć w Nataszce ani cieniu, ani śladu, owej tęsknoty pełnej niepokoju, której doświadczać zwykła rozkochana narzeczona, zalewając się łzami rzewnemi, gdy jest rozłączoną ze swoim najdroższym. Była ciągle jak dawniej wesołą i ożywioną i jej całe usposobienie, żadnej, a żadnej zmianie nie uległo. Zaczynał prawie wątpić, żeby to jej małżeństwo, miało kiedykolwiek nastąpić, tem bardziej, że ich nigdy nie widział razem, siostry z księciem Andrzejem. Był przekonany w głębi duszy, że czegoś niedostaje w tym całym projekcie i że wszystko rozwiąże się ostatecznie. Dla czego tak się z tem opóźniają? Dla czego nie było solennych zaręczyn? Gdy raz wylał się z temi wątpliwościami całkiem szczerze, w cztery oczy przed matką, zdziwił się i był prawie zadowolony, przekonawszy się, że i hrabina w głębi serca podziela najzupełniej te jego obawy i że przyszły związek Nataszki z księciem Andrzejem nie wydaje się jej wcale pewnym.
— Wyobraź sobie — zakończyła pokazując mu list ostatni Andrzeja, tym tonem rozdrażnionym i niechętnym, którym matki mówią ogólnie, same nie umiejąc sobie zdać sprawy z tego, o przyszłym losie i szczęściu córek za mąż wychodzących. — Czy ty to rozumiesz? Pisze, że nie wróci aż w grudniu. Cóż go tam może tak długo zatrzymywać? Chory na pewno, bo jego zdrowie jest w stanie opłakanym! Tylkoż nie wygadaj się z tem przed Nataszką. Tem lepiej, jeżeli czuje się wesołą i swobodną. Ostatnie to jej chwile szczęśliwe, ostatnie błyski wolności w stanie panieńskim. Skoro odbiera list od niego, widzę ja dobrze, co się z nią dzieje! Któż wie zresztą? Jest on człowiekiem najzacniejszym, prawdziwym „wielkim panem!“ Może za łaską i z pomocą Boską będzie się czuła z nim najszczęśliwszą!...
Na tem zwykle kończyły się matki skargi żałośne.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.