Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Wojna i pokój | |
Tom | Tom VI | |
Wydawca | J. Czaiński | |
Data wyd. | 1894 | |
Druk | J. Czaiński | |
Miejsce wyd. | Gródek | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Война и мир | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
Pismo święte uczy nas, że szczęście najwyższe człowieka przed jego upadkiem, stanowił brak zupełny pracy jakiejkolwiek. To samo usposobienie odszukujemy i w człowieku upadłym. Dziś atoli, nie może on pozostać zupełnie bezczynnym, nietylko z powodu klątwy Bożej, ciężącej nad nim i skazującej go — „na pracę w pocie czoła, dla zdobycia chleba“ — ale w ogóle, w skutek całego jego ustroju moralnego. Głos tajemniczy, głos sumienia ostrzega go, że staje się występnym, oddając się próżniactwu. Gdyby jednak mógł połączyć ciążące na nim obowiązki, ze słodką bezczynnością, używałby niezaprzeczenie owego szczęścia pierwotnego w raju Adama i Ewy. W tych mniej więcej warunkach znajduje się jednak cała jedna warstwa ludzkości, mianowicie: wyżsi wojskowi. Ci oddają się częstokroć życiu bezczynnemu z musu niejako. Jest im to nie tylko dozwolonem, ale prawdą nakazanem, i stanowi Bogiem a prawdą, główny urok służby wojskowej.
Od roku 1807, Mikołaj używał w całej pełni owych rozkoszy, zawsze w tym samym pułku huzarów. Obecnie dowodził szwadronem, który przedtem należał do Denissowa.
Był z niego co się zowie poczciwy chłopiec. Dawniejsze jego znajomości w Moskwie, byłyby może znalazły, że stał się za mało dystyngowanym, za nadto rubasznym i „prosto z mostu“ jak to mówią. Kochali go nie mniej towarzysze broni, szanowali i cenili jego zwierzchnicy, podwładni widzieli w nim surowego, ale sprawiedliwego oficera, który świecił im własnym przykładem. Spokój błogi, mąciły mu jedynie częste listy odbierane od matki w tym czasie. Pełno w nich było gorzkich skarg i wyrzekań, na opłakany stan ich interesów. Błagała go i zaklinała żeby wracał pod dach rodzicielski, na ratunek i pociechę tak ojca jak i matki stroskanej najokropniej.
Przeczuwał z trwogą najwyższą, że chcą go wyrwać z pośrodka tego życia tak swobodnego i przyjemnego, w którem przechodzi mu dzień za dniem, bez wszelkich trosk i kłopotów. Domyślał się, że wcześniej, czy później, będzie zmuszony wglądnąć w ten labirynt spraw niesłychanie zawikłanych; utonąć w chaosie rachunków niedokładnych, sporów, procesów, intryg i szalbierstw najniegodziwszych. A w dodatku do tego wszystkiego, trapiła go niby ciężka zmora, miłość Sonii i rodzaj zobowiązania w obec niej. Był tem zaniepokojony, rozstrojony, zakłopotany; było to czemś niejasnem, poplątanem, zagadką niesłychanie trudną do rozwiązania. Skracał też coraz bardziej odpowiedzi na rozpaczliwe listy matki, które z jego strony zaczynały się sakramentalnemi słowami: — „Najdroższa Mamo!“ — a kończyły: — „Twój najprzywiązańszy i najposłuszniejszy syn, Mikołaj“. — Ton w tych odpowiedziach, był coraz suchszy i zimniejszy. W roku 1810, oznajmiono mu że Nataszka zaręczona z Bołkońskim, i że ślub z woli starego księcia, ma się odbyć za rok dopiero, wcześniej bowiem dziwak nieznośny, nie chce nań zezwolić. Zmartwił się Mikołaj tą wiadomością. Przykro mu było pomyśleć, że Nataszka wyleci tak wcześnie z gniazda rodzinnego. Z całego rodzeństwa, ona była mu najmilszą. Żałował szczerze, że nie był w domu, w chwili oświadczyn, że nie mógł, po huzarsku, jak to lubił, rąbnąć słowa prawdy Bołkońskiemu, wykazując mu jasno i dobitnie, że związek z nim, nie jest znowu tak wielkim zaszczytem, i gdyby kochał na prawdę swoją śliczną, młodziutką narzeczoną, potrafiłby obejść się bez pozwolenia starego fiksata! Czy ma prosić o urlop, aby zobaczyć się z Nataszką? Zawahał się, zbliżał się bowiem czas wielkich ćwiczeń wojskowych, i lękał się kłopotów, które go w domu czekały. Jakoś pod wiosnę dostał znowu list od matki, pisany w tajemnicy przed mężem, w którym błagała go najusilniej, żeby do nich wybrał się, gdyż wymaga tego nieodzownie stan ich majątku. Jeżeli nikt młodszy i energiczniejszy nie weźmie się do tego, wszystko sprzedadzą na licytacyi, a cała rodzina znajdzie się w nędzy. Stary hrabia, przez dobroduszność i zbytnią słabość pokłada w Mitence zaufanie bez granic, ten zaś tymczasem oszukuje i okrada ich, razem z resztą oficjalistów. Koniec końców, lecą w przepaść bezdenną:
— „Bój się Boga, synu — pisała matka, na papierze mokrym od łez — i przybądź nam na ratunek!“
List ten poskutkował nareszcie. Mikołaj zrozumiał (może trochę za późno, jak czynią umysły nie grzeszące zbyteczną bystrością) że nie czas się wahać, i trzeba jechać czemprędzej!
Po zwykłej drzemce poobiedniej, kazał sobie osiodłać starego Marsa, ogiera mocno kapryśnego i niesfornego, na którym nie siedział od dawna. Po kilku godzinach powrócił na nim stępą. Ale z konia para buchała wszystkiemi porami, a czoło jeźdźca, perliło się grubemi potu kroplami. Zapowiedział Ławruszce, którego wziął również w spuściźnie po Denissowie, i towarzyszom u niego zebranym, że podaje o urlop, aby odwidzieć swoich rodziców. Zdawało mu się czemś równie nieprawdopodobnem, opuszczać pułk przed samemi ćwiczeniami dorocznemi, nie wiedząc na pewno, czy dostanie awans, i dekorację św. Anny, jak sprzedać taniej niż dwa tysiące rubli, trójkę pysznych rysaków, którą targował u niego od dawna, chcąc ją nabyć, hrabia Gołuchowski. Nie będzie zatem dowodził tańcami na balu wspaniałym, który wyprawiali huzary dla pięknej Polki, pani Pszczebiszewskiej, na złość i na przekor ułanom, którzy przed miesiącem fetowali w ten sam sposób, inną piękność warszawską, majorową Berezowską? Co za smutek opuszczać kącik tak cichy obecnie, służbę tak spokojną i wygodną, aby utonąć w chaosie, i mieć kłopotów na głowie po wyżej uszu! Jego towarzysze broni, pożegnali go wspaniałym objadem, po piętnaście rubli od głowy, z muzyką i chórami. Rostow z majorem Bassowem, puścili się w końcu Tropaka. Gdy już wszyscy byli pijani, jeden lepiej niż drugi, oficerowie zaczęli Mikołaja ściskać, całować, porwali go na ręce, i grzmotnęli nim o podłogę. To samo zrobili żołnierze z jego szwadronu, krzycząc „hurra!“ w niebogłosy. Nareszcie położono go jak kłodę na sanki, odprowadzając aż do pierwszej stacji pocztowej.
Do połowy drogi, Rostow miał jeszcze ciągle pułk swój przed oczami, i trójkę niesprzedaną pysznych rysaków. Zwolna jednak, tamte obrazy zaczynały zacierać się w jego umyśle, a natomiast opanowywała go ciekawość pełna niepokoju. Co też zastanie w Otradnoe, które teraz występywało przed nim coraz jaśniej, im bardziej zbliżał się do tej miejscowości? Można było sądzić że uczucia potęgują się u niego tak samo jak szybkość ciał spadających z góry na dół. Na przedostatniej stacji dał trzy ruble na piwo postyljonowi, i wyskoczył z sani jednym susem, gdy te przed gankiem stanęły, z sercem bijącem na alarm, ze zbytku wzruszenia.
Skoro minął pierwszy szał radości przy powitaniu, uczuł pewien niesmak, coś nieokreślonego, co nas zwykło opanowywać, w obec zimnej, nieubłaganej rzeczywistości, zawsze jeszcze stokroć gorszej, od tego, na co byliśmy przygotowani. Żałował po niewczasie, że tak pędził na złamanie karku, skoro w domu rodzicielskim żadna przyjemność i pomyślność nań nie czekała. Przyzwyczajał się jednak zwolna do tego życia w ścisłem kółku rodzinnem, w którem na oko, nic się prawie nie było zmieniło. Rodzice tylko postarzeli się mocno w tych kilku latach. Nie było już pomiędzy nimi dawnej miłości i serdeczności. Wskutek kłopotów pieniężnych zakradła się była i wplotła w ich stosunek wzajemny pewna nieufność, dotąd im nie znana, pewien niepokój, trawiący ich, i siły fizyczne podkopujący. Sonia skończyła była właśnie lat dwadzieścia. Piękność jej była w pełnym kwiecie; nie mogła się już zwiększyć. Taka, jaką była obecnie, olśniewała i zachwycała wszystkich. Od chwili powrotu Mikołaja, oddychała niejako szczęściem i miłością. To jej uczucie, tak stałe, tak wierne, tak gotowe do wszelkich ofiar, napełniało dumą i radością młodego huzara. Pawełek i Nataszka wprawili brata w nie lada zdumienie. Zmienili się byli oboje do niepoznania. Zostawił malca odjeżdżając. Dziś zobaczył przed sobą prawie młodzieńca, mimo że Paweł nie miał jeszcze lat piętnastu. Wyrósł, zmężniał, był smukły jak sosenka, twarz miał bardzo ładną, z wyrazem pełnym sprytu i wyższej inteligencji. Głos nawet zaczął mu grubieć i przybierał dźwięki męskie, barytonowe. Tak samo uderzyła go postać Nataszki, najzupełniej przeobrażona. Powodził za nią oczami i rzekł w końcu żartobliwie:
— Wiesz co, przestałaś być samą sobą!
— Dla czego? Czy znajdujesz żem zbrzydła i zestarzała się?
— Wręcz przeciwnie! A co za powaga, w księżnej najmiłościwszej! — dodał po cichu.
— Tak, tak, ma się rozumieć! — roześmiała się wesoło, opowiadając natychmiast, z wszelkiemi szczegółami, cały swój romans z Andrzejem, od chwili jego pojawienia się w Otradnoe. Pokazała mu w końcu księcia list ostatni:
— Czyś zadowolony? — spytała. — Ja bo czuję się tak niewypowiedzianie szczęśliwą i spokojną!
— Wszystko zatem w porządku — brat odrzucił. — To człowiek piękny, miły i bardzo dystyngowany. Kochasz go więc na prawdę?
— Cóż ci mam odpowiedzieć? Kochałam się w Borysie, byłam czas jakiś zajęta moim metrem śpiewu, a nawet i poczciwym Denissowem. Ale tamto było czemś zupełnie odmiennem. Obecnie jestem tak spokojną, jak ktoś, który długo bujał po falach morza wzburzonego, gdy uczuje się w końcu na stałym lądzie. Czuję, że niktby nie potrafił być lepszym dla mnie od niego. Słowem: jestem szczęśliwa!.. Nie to co dawniej odczuwałam... O! w niczem do tamtego niepodobne!...
Mikołaj nie taił przed nią swojego niezadowolenia, że tak ślub ich odwlekają. Nataszka zapewniła go, że to było nieodzownem, że sama tego chciała, pragnąc przedewszystkiem nie wciskać się w rodzinę przeciw woli i życzeniu ojca.
— Ty bo nie rozumiesz czegoś podobnego — dodała z minką niesłychanie poważną. Mikołaj umilkł przyznając jej słuszność.
Badał ją nieraz pokryjomu i nie mógł odkryć w Nataszce ani cieniu, ani śladu, owej tęsknoty pełnej niepokoju, której doświadczać zwykła rozkochana narzeczona, zalewając się łzami rzewnemi, gdy jest rozłączoną ze swoim najdroższym. Była ciągle jak dawniej wesołą i ożywioną i jej całe usposobienie, żadnej, a żadnej zmianie nie uległo. Zaczynał prawie wątpić, żeby to jej małżeństwo, miało kiedykolwiek nastąpić, tem bardziej, że ich nigdy nie widział razem, siostry z księciem Andrzejem. Był przekonany w głębi duszy, że czegoś niedostaje w tym całym projekcie i że wszystko rozwiąże się ostatecznie. Dla czego tak się z tem opóźniają? Dla czego nie było solennych zaręczyn? Gdy raz wylał się z temi wątpliwościami całkiem szczerze, w cztery oczy przed matką, zdziwił się i był prawie zadowolony, przekonawszy się, że i hrabina w głębi serca podziela najzupełniej te jego obawy i że przyszły związek Nataszki z księciem Andrzejem nie wydaje się jej wcale pewnym.
— Wyobraź sobie — zakończyła pokazując mu list ostatni Andrzeja, tym tonem rozdrażnionym i niechętnym, którym matki mówią ogólnie, same nie umiejąc sobie zdać sprawy z tego, o przyszłym losie i szczęściu córek za mąż wychodzących. — Czy ty to rozumiesz? Pisze, że nie wróci aż w grudniu. Cóż go tam może tak długo zatrzymywać? Chory na pewno, bo jego zdrowie jest w stanie opłakanym! Tylkoż nie wygadaj się z tem przed Nataszką. Tem lepiej, jeżeli czuje się wesołą i swobodną. Ostatnie to jej chwile szczęśliwe, ostatnie błyski wolności w stanie panieńskim. Skoro odbiera list od niego, widzę ja dobrze, co się z nią dzieje! Któż wie zresztą? Jest on człowiekiem najzacniejszym, prawdziwym „wielkim panem!“ Może za łaską i z pomocą Boską będzie się czuła z nim najszczęśliwszą!...
Na tem zwykle kończyły się matki skargi żałośne.
W skutek tej rozmowy z matką, Mikołaj pozostał smutnym i przygnębionym przez kilka dni. Czuł, że wypada mu dogodzić matki życzeniu i że powinien wglądnąć w nudne i zawikłane szczegóły, całej administracji. Ta konieczność męczyła go niewypowiedzianie. Postanowił zatem skończyć z tem im prędzej, tem lepiej i połknąć od razu gorzką pigułkę, skoro tak być musiało. Z brwiami ściągniętemi, z miną Jowisza gromowładnego, udał się zaraz na trzeci dzień po przyjeździe, do oficyn, gdzie mieszkał z rodziną całą Mitenka. Po drodze nie odpowiadał na niczyje pytania. Gdy wszedł do tak zwanej „kancelarji pana rządcy“, zażądał ostro i stanowczo, żeby mu pokazał Mitenka „Rachunki wszystkie administracyjne“. Czem to właściwie być miało, Mikołaj co prawda sam nie wiedział a jeszcze mniej miał o tem wyobrażenia Mitenka. Spiorunowany, skamieniały, rządca bełkotał, plątał się najokropniej, niby to coś tłumacząc i wyjaśniając, z czego nie byłby był mądrym i sam nieboszczyk Salomon! Gminny urząd, z wójtem na czele, czekający na pana rządcę w sieni, usłyszał nagle z przestrachem, ale nie bez pewnego zadowolenia, głos gniewny i mocno podniesiony młodego hrabiego. Burza wzmagała się coraz gwałtowniej, na głowę biednego Mitenki, spadał grad obelg i przekleństw coraz dosadniejszych:
— Zbóju, łotrze bez krzty sumienia, psie jeden. Ubiję cię, rozdepczę, jak najpodlejszą gadzinę!... — i tak dalej i dalej...
Nareszcie zobaczyli zgromadzeni w przedpokoju, Mikołaja z twarzą oblaną szkarłatem, z oczami ciskającemi gniewu błyskawice i krwią nabiegłemi, jak wlókł za kark Mitenkę i wytrącił go za drzwi, pomagając mu do wyjścia prędszego, kułakiem, kolanem, a nawet, podeszwą od buta. Przy tej operacji wrzeszczał młody hrabia w niebogłosy:
— Ruszaj łotrze, łajdaku, złodzieju, na złamanie karku, tylko życzę ci psie, nie pokazuj mi się więcej na oczy!
Mitenka wyleciał za drzwi niby kamień z procy wyrzucony, stoczył się po sześciu stopniach kamiennych ganku i utonął w gęstym klombie krzewów rozmaitych zasadzonych przed oficyną. Było to zwykłe miejsce przytułku, dla całej służby pałacowej, nietykalne, gdzie chronili się mając sobie cokolwiek do wyrzucenia. Nawet sam pan rządca, używał często owego przytuliska, gdy mu się zdarzyło wracać pjanym z miasteczka do domu.
Żona i siostra Mitenki, odchyliły drzwi od izby mieszkalnej, z twarzami pozieleniałemi z przerażenia. Można było dopatrzeć przez szparę w drzwiach samowar parą buchający, na stole okrągłym, na środku ustawionym; w rogu zaś szerokie łoże małżeńskie z podwójnym stosem poduszek, piętrzącym się aż pod sufit. Kapa na łóżku, była misternie pozszywana, z kawałków materji najrozmaitszych, które tworzyły wcale ładną i barwną mozajkę. Rostow przeszedł koło nich, dysząc z gniewu i udał się wprost do swego pokoju, gdzie się zamknął na klucz.
Hrabinie doniósł niebawem jej fraucymer, co się przydarzyło Mitence. Teraz była najmocniej przekonana, że interesa ułożą się jak najpomyślniej. Niepokoiła się jedynie, czy ta scena gwałtowna nie zaszkodzi zdrowiu jej syna. Kilka razy skradała się na palcach pod drzwi Mikołaja, przykładając to ucho, to oko do dziurki w zamku. Ku jej najwyższemu zadowoleniu dopatrzyła, że siedzi w postawie przez pół leżącej na otomanie, naprzeciw drzwi i pali fajkę na długim cybuchu, sądząc z pozoru, najspokojniej w świecie.
— Wiesz synu kochany — przemówił nazajutrz stary hrabia z rana przy śniadaniu, ze swoim zwykłym uśmiechem dobrodusznym. — Niepotrzebnie tak się uniosłeś. Mitenka wytłumaczył mi to wszystko, jasno jak na dłoni.
— Wiedziałem z góry — pomyślał z goryczą Mikołaj — że niczego nie dokażę w tym istnym domu warjatów.
— Zbeształeś go, że nie zapisał owych siedmiuset rubli. One są jednak wymienione w ogólnym rozchodzie... tylko żeś nie popatrzył na drugiej stronnicy.
— Chciej mi ojcze wierzyć, że jest to złodziej i nikczemnik, wart szubienicy! To co zrobiłem, należało mu się najsłuszniej... Jeżeli ojciec sobie jednak życzy, nie wspomnę więcej o tem.
— Ależ przeciwnie, duszinko moja! Błagam cię synu najgoręcej, weź się do naszych interesów... ja bo widzisz... starzeję się... i zresztą... — hrabia urwał w pół pomięszany. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że zły z niego gospodarz; czuł i to że odpowiada przed dziećmi za tak fatalne zaprzepaszczanie majątku, któren powinienby im był czystym zostawić, tak, jak go z rąk swego ojca odebrał. Cóż miał jednak na to poradzić, że nie umiał rządzić inaczej?
— Ależ ja o wiele jeszcze mniej znam się na tem, od ojca kochanego. Przepraszam więc jeżeli ojcu przykrość tem sprawiłem, występując z całą surowością przeciw Mitence... Niech djabli porwą wszystkich rządców i ekonomów, razem z ich ogólnemi rozchodami, zapisywanemi na jakiejś stronie niewidzialnej. Wiedziałem niegdyś co znaczy gjąć parol na sześć lew, ale o podobnie prowadzonych rejestrach gospodarczych, jeszczem nigdy nie słyszał.
Od tej chwili przysiągł w głębi duszy, sam sobie, że więcej nie wmiesza się do niczego. Dnia pewnego jednak, gdy matka zasięgła jego rady pokazując weksel na dwa tysiące rubli, z podpisem księżny Trubeckoj, która te pieniądze pożyczyła była niegdyś od hrabiny Rostow, odpowiedział bez wahania:
— Skoro mama raczy pytać mnie o zdanie pod tym względem, powiem co o tem sądzę: Nie lubię ani Borysa, ani jego matki intrygantki, na wielki kamień! Są atoli z nami bądź co bądź spokrewnieni, uważaliśmy ich niegdyś za naszych przyjaciół, a są dotąd ubodzy. Oto co mamy zrobić z tym świstkiem.
Podarł weksel w oczach matki, która załkała z radości, rzucając mu się na szyję. Od tego dnia Mikołaj aby czemś czas zabić na wsi, zaczął namiętnie polować. Sfory psów wszelkiego rodzaju i konie do polowania z chartami, utrzymywano w Otradnoe na wielką stopę.
Pierwszy szron zwarzył był w jesieni liście, krzewy i kwiaty delikatniejsze. Trawa wygnieciona, wmieszona w błoto przez pasące się bydło, wyrastała gdzie niegdzie zielonemi kępkami, wśród czarnej ziemi. Gdzie niegdzie sterczała hreczka poczerniała od przymrozków i owies nie zebrany, zwieszał smutno kłosy przez pół wysypane. Lasy świeciły dotąd cudnemi barwami jesiennemi, złotem i purpurą, odbijając prześlicznie od pól szmaragdowych, zasianych wcześnie zbożem ozimem. Zając zmieniał futerko przed zimą, młode lisy zaczynały wymykać się z nory rodzicielskiej, myszkując na własną rękę tędy i owędy. Wilczęta tegoroczne, powyrastały do rozmiarów dużego psa. Była to pora najsposobniejsza do polowania. Sfory psów, należące do namiętnego i niestrudzonego Nemroda, młodego Rostowa, ledwie wlokły nogami, mimo, że ich żywiono doskonale. Zadecydowano zatem, na walnej naradzie, że pieskom pozwolą odpocząć przez trzy dni, a za to szesnastego września, wyruszą na wielkie polowanie, zaczynając od lasu we wsi Dubrawie. Tam miał bowiem znajdować się cały miot młodych wilczków.
Czternastego września, zimno było na wskroś przejmujące, a ziemia perliła się gęstym szronem. Na wieczór ociepliło się cokolwiek powietrze i puścił przymrozek. Z rana też, piętnastego września, gdy Mikołaj jeszcze w szlafroku prosto z łóżka wyszedł na ganek, zobaczyć co się na świecie dzieje, aż w ręce plasnął z radości. Powietrze było jakby zapisane umyślnie i zamówione z góry, do polowania. Nieba szara powłoka zdawała się rozpuszczać, roztapiać i zniżać coraz bardziej nad ziemią. W powietrzu ani jeden liść nie drgnął. Szmer jedyny sprawiały wśród tej ciszy głębokiej, kropelki mgły okiem niedoścignione, które zbierając się zwolna bądź na liściach, trzymających się dotąd gałązek, bądź na konarach już nagich zupełnie, spływały coraz niżej i niżej. Ziemia w ogrodzie, czarna i tłusta jak smoła, połyskiwała wilgocią, łącząc swoją barwę żałobną i błotną, z niebem dziwnie szarem, mglistem i pełnem ponurej melancholji. W chwilę później, Mikołaj wyszedł na ganek powtórnie już zupełnie ubrany. Po stopniach kamiennych woda spływała i wszędzie były ślady błota, wyciśnięte stopami służby dworskiej. Uczuł w powietrzu odór ostry wychodzący ze stajen i z budynku gdzie psy miały w nocy swoje legowisko. Od pól i lasów wiał ów zapach jesienny, gleby świeżo zoranej i liści gnijących; zapach przypominający, że wkrótce nastąpi śmierć w naturze, że wszystko uśnie pod zimnym śniegu całunem. Na ganku leżała jego ulubiona suka Milka, o sierci czarnej, połyskującej, z rudemi centkami gdzie niegdzie rozrzuconemi. W tyle była szeroka. Oczy ogniste, miała osadzone na wierzchu głowy. Skoro spostrzegła swego pana, wstała z pod progu, przeciągnęła się, położyła mu się u nóg, niby zając w bruździe przyczajony, aż naraz zerwała się, jednym skokiem rzuciła się na piersi Mikołajowi, liżąc go pieszczotliwie po twarzy, różowym językiem. Nadbiegł i chart z ogrodu, kręcąc radośnie ogonem i ocierając się przynajmniej o nogi pańskie, skoro już wyższe piątro zastał zajęte.
— Ho, ho!... Huź ha!... — Ktoś zawołał w tej chwili, tym tonem nieokreślonym, a tak trudnym do naśladowania, dla mieszczuchów, w którym łączą się nuty najniższe z najwyższemi i (że się tak wyrazimy) najbardziej szpiczastemi. Tak umieją tylko wołać na psy strzelcy z profesji, którzy uczą się tego od lat najmłodszych do późnej starości. Z po za węgła domu wysunął się Daniło, łowczy nadworny hrabiego Rostowa. Twarz miał żółtą jak wosk i pokrytą gęstą siecią zmarszczków. Włosy szpakowate, nosił długie, z przodu podgolone, według mody Mało-Rusinów. Trzymał w prawej dłoni długi bat. W wyrazie jego fizjognomji, malowała się zupełna niezależność i owa głęboka pogarda dla wszystkiego, co nie ma styczności bezpośredniej, z ważną kwestją polowania. Coś podobnego spotyka się bardzo często u strzelców z zawodu. Zdjął wprawdzie czapkę czerkieską z głowy, przed swoim młodym panem, twarz mu się jednak ani na włos nie zmieniła. Nie było przeto w tym wyrazie niczego wyzywającego lub obrażającego innych. Mikołaj cenił wysoko tego człowieka z gminu, mimo jego miny trochę zuchwałej. Daniło był dla młodego adepta sztuki strzeleckiej ideałem dotąd niedoścignionym.
— Cóż mi powiesz Daniło? — zawołał Mikołaj rozradowany tem powietrzem stworzonem do polowania, widokiem swoich psów i starego łowczego.
— Co rozkaże wasza miłość? — odpowiedział mu głos basowy, trochę przez nos puszczany, prawdziwy głos niski a zachrypnięty djaka ruskiego. Dwoje oczu czarnych jak piekieł czeluście, a przeszywających niby ostrze szpady, utonęły w postaci młodego hrabiego, który zamilkł nagle. — „Czy on też wytrzyma i oprze się pokusie?“ — zdawały się mówić te oczy ogniste.
— Dzień jakby zamówiony do polowania z nagonką, nieprawdaż Daniło? — przemówił Mikołaj, kręcąc delikatnie w palcach długie uszy Milki.
— Uwarka, nasz gajowy, poszedł nadsłuchiwać do dnia, po rosie — odezwał się powtórnie głos basowy. — Gotów przysiądz na Ewangelją, że szelma przeszła w nocy do lasu zamkniętego w Otradnoe. Słychać było ich wycie.
To miało znaczyć, że wilczyca, z całą swoją nadobną familijką, którą tropił, przeszła do innego lasu, oddalonego o dwie wiorsty od pałacu.
— Trzeba tam się udać! Cóż ty na to? Sprowadź mi Uwarkę.
— Jak wola jaśnie pana.
— Zaczekaj trochę, a nie daj im jeść.
— Nie głupim! — bąknął od niechcenia Daniło.
W chwilę później Daniło i Uwarka wchodzili do gabinetu Mikołaja. Daniło był wzrostu miernego, a jednak rzecz dziwna, wydawał się tak samo nie na miejscu w tym pokoju, jak niedźwiedź, lub koń juczny, któregoby wprowadzono do salonu. Odczuwał to instynktowo i przyciskał się do drzwi, żeby o co nie zawadzić. Tak głos zniżył, że prawie szeptem mówił. Skoro znalazł się pod dachem gdziekolwiek, było mu duszno i ciasno. Wypróżniał czemprędzej torbę ze zwierzyny upolowanej i uciekał na świeże powietrze, z pod sufitu, który zdawał się go przygniatać swoim ciężarem.
Mikołaj ukończywszy śledztwo, po solennem zaręczeniu Daniły, (który sam ginął z chęci namiętnej zapolowania na wilczycę), że psom to wyjdzie właśnie na zdrowie, wydał rozkaz, żeby konie osiodłano. W chwili kiedy Daniło wychodził, wbiegła Nataszka do brata pokoju. Nie była dotąd ani uczesana, ani nawet ubrana. Zarzuciła tylko na prędce dużą chustkę wełnianą starej „niani“.
— Jedziesz? — wykrzyknęła — Byłam tego pewna! — Sonia utrzymywała przeciwnie. — Byłoby grzechem śmiertelnym, nie korzystać z takiego dnia jak dzisiejszy!
— Wybieram się rzeczywiście — Mikołaj bąknął od niechcenia, mocno niezadowolony z tej napaści. Miał zapolować tym razem na serjo i nie rad był ciągnąć za sobą Pawła i Nataszkę. — Tropimy wilczycę z wilczętami. Toby cię tylko znudziło.
— Ależ przeciwnie, interesuje mnie nadzwyczajnie coś podobnego! Wiesz o tem doskonale. Szkaradnie z twojej strony, żeś kazał siodłać konie, a nam o tem ani wspomniałeś.
— Prawy Rus, nie zna przeszkód, ani zapory!... Na przód! — wrzasnął Paweł na całe gardło wpadając zaraz po siostrze do gabinetu.
— Powinnabyś pamiętać — gderał Mikołaj — że mama zakazuje ci najsurowiej podobnych ekstrawagancji.
— A ja pojadę, pojadę! i na tem koniec! — Nataszka tupnęła nóżką energicznie — niech mi osiodłają moją klaczkę Daniło! a Michajłowi powiedz, żeby przygotował moją sforę chartów.
Daniło zażenowany i unieszczęśliwiony, że w ogóle znajduje się w pokoju, zaniepokoił się jeszcze bardziej, rozkazem wydanym przez młodą panienkę. Wysuwał się bokiem za drzwi, z łokciami przy sobie, żeby przypadkiem nie zawadzić o „pannuńcię“ udając zupełnie głuchego.
Stary hrabia, mimo że zawsze polowanie było u niego utrzymywane na wielką stopę, prawie się niem nie zajmywał, oddawszy takowe synowi pod opiekę. W dniu piętnastego września, był wyłącznie w tak dobrym humorze, że postanowił i on wziąć udział w wyprawie.
Wkrótce tak psy jak i strzelcy, zgromadzili się przed gankiem pałacu. Mikołaj, z czołem ponuro zmarszczonem, przeszedł koło Pawła i Nataszki, nie słysząc wcale co do niego mówili. Czyż w chwili tak uroczystej, mógł umysł jego zajmywać się drobnostkami? Obejrzał wszystko najdokładniej, wysłał napród swory z dojeżdżaczami, sam zaś dosiadł swego dzielnego bułanka Dońca. Świsnął na swoje pieski i wyjechał za bramę dziedzińca, kierując się drogą ku lasowi w Otradnoe. Jeden z pachołków stajennych, prowadził za uzdę klacz skarogniadą, z grzywą już cokolwiek pobielałą, nazywającą się Wiflanka. Była to poczciwa, stara klaczka samego hrabiego. Miał wsiąść na nią aż pod lasem, do lasu zaś jechał w dorożce.
Prowadzono pięćdziesiąt cztery psów legawych, czterdzieście chartów i jeszcze kilka szczególnych faworytów, biegło koło koni Mikołaja, Pawła i Nataszki. Całość wynosiła w psach sztuk sto trzydzieści, a strzelców na koniach było dwudziestu. Każdy z psów znał swego pana, i odpowiadał naszczekiwaniem, gdy go zawołano po imieniu. Strzelcy wiedzieli również najdokładniej, gdzie który ma się ustawić.
Jeźdźcy zjechali na łąkę. Po niej konie stąpały cicho, czasem tylko woda bryznęła z pod kopyt, grunt bowiem był nasiąkły wilgocią. Niebo szare i mgliste, zdawało się zniżać coraz bardziej. W głuchej ciszy odezwał się niekiedy świst przeciągły, którego ze strzelców, rżenie konia, strzelanie z bata, lub krótkie a bolesne psa zawycie, gdy go poczęstowano pletnią po grzbiecie, nawołując do porządku i nie zbaczania z drogi wytkniętej.
O wiorstę dalej, wyłoniło się z mgły pięciu innych strzelców z kilkoma psami na smyczy prowadzonemi. Na czele tej garstki jechał piękny starzec, postawy wyniosłej, z sumiastym, siwym wąsem.
— Dzieńdobry wujaszku! — zawołał Mikołaj.
— Historja pewna... śmiało, naprzód! — odpowiedział nowoprzybyły, posiadający małą wiosczynę o miedzę z Rostowami i po trochę z nimi spokrewniony. — Wiedziałem, że dziś chłopcze w domu nie wysiedzisz i słusznie do stu kaduków! Historja pewna, naprzód, marsz! — powtórzył swoje przysłowie ulubione. — Od razu bierz las w posiadanie, mój gajowy bowiem zwiastował mi niedawno nowinę, że Haguin ze swoimi gośćmi poluje od strony Kurnikowa. Mogłoby zdarzyć się z łatwością, że tamci zabraliby ci z pod nosa całą zwierzynę. Historja pewna, na przód marsz!
— Dążę tam prosto. Czy będzie potrzeba całej psiarni, jak wujaszek sądzi? — spytał Mikołaj.
Wydano stosowne rozkazy i dwaj panowie jechali dalej obok siebie. Zrównała się z nimi wkrótce i Nataszka, tak jak mumja szalem owinięta, z którego wyzierały jedynie jej oczka duże i błyszczące. Nadjechał z nią pospołu Paweł, Michajło ze sforą chartów, jeden ze strzelców i masztalerz, który miał nakazane przez starego hrabiego nie spuszczać z oka Nataszki. Paweł wybuchał śmiechem co chwila, ni w pięć, ni w dziewięć, drażniąc swego rumaka, lekkiemi uderzeniami szpicrózgi. Nataszka siedząc silnie na siodle i z gracją niewymuszoną, powściągała wprawną ręką w zbytnim zapale swoją ognistą Arabkę, o sierści czarnej, połyskującej i miękkiej jak aksamit.
Wujaszek, spojrzał z pod oka, z widoczną niechęcią, na tę młodzież, zupełnie zbyteczną w podobnej wyprawie. Polowanie na wilki, to sprawa wielkiej wagi, nie żadna dziecinna zabawka.
— Dzieńdobry wujciowi! I my z wami dziś polujemy! — zawołał Paweł wesoło.
— Dzieńdobry, dzieńdobry! wleźliście tu potrzebnie jak Piłat w Credo! Nie najeżdżaj że chłopcze na psy! — mruknął starzec opryskliwie.
— Mikołciu, co to za skarb takie zwierze, jak Truinił. Poznał mnie od razu! — wykrzyknęła z kolei Nataszka, wabiąc ku sobie psa uwielbianego.
— Najprzód Truinił, to nie zwierzę, tylko rzadkiej piękności i sprytu legawiec — odrzucił Mikołaj sentencjonalnie, patrząc z góry na siostrę, jakby chciał dać jej do zrozumienia, o ile jest pod tym względem wyższym od niej i jaka ich przepaść rozdziela. Pojęła to natychmiast.
— Nie będziemy ci zawadzali, kochany wujciu — przemówiła powtórnie. — W ogóle nie naprzykrzymy się nikomu. Będziemy stali nieruchomi na wyznaczonem stanowisku.
— Co będzie zupełnie w porządku, hrabianeczko! Tylko proszę uważać i nie spaść z konia przypadkiem. Bo wtedy historja pewna... na przód marsz! nie byłoby możliwem dopędzić nas.
Byli może oddaleni o sto sążni od lasu. Mikołaj z wujaszkiem zdecydowali w którą stronę wypada psy zwrócić. Nataszkę brat postawił na samym kraju lasu, w przekonaniu, że tamtędy ani jedna sztuka zwierzyny nie przejdzie. On zaś pojechał dalej, spuszczając się z góry w głąb parowu.
— Tylkoż uważnie, siostrzeńcze kochany, to stara wilczyca. Nie wypuść że jej na miły Bóg.
— Zobaczymy — mruknął Mikołaj od niechcenia. — Hola, Karaj! — przemówił do psa starego, z sierścią okropnie rudą, który z wiekiem stał się potwornie brzydkim. Znany był jednak ze swojej dzielności, że rzucał się w pojedynkę, na wilka czy na wilczycę choćby i największą.
Stary hrabia znał zapalczywość swego syna, skoro szło o polowanie. Stawił się też najpunktualniej, na godzinę naznaczoną. Zaledwie miano czas strzelców porozstawiać na stanowiskach, kiedy ukazał się ojciec Mikołaja, w dorożce na resorach, zaprzężonej trójką rysaków, czarnych jak kruki. Staruszek miał minę wesołą, junacką. Owinął się delją z białych niedźwiedzi, wlazł ciężko i z mozołą na siodło, odebrał z rąk stangreta strzelbę i zapas nabojów, poczem rozkazał mu wrócić do domu. Nie był wprawdzie strzelcem strasznie zapalonym, przestrzegał jednak ściśle wszelkich przepisów, raz dostawszy się na polowanie. Poprawił się na siodle, lewą ręką wziął krótko za cugle swoją poczciwą starą klaczkę, która i bez tej przezorności, ani myślała brykać, a skończywszy te wszystkie przygotowania, oglądnął się w koło z uśmiechem najwyższego zadowolenia... był gotów najzupełniej!
Obok siebie umieścił swego masztalerza Semiona Czekmara. Był on za młodu sławnym jeźdźcem. Teraz wiekiem obciążony trzymał się trochę pochyło, mając na smyczy trzy olbrzymie charty białe, (rasa specjalnie w Rosji hodowana, do chwytania wilków.) Psy również były jeszcze pełne animuszu i sprytu, mimo że i one nie były już młode. O sto kroków z tamtąd, stał drugi masztalerz starego hrabiego Mitka. Ten był w sile wieku, jeździec doskonały i namiętnie lubiący polowanie. Stary hrabia wierny swoim zasadom i zwyczajom, golnął najprzód czarkę wybornej wódki „Starki“ — przeznaczonej do polowania. Potem zakąsił ją dobrą wędliną, a to wszystko popłókał pół butelką wina Bordeaux, które przekładał nad wszelkie inne gatunki. Wino i przejażdżka po świeżem, i prawie mroźnem powietrzu, zrumieniły mu policzki. Oczy mu błysnęły ogniem młodzieńczym. Powinięty w białe futro, wyglądał na dzieciaka, którego wysłano na przechadzkę.
Semion, chudy, żółty jak pargamin, z policzkami zapadniętemi, ukończywszy również wszelkie przygotowania, spoglądał raz po raz na swego pana, z którym zżył się był niejako, służąc mu wiernie i poczciwie od lat trzydziestu. Widząc hrabiego w tak świetnym humorze, chciał właśnie rozpocząć poufną pogadankę, tak samo przyjemną, jak usposobienie jego pana. Nie dopuścił go do słowa na razie ktoś trzeci, także na koniu, skradający się ku nim cichuteńko. Był to starzec, z długą siwą brodą, ubrany najdziwaczniej w świecie. W jubce i chustce kobiecej, na głowie miał wysoką czapkę męską, mocno u góry zaszpicowaną. Trefniś nadworny hrabiego, ubierał się najczęściej jak kobieta, dla większej śmieszności, i nikt go też inaczej nie nazywał, tylko imieniem kobiecym: Anastazją Iwanówną.
— Cóż nam powiesz Nastusiu? — hrabia szepnął mrugając figlarnie oczami. — Uważaj tylko, bo jak spłoszysz zwierzynę, to mogłaby się spotkać z twojemi plecami pletnia Daniły.
— Ba! niby to u mnie nie ma również dzióba i pazurów! — odrzucił trefniś lekceważąco.
— Pst! pst! — hrabia przytknął palec do ust. Dodał zaś zwracając się do Semiona: — Nie widziałeś hrabianki Natalji?
— Pojechała razem z bratem, aż w las Jarowski. Że też ją to może bawić? Przecież to panienka!
— Czy to nie dziwo Semionie, widzieć ją na koniu, he? Siedzi na siodle jak przylepiona! Powinna się była chłopcem urodzić!
— Kogożby to nie zdziwiło?... Nieustraszona, a na siodle siedzi, niby w krześle najwygodniejszem.
— A gdzież hrabia Mikołaj?
— Ten w lesie Lindowskim... O tego nie potrzeba się wcale troszczyć, zna on miejsca najlepsze; strzelec to zawołany! A jaki z niego kawalerzysta! Świat się kończy! Podziwiamy go nieraz z Daniłem — kończył Semion, który lubił się panu swemu przypochlebiać.
— Wygląda na koniu wspaniale, nieprawdaż?
— Tylko malować! Tu kiedyś naprzykład, jak gonił lisa na koniu za tysiąc rubli! Zdawało się że lecą razem w powietrzu! Na takiego jeźdźca, to chyba niema ceny! W korcu maku, nie znalazłby drugiego chłopca tak chwackiego i tak dorodnego! Choćby szukał z pochodnią po całym świecie.
— Tak! tak! — hrabia głową potakiwał, szukając pod futrem kieszeni, aby wyciągnąć z niej złotą tabakierkę.
— A wtedy, jak wychodził z cerkwi w pełnej gali — opowiadał Semion, uważając jaką sprawia tem radość swemu panu — Michał Szymonowicz, spotkawszy go stanął osłupiały i...
Urwał w pół, usłyszawszy zdaleka sforę lecącą pędem, i skomlenie kilku psów. Wytężył słuch, z ruchem nakazującym hrabiemu milczenie.
— Są na tropie — szepnął. — Gonią ku lasowi lindowskiemu.
Hrabia dotąd uśmiechnięty błogo, po ostatnich słowach Semiona, patrzał w dal bezmyślnie, trzymając w dłoni otwartą tabakierkę. Tak się zadumał, że zapomniał nawet zażyć tabaczki. Zabrzmiał róg bawoli Daniły, zwiastując, że zwierz już wytropiony. Sfory zaczęły grać wszystkie, owym głosem specjalnym, który wilka zapowiadał. Dojeżdżacze nie potrzebowali już innej zachęty, prócz nawoływania kiedy niekiedy: — Huź ha! Huź ha!... — Po nad te wszystkie krzyki, górował potężny głos Daniły, przenosząc się od najniższych nut basowych, do najwyższego dyszkantu. Ten zdawał się rozbrzmiewać i napełniać swojem echem las cały i pagórki okoliczne.
Kilka sekund pilnego nadsłuchiwania, dozwoliły zorjentować się w położeniu, hrabiemu i Semionowi. Zrozumieli, że obecnie sfory podzielono. Połowa, ta co skomliła w niebogłosy, coraz się oddalała; druga część psów tymczasem, pędzona przez Daniłę, przeleciała przez gąszcz leśny, o kilka kroków od nich. Wkrótce granie obu sfor, oznajmiły nadsłuchującym, że polowanie wzięło już zupełnie inny kierunek. Semion westchnął spuszczając jednego psa ze smyczy. Westchnął i hrabia mimowolnie, spostrzegłszy teraz dopiero, że trzyma w ręce otwartą tabakierkę. Zażył szczyptę, strzepnął palcami i zamknął misternie wyrabiane pudełeczko, z miniaturą żony, na złocie emaljowaną.
— Do nogi! — krzyknął Semion groźnie na psa, pomykającego ku lasowi. Hrabia drgnął na ten głos gromki i wypuścił tabakierkę. Trefniś zsunął się z konia natychmiast i podniósł ją.
Naraz, jak to się często zdarza na polowaniu, wszystkie te gardła szczekające, wyjące i skomlące, zdawały się coraz do nich przybliżać, jakby już były tuż przed nimi.
Hrabia spojrzał w prawo i spostrzegł Mitkę, któremu oczy zdawały się na wierzch wyskakiwać. Ten machał czapką i rękami ku niemu, jakby wskazywał coś hrabiemu w stronie przeciwnej.
— Idzie prosto na nas! — krzyknął tak potężnie, że łatwo było domyśleć się, iż ten głos pragnął od dawna wydobyć się na zewnątrz.
I popędził pierwszy galopem spuszczając psy ze smyczy.
Hrabia z Semionem, wyskoczyli również z lasu na drogę. Teraz i oni zobaczyli wilka ogromnego, który szedł prosto na nich. Kołysał się i biegł w podskokach nie spiesząc się zanadto. Psy podniecone widokiem wilka zagrały i zerwawszy się gwałtownie ze smyczy, pogoniły za nim.
Wilk przystanął. Zwrócił ku psom ciężko i niezgrabnie, swój łeb wielki i szeroki, niby ktoś cierpiący na silne gardła zapalenie. Po chwili popędził dalej ogon podniósłszy. W dwóch rzutach potężnych, dotarł do lasu i znikł w gęstwinie. Teraz z przeciwnej strony lasu, wysunął się pies jeden, za nim drugi i trzeci, wreszcie cała sfora psów, zdyszanych, rozszalałych i bezradnych. Psy przeleciały galopem przez niewielką polankę pod lasem, goniąc dalej wilka w gąszczu leśnym. Wśród splątanych gałęzi leszczyny, ukazał się nagle bułanek z siedzącym na nim Daniłą. Koń był cały spieniony. Jeździec z głową odkrytą, (czapka spadła mu gdzieś w krzakach), z włosem siwym rozwianym na cztery wiatry, z twarzą krwią nabiegłą i ociekłą potem, podany naprzód, krzyczał w niebogłosy. — Huź ha!... huź ha!... — aż do zupełnego ochrypnięcia. Na widok hrabiego, oczy błysnęły mu dziko i ryknął grożąc mu pletnią: — Do stu kaduków! Bodajby wszyscy djabli porwali takich strzelców, którzy!... Wypuścić zwierza, gdy go się ma pod samym nosem! — osądziwszy, że jego pan, cały oszołomiony, nie wart dłuższej rozmowy, palnął z całej siły pletnią groźnie podniesioną po grzbiecie swojego konia biednego i najniewinniejszego w tej całej sprawie, pędząc dalej w las razem z psami! Hrabia dotąd osłupiały, usłyszawszy tak ostrą reprymendę z ust swego sługi, spróbował uśmiechnąć się, choć mu to nie szło gładko i zwrócił się ku Semionowi, spodziewając się, że ten mu przynajmniej postara się osłodzić gorzką pigułkę. Semion atoli zniknął również z horyzontu. Objechał krzaki z przeciwnej strony, aby w danym razie przeciąć tędy odwrót wilkowi. Charty goniły wściekle, na prawo i lewo. Jednak mimo tego wszystkiego, wilk wśliznąwszy się w gąszcz leśny, przepadł w nim, jak kamień w wodę wrzucony i znikł zupełnie z oczów, strzelcom tropiącym go.
Mikołaj czekając na wilka nie schodził ze stanowiska. Przeczuwał co się dzieje w lesie, po rozmaitem graniu psów, po nawoływaniach dojeżdżaczy, które odzywały się to bliżej, to dalej. Wiedział doskonale, że w tym lesie zamkniętym i okopanym, znajduje się para starych wilków z ich wilczętami. Domyślał się i tego, że sfory rozdzieliły się były zrazu, łącząc się następnie, gdy już były na tropie. Odczuwał instynktowo, że musiała zajść jakaś fatalność, która szyki popsuła. Przypuszczał to to, to owo, robił coraz inne kombinacje, pytając się w duchu, z której też strony zwierz wyjdzie na niego i w jaki sposób potrafi go uśmiercić. Nic się jednak z nikąd nie pokazywało. Przechodząc co chwila z błogiej nadziei, do zupełnego zwątpienia i czarnej rozpaczy, zaczął nareszcie modlić się gorąco. Błagał Boga, jak się to czynić zwykło, pod wpływem jakiegoś wzruszenia gwałtownego, chociaż wstydził się poniekąd, tak błahego i drobiazgowego powodu do modlitwy.
— Dla czegóż nie miałbym tej łaski otrzymać? — mruczał z cicha. — Tyś olbrzymio-wielki Panie Boże, wiem o tem. Może to grzech błagać cię o taką marnotę? A ja cię jednak proszę najusilniej, spraw w Twojej wszechmocy, żeby jeden z tych starych wilków wyszedł na mnie, aby mój ogar Karuś mógł w oczach „wujcia“ który widzi wszystko, schwycić go za kark i powalić od razu na ziemię. — Wzrokiem niespokojnym, badał i przenikał gąszcz leśny, raz po raz, ale wszystko nadaremnie.
— Nie, nie, ominie mnie ta gratyska. To tak zawsze się dzieje — myślał i dumał Mikołaj. — W niczem szczęścia nie miałem. Tak samo los mnie prześladował pod Austerlitz, jak wtedy na wieczorze u Dołogowa, jak wszędzie!
Wytężał nie mniej i słuch i oczy. Śledził bacznie każdy załom, starając się pojąć, co znaczy psów granie? Naraz, spojrzawszy w prawo, zobaczył „coś“ wyskakującego z zarośli i dążącego ku niemu.
— Czyżby na prawdę, modły moje miały być wysłuchane? — pomyślał Mikołaj, z zapartem oddechem, ze zbytku wzruszenia. A jednak ta pomyślność, to szczęście, o którem już był zwątpił najzupełniej, oczekując nań, z taką gorączkową niecierpliwością, przybywało rzeczywiście, bez hałasu i tartasu, bez żadnych poprzednich znaków i zapowiedzi. Nie wierzył zrazu oczom własnym, ale wkrótce przestał wątpić. Był to rzeczywiście wilk stary, wilk potężny, o grzbiecie siwiejącym, z brzuchem rudawym, który biegł sobie małym truchcikiem, najspokojniej, jakby był najpewniejszy, że w tem miejscu, nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Teraz przeskoczył przez rów ciężko i niezgrabnie. Mikołaj nie śmiał nawet odetchnąć. Spojrzał na psy. Jedne leżały, drugie stały nie widząc wcale wilka. Nawet i stary, doświadczony Karuś, wygjął był w tył głowę, pokazał swoje żółte i powyszczerbiane zęby, szukając pchieł na prawym boku.
— Huź ha, huzia go! — zawołał Mikołaj pół głosem. Psy zastrzygły uszami, a stary Karuś, skoczył jednym rzutem na nogi, jakby tknięty iskrą elektryczną. Machał żywo ogonem, z którego posypały się kłaczki sierści wyskubanej.
— Czy spuścić psy? — pomyślał Mikołaj. Wilk oddalając się coraz bardziej od lasu, szedł prosto na niego. Naraz drgnął drapieżnik. Odkrył zapewne wpatrzone w niego ludzkie źrenice. Przeląkł się widocznie tego czegoś, nieznanego mu dotąd. Stanął niepewny i wahający, jakby się namyślał. Czy cofnąć się w tył, czy iść dalej w tym samym kierunku? — „Na przód!“ — zdawał się mówić sam sobie i pomknął dalej z miną rezolutną, ale spokojnie i nie spiesząc się zbytecznie. Teraz biegł nie oglądając się wcale po za siebie.
— Huź ha, huzia na niego! — krzyknął Mikołaj z pełnej piersi, a jego koń bystry i rozumny pomknął z kopyta, niby strzała z łuku wypuszczona, sadząc przez bruzdy i dziury na polu, byle dostać się prędzej na łączkę, w ślad za wilkiem. Charty spuszczone ze smyczy, jeszcze bieg konia wyprzedziły. Mikołaj oszołomiony, nie zdawał sobie sprawy z niczego. Dla czego krzyknął? Dla czego tak pędzi galopem? Którędy koń go unosi? Widział jedynie wilka przed sobą, który przyspieszając również biegu, w tym samym kierunku, zbliżał się do jaru głębokiego. Milka, suka czarna, żółto nakrapiana, wyrwała się naprzód o całą długość swoją. Już dobiegała do wilka i miała go pochwycić, gdy ten odwrócił się i błysnął swemi ślepiami roziskrzonemi. Milka zamiast rzucić się na drapieżnika, wyprężyła ogon i stanęła nieruchoma.
— Huzia na niego! Chwytaj! — wrzeszczał Mikołaj w niebogłosy. Liubim, pies ogromny, o sierści rudej, który biegł drugi za Milką, rzucił się na wilka, chwytając go za tylne udo. Wilk przysiadł na chwilę, zgrzytnął wściekle zębami, porwał się w górę, wyrwał się psu, który odskoczył wyjąc z przerażenia i pogalopował dalej, a za nim psy, w odległości dobrego sążnia. Żaden z nich nie miał odwagi rzucić się powtórnie na dziką bestję.
— Umknie nam! umknie na pewno! — rozpaczał w duszy Mikołaj, podniecając głosem ochrypłym, swojego starego Karusia, ostatnią nadzieję! ostatni punkt oparcia!
Karuś mimo starości wyciągnięty jak struna, biegł obok zwierza strasznego, chcąc widocznie wyprzedzić go, i zaatakować od frontu. Można było jednak łatwo przewidzieć, po ruchach szybkich i elastycznych drapieżnika, że pies ociężały na starość, nie potrafi tego dokazać. Mikołaj patrzał z trwogą śmiertelną, na przestrzeń coraz się zmniejszającą, która oddzielała ich od gąszczu leśnego. Skoro tam się dostanie, wilk będzie dla nich stracony! Odżyła w nim jednak nadzieja, w tej samej bowiem chwili, pokazało się kilku jeźdźców na przedzie wilka, ze sforą psów. Jeden z nich ciemno-kasztanowaty, nieznany zupełnie Mikołajowi, rzucił się gwałtownie na drapieżnika i powalił go na ziemię. Wilk otrząsł się jednak szybko z tej napaści niespodziewanej, odzyskał równowagę, i sam zaatakował napastnika. Biedne psisko, z bokiem rozdartym przez wilka, ociekły krwią, drgający konwulsyjnie, upadł na ziemię z wyciem bolesnem.
— Karuś! Karuś! O mój Boże! — Mikołaj wołał zrozpaczony.
Wilk wietrząc nowe niebezpieczeństwo ze strony Karusia, który dzięki tej chwilce przerwy w biegu, miał go z frontu zaatakować, wziął nogi za pas, mknąć teraz i uciekać co tchu. Ale o dziwo! o cudzie niespodziewany! Mikołaj zobaczył nagle Karusia, chwytającego wilka za gardło, i staczającego się razem z nim, w niewielką rozpadlinę, tuż pod ich stopami.
Rzuciła się na wilka i reszta psów. Była to najpiękniejsza chwila w życiu Mikołaja, widok wilka powalonego na ziemię, rzucającego się wściekle, ale bez skutku, (Karuś bowiem trzymał go dotąd za gardło), wśród tego chaosu głów i członków psich. Czasem błysły wilka ślepie i zęby zgrzytające. To znowu wyłonił się jeden bok płowy, to jedna noga potrafiła wyrwać się psu z paszczeki. Chciał właśnie zeskoczyć z konia, aby dobić wilka kordelasem, gdy naraz dziki drapieżnik jednym susem stanął na nogi, skoczył w górę, oswobodziwszy się od wszystkich psów i zaczął na nowo uciekać. Karuś z wywalonym językiem, z sierścią najeżoną, skomląc żałośliwie, czy skaleczony, czy tylko zmordowany, wylazł z mozołą z dziury, w którą był się stoczył razem z swoim wrogiem.
— Boże! Boże! Co za nieszczęście! — Mikołaj zawołał.
Nie wypuszczono jednak zdobyczy. Zastąpili drogę wilkowi dojeżdżacze, strzelcy „wujcia“, on sam i Mikołaj, który również w to miejsce przygalopował. Wszyscy wrzeszczeli — „Huź ha! Huzia na niego!“ — Wilczysko ogłuszony, goniony ze wszystkich stron, nie mógł już dostać się do gąszczu leśnego, gdzie czekał go jedyny ratunek.
Daniło wyjechał był z lasu, na samym początku tej całej sceny. Patrzał na nią, pewny tym razem zwycięstwa. Na widok jednak wilka, który uciekał dalej, pomknął w prostej linji ku lasowi, aby tam mu drogę zagrodzić. Dzięki tej jego przezorności, zrównał się z wilkiem w chwili, kiedy psy „wujcia“, zwaliły go były na ziemię po raz wtóry.
Daniło galopował w głuchem milczeniu. W lewej dłoni ściskał kordelas z pochwy wyciągnięty. Pletnią szeroką prał bez ustanku boki swego biednego rumaka, który i bez tej zachęty leciał z wichrem w zawody. Tylko co był minął Mikołaja, gdy ten usłyszał łoskot ciała ciężko spadającego. To Daniło zwalił się z konia, prosto na grzbiet wilkowi, chwytając go oburącz za uszy. Teraz powiedzieli sobie wszyscy, a i wilk prawdopodobnie, że historja nareszcie skończona! Wilk spróbował wyrwać się po raz ostatni. To mu się atoli nie udało. Daniło siedział na nim jak na siodle, niby wrośnięty, gniotąc go całym swoim ciężarem, Mikołaj chciał wilka dobić kordelasem.
— Nie potrzeba — Daniło machnął ręką lekceważąco. — Wsadzimy mu kół w paszczekę.
Przycisnął nogą kark wilka i wbił mu w gardło kół gruby a krótki. Następnie skrępowano mu łapy grubemi postronkami, a Daniło przerzucił sobie wilka, jakby nigdy nic, przez plecy.
Utrudzeni, ale i uszczęśliwieni tak świetnym końcem wyprawy, wszyscy pomagali Danile przymocować wilka do grzbietu konia. Koń drżał cały, uczuwszy na sobie ciało pokonanego drapieżnika. Odjechano przy akompaniamencie grania psów, strzelania z batów i strzelców nawoływania. Każdy z kolei, gdy wilka zdjęto z konia i położono na ziemi na miejscu zbornem, przychodził oglądać go. Wytrzeszczał on swoje straszne ślepie na obecnych. Przy najlżejszem dotknięciu drgał konwulsyjnie, fiksując wzrokiem błędnym i szklannym zbliżających się do niego. Nadszedł i stary hrabia razem z innymi.
— Ho! ho! stary gracz! — wykrzyknął. — Nieprawdaż że stary? — zwrócił się ku Danile.
— Pewnie... co stary, jaśnie panie! — Daniło zdjął czapkę z uszanowaniem.
— Słuchaj no hultaju!... Drugi raz tak się nie wściekaj, i takich głupstw mi nie gadaj, bo gotowo być źle z twoją skórą! Rozumiesz?
Daniło spuścił głowę w milczeniu. Na ustach jednak zaigrał mu uśmiech, na poły pokorny, a na poły figlarny, jak u dziecka popsutego i rozpieszczonego, które wyłapią na psocie.
Stary hrabia wrócił prosto do siebie. Paweł i Nataszka, obiecali ojcu, pośpieszyć za nim niebawem. Ponieważ było jeszcze dość wcześnie z rana, postanowiono na lisa zapolować. Odjechano trochę dalej i puszczono psy w jar dość głęboki. Mikołaj sam teraz strzelców porozstawiał, nie spuszczając z oka nikogo.
Na przeciw Mikołaja, jego dojeżdżacz, stojąc w rowie, chował się za krzak leszczyny. Zaledwie je spuszczono ze smyczy, psy zagrały coraz bliżej i coraz częściej, a w chwilę później, trąbka myśliwska oznajmiła wytropienie zwierza. Sfora cała poleciała w kierunku łąki. Mikołaj czekając żeby lis pokazał się na płaszczyźnie, widział jak jego dojeżdżacze z czapkami czerwonemi, pędzą za psami galopem.
Koniuszy Mikołaja, pospuszczał tylko co psy ze smyczy, gdy pokazał się lis, rudy, o krótkich i niskich nogach, z dziwnie sprytnym wyrazem w swoich ślepkach zielonawych, a bystrych. Uciekał myszkując po polu, to w tę, to w ową stronę. Kitą wspaniałą zamiatał ziemię i zakreślał coraz ciaśniejsze esy, floresy. Rzucił się na niego najprzód pies biały, później dopadł go czarny. Wszystko zmieszało się w czambuł. Głowy psie otaczały lisa tak ściśle, że go prawie widać nie było z pomiędzy nich. Teraz zbliżyli się do lisa, dojeżdżacz Rostowa w czerwonej czapce liberyjnej, i drugi strzelec w kaftanie ciemno zielonym.
— A to co znaczy? — pomyślał Mikołaj. — Skąd się wziął ten jakiś strzelec nieznany? Nie należy przecież do „wujcia“ drużyny!
Strzelcy dobili starego wygę. Zdawało się jednak Mikołajowi, że namyślają się nad czemś, zamiast go przytroczyć od razu do konia. Psy pokładły im się u nóg, zziajane i strudzone; dwaj strzelcy zaś wymachiwali gwałtownie rękami, pokazując na lisa, i wygrażając pięściami jeden drugiemu. Trąbka dała znać teraz, że toczy się spór o ubitą zwierzynę.
— To jeden ze strzelców Haguina, kłóci się o lisa z naszym Iwanem — wtrącił Koniuszy do Mikołaja.
Rostow posłał koniuszego, na odszukanie Pawełka i Nataszki, sam zaś pospieszył w miejsce dokąd dojeżdżacze spędzali psy, biorąc takowe na smycze, i gdzie toczyła się walka o lisa zabitego. Strzelec Rostowa wydarł ostatecznie z rąk tamtego zdobycz, i zbliżył się do swego pana z lisem przytroczonym do pasa. Zdjął czapkę natychmiast, i pragnął mówić z jak największem uszanowaniem, mimo że dotąd kipiał cały gniewem zapalczywym. Jedno oko miał mocno podbite, ale zdawać się mogło, że o tem już zapomniał.
— O cóż wam poszło Iwanie? — spytał Mikołaj.
— Proszę łaski jaśnie pana... Ot o co!... Czy może pozwolimy łajdakowi zabierać nam lisy z przed nosa, i do tego wzięte przez nasze psy? Przecie pierwsza chwyciła bestję za kark, moja suka myszata! A nie doczekanie twoje złodzieju!... Nie chciał zrozumieć ludzkiej mowy, tom go lunął w pysk, że aż się przykrył nogami! I w toi czis wypuścił z rąk lisa... Dywy! dywy! czego zachciało się łajdakowi? Może byś tego jeszcze chciał skosztować, co? — Iwan rozsierdzony, zaczął wymachiwać groźnie nożem, choć wróg jego od dawna dał za wygranę, rejterując z placu boju.
Mikołaj zwrócił się do Pawła i Nataszki, którzy nadjechali byli tymczasem, prosząc aby na niego trochę poczekali, on zaś musi tę sprawę wyjaśnić.
Strzelec Rostowa, tryumfujący i rozpromieniony, opowiadał towarzyszom, pełnym ciekawości i podziwu dla jego czynów bohaterskich, jak to on się „z tamtym“ gracko uwinął.
Haguin sąsiadujący o miedzę z Rostowami, był z niemi cokolwiek na bakier, a nawet miał z nimi jakiś proces o kopce graniczne, czy coś podobnego. Jak na to, Haguin polował dnia tego, i właśnie pod lasem Rostowów. Musiał chyba sam upoważnić, a może nawet nakazał swojej służbie polować na gruncie należącym do Rostowów, i zabierać im z przed nosa zwierzynę.
Zawsze popędliwy do granic ostatecznych w swoich sądach i uczuciach, Mikołaj, chociaż nigdy na oczy nie widział owego sąsiada, wierzył święcie wszelkim donosom służby, i był przekonany, że Haguin był zdolny do popełnienia czynów najbrudniejszych i najgwałtowniejszych. Nienawidził go też z całej duszy, na „niewidzianego“, uważając go z góry za wroga śmiertelnego. Cały wzburzony, zbliżał się do niego, zaciskając gniewnie w pięści szpicrózgę, gotów nawet do czynnego znieważenia zuchwalca, wdzierającego się w cudze prawa i na cudze terytorjum.
Zaledwie minął krawędź lasu, spotkał się oko w oko, z tłustym i tęgim mężczyzną, w czapce bobrowej, w krótkim kożuszku, który siedział na pysznym bułanku. Za nim jechało dwóch koniuszych. Był to Haguin w własnej osobie.
Zamiast wroga spodziewanego, na którego tak się był zawziął okrutnie, Mikołaj natrafił na bardzo miłego sąsiada, z ułożeniem i wychowaniem jak najwykwintniejszem. Haguin pragnął go poznać od dawna. Unosząc lekko czapkę z grzecznością wyszukaną, oświadczył Mikołajowi, jak mu było przykrem to całe zajście niefortunne, pomiędzy ich służbą. Zapewniał najuroczyściej, że strzelec jego, zostanie surowo ukarany, iż ośmielił się przekroczyć cudzą granicę, i tropić zwierza, ruszonego z legowiska, przez obce psy. Skończył prośbą usilną, żeby młody hrabia, wyświadczył mu ten zaszczyt, i raczył zapolować teraz na jego gruncie. Ma on kotlinkę, w której o każdej porze dnia, bierze się zająca na pewno.
Nataszka wielce niespokojna o brata, bojąc się żeby rozmowa nie stała się nadto burzliwą, postępywała za Mikołajem zwolna i zdaleka. Przybliżyła się zupełnie, widząc jak się panowie witają i zaznajamiają nawzajem, z całem wylaniem i serdecznością. Haguin zdjął teraz czapkę zupełnie, podziwiając z zapałem jej grację. Zapewniał szarmancko, że jest żywem odbiciem bogini Djany, tak przez zamiłowanie do łowów, jak i swoją pięknością olśniewającą.
Aby przebłagać Rostowa ostatecznie, za nadużycie popełnione przez jego służalca, nie odstąpił od propozycji, żeby całe towarzystwo zapolowało u niego na zająca. Przystano na to bardzo chętnie, i cały tabor, pomnożony przez drużynę Haguina, przeniósł się na tegoż terytorjum.
Jechano na przełaj, przez pole świeżo zorane. Panowie złączyli się razem, utworzywszy kółko odrębne. Każdy z nich przypatrując się z pod oka psom obcym, drżał na myśl, że mógłby znajdować się w czyjej psiarni, pies lepszy, niż w jego sforach, przewyższający jego własne psy, czy to siłą, czy węchem doskonalszym.
Rostowa uderzyła szczególniej charcica Haguina. Pochodziła z najczystszej rasy angielskiej. Nóżki miała jak utoczone, pyszczek długi i wązki, członki giętkie, elastyczne, a muszkuły jakby ze stali ukute. Słyszał mnóstwo pochwał, co do szybkości i sprytu chartów Haguina. W tej prześlicznej suce przeczuwał niebezpieczną rywalkę swojej Milki najulubieńszej. Wśród rozmowy potocznej, o żniwach tegorocznych, wtrącił od niechcenia, wskazując ręką na ową charcicę:
— Zdaje mi się, że posiadasz pan nader cenną suczkę. Musi być pełną ognia?...
— Ta tu?... Tak, wcale nie zła, dobrze goni — odrzucił Haguin na pozór najobojętniej w świecie... A jednak za Erzę, odstąpił swojemu sąsiadowi, całe trzy rodziny poddanych; razem dwadzieścia dusz!
— A zatem, panie hrabio — prowadził dalej przerwaną rozmowę — i u was zbiór nie dopisał? — uznawszy zaś za stosowne, odpłacić pięknem za nadobne, zaczął z kolei przypatrywać się psom Mikołaja. Spostrzegł w końcu Milkę:
— Ależ to ty, hrabio, posiadasz sukę cudowną! tę czarną, żółtem nakrapianą.
— Tak, posiada cenne przymioty... w biegu niezrównana... Zobaczyłbyś — pomyślał Mikołaj — co warta moja Milka, gdybyśmy tak ruszyli jakiego starego, wytrawnego szaraka!
Zwrócił się w tej chwili do swego koniuszego, zapowiadając, że ten z pachołków, który wytropi pierwszy zająca, dostanie od niego rubla nagrody.
— Nie rozumiem — rzekł po chwili Haguin — zazdrości tak powszechnej pomiędzy łowcami, gdy rozstrzyga się spór, o ich sfory i o ubitą zwierzynę. Co do mnie, używam chętnie na wszystkiem: Na przejażdżce po świeżem powietrzu, na miłem towarzystwie, jak naprzykład dzisiaj — tu skłonił się znowu szarmancko w stronę Nataszki — ale kłócić się o każdą skórę i sztukę ubitej zwierzyny, lub wynosić pod niebiosa przymioty własnych psów, tego nie pojmuję wcale. Wyznam nawet szczerze, że jest mi to najzupełniej obojętnem.
— Bardzo słusznie! — bąknął Mikołaj.
— Cóż mnie to w końcu obchodzi, czy moje psy mają większe, lub mniejsze powodzenie?... Polowanie zajmuje mnie tak samo. Zresztą...
Przerwał mu krzyk przeciągły jednego z pachołków. Stał on na niewielkim pagórku, z batogiem w górę podniesionym. Powtórzył niebawem krzyk jeszcze donośniej. Było to hasło umówione, że zając leży gdzieś w bruździe o kilka kroków od niego.
— Zdaje się że go wytropili — bąknął Haguin, z udaną obojętnością. — No! trzeba będzie zapolować na niego.
— I owszem, jedźmy wszyscy razem — przywtórzył Mikołaj, spojrzawszy z niechęcią i niedowierzaniem na Erzę i Rugaja, rywali niebezpiecznych dla jego Milki, która nigdy jeszcze nie szła z niemi w parze. — Nuż okryje wstydem siebie i mnie? — pomyślał z trwogą tajemną.
— Czy to stary szarak? — spytał Haguin, świsnąwszy na Erzę, nie bez pewnego wzruszenia wewnętrznego, mimo że silił się na spokój najzupełniejszy. — A wy, Michale Nikoforowiczu? — dodał zwrócony do „wujcia“, który zdawał się być w jak najgorszym humorze.
— Ani mi się śni! — Wzruszył miłosiernie ramionami. — Wasze psy kosztowały każdy z osobna, dobrą wieś... historja pewna!... na przód! marsz!... Będę patrzał zdaleka, gdy one pójdą w zawody.
— Rugaj! Mój stary Rugajuszka! — dodał „wujcio“ tonem niewypowiedzianie czułym, jakby pokładał całą nadzieję, w niezrównanych przymiotach, swego psa ulubionego.
Nataszka odgadywała i podzielała wzruszenie gorączkowe, przejmujące dwóch starych strzelców, a tem bardziej młodego zapaleńca jak jej brat.
Sfora psów, i reszta towarzystwa, zbliżali się zwolna do owego pagórka, na którym stał dotąd pachołek, czekając na swoich panów.
— Gdzież jego słuchy i głowa? — spytał pachołka Mikołaj. Zając atoli nie czekając na tamtego odpowiedź, w przeczuciu że coś złego się z nim święci, dał potężnego susa w górę, i zaczął zmykać co tchu. Charty pogoniły za nim, wyciągając się jak struna. Za niemi w tropy, puścili się dojeżdżacze na koniach. Jedni psy wołaniem podniecali, drudzy zastępywali drogę szarakowi, aby utrzymać go na linji, dla psów najprzystępniejszej. Wszyscy galopowali mimowolnie, nie zdając sobie nawet sprawy, dla czego tak czynią? Każdy ginął z ciekawości i niepokoju, na czem skończy się gonitwa, i który z psów przychwyci zająca? Szarak był graczem starym i doświadczonym nie w jednej już podobnej wyprawie. Najprzód położył słuchy po sobie, aby lepiej zorjentować się, skąd słychać krzyki i tentent kopyt końskich? Zrozumiał nareszcie jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo, i obrawszy najkrótszą drogę, zmykał na przełaj, przez ściernisko, ku łączce błotnistej. Erza wyprzedziła niebawem dwa psy legawe owego strzelca, które były wytropiły zająca. O kilka kroków od szaraka, skoczyła i ona w górę, aby dostać go tem pewniej. Nie wyrachowała jednak dostatecznie odległości i przeleciała przez głowę zająca, wywracając koziołka w powietrzu. Zając pomykał coraz prędzej. Teraz Milka zbliżała się z kolei i tuj! tuj! miała go pochwycić.
— Milka! moja Miluszka! — zachęcał ją Mikołaj, tonem najsłodszym, z miną tryumfującą. Zając nagle w bruździe przycupnął, i Milka oszołomiona, nieprzytomna prawie, tak samo minęła go. Erza spróbowała zaatakować go na nowo. Dała takiego susa w górę, że chwilę zdawała się niby w powietrzu zawieszona. Tym razem widocznie, wymierzała skok lepiej, aby spaść prosto na kark swojej zdobyczy.
— Erza! Erza! moja śliczna, kochana Erzuniu! — wykrzyknął Haguin, czułą prośbę do swojej ulubienicy, czego ona jednak, czy nie mogła, czy nie raczyła zrozumieć. W chwili bowiem, kiedy miała zająca pochwycić, ten pomknął dalej, linją rozdzielającą ściernisko od łąki. Erza i Milka goniły równo, niby para koni przy dyszlu dobranych doskonale. Były już blizko niego, coraz bliżej, zatrzymała ich jednak w biegu łąka grząska i torfiasta.
— Rugaj! Rugajuszka!... historja pewna!... marsz! — krzyknął teraz „wujcio“, a tegoż pies brzydki, z grzbietem jakby garbatym, wyciągnął się, ziewnął, grzbiet następnie wygjął w kabłąk, puścił się jak strzała, wyprzedził obie suki, i jednym susem prawie nadnaturalnym złapał za kark zająca, cisnął nim w górę z całej siły, pochwycił na nowo, wywrócił się z nim i potoczył po łące rozmokłej oblepiając błotem grzbiet cały. Zwycięzcę i zwyciężonego otoczyli kołem tak psy, jak i strzelcy. Tylko jeden „wujcio“ zeskoczył z konia, nieposiadając się z radości, zbliżył się do zająca, i odciął mu skok prawy, aby krew ściekła. Wzruszenie gwałtowne, nadawało jego oczom wyraz dziwny, prawie obłąkany. Biegały one szybko, z miejsca na miejsce, z jednej osoby na drugą. Ruchy jego były nerwowe, urywane, słowa tak samo bez ładu i składu:
— Historja pewna... marsz!... To mi pies!... Lepszy od tych wszystkich i tanich i najkosztowniejszych!... Historja pewna... marsz!... — wyrzucał z trudnością z gardła ścieśnionego, frazesa krótkie, bez związku. Możnaby było przypuścić, patrząc na spojrzenia gniewem pałające, na jego wąsy dziko nastroszone i usta drgające wściekłością, że jest otoczony wrogami nieprzejednanymi, że go ktoś prześladuje i obraża śmiertelnie, teraz zaś nadeszła chwila sposobna, zawstydzenia owych wrogów i odzyskania czci i sławy, której chciano go złośliwie pozbawić:
— Oto są psy po kilka i kilkadziesiąt tysięcy rubli! — krzyczał zapalczywie stary dziwak, wymachując rękami. — Rugaj moje stare, poczciwe psisko, masz, zasłużyłeś na ten smaczny kąsek!
Rzucił psu skok odcięty zającowi.
— Ściągnęła się, zmordowała na nic! Trzy razy dopędzała zająca w pojedynkę! — wrzeszczał ze swojej strony Mikołaj, odchodząc również od przytomności, zdawał się nie widzieć i nie słyszeć nikogo przed sobą.
— Phi! wielka sztuka, zabiedz mu drogę na przełaj, — mruknął jeden z koniuszych Haguina.
— Skoro Erza raz go ruszyła, goniąc za nim do upadłego, pierwszy lepszy pies mógł go pochwycić, nawet taki, co wiecznie w kuchni rądle wylizuje! — dodał z kolei ponuro Haguin, z twarzą krwią nabiegłą, prawie bez tchu z powodu jazdy w tempie iście szalonem.
Nataszka również podniecona galopem i całą tą sceną, krzyczała w niebogłosy, tonem najwyższego tryumfu. Gdzie indziej i w innem położeniu, byłaby się może wstydziła, objawów tak dzikiej radości. Tu przeszły one niepostrzeżenie, zagłuszone i przyćmione zgiełkiem głosów wszystkich strzelców i graniem psów. „Wujcio“, przytroczył zająca szybko i zręcznie do swego konia, poczem oddalił się stępą, nie rozmarszczywszy czoła i nie przemówiwszy więcej słowa do nikogo. Mikołaj i Haguin, byli dotknięci do żywego i nadto boleśnie w swojej strzeleckiej miłości własnej, aby odzyskać na razie krew zimną, równowagę i módz udawać dalej, jakoby ich to wszystko nader mało obchodziło. Ścigali wzrokiem pałającym nienawiścią, Rugaja, starego, niepozornego, garbatego i zabłoconego psiska, który biegł w ślady konia „wujcia“, ze spokojem tryumfatora:
— Widzicie — zdawał się do nich przemawiać. — Jestem na pozór, jak każdy inny pies, ale gdy idzie o polowanie, fiu! fiu! Baczność! historja pewna... marsz, marsz!...
Gdy po tej całej scenie, zbliżył się „wujcio“ i zagadał do Mikołaja, mocno mu to pochlebiło i uważał to za nader zaszczytne odznaczenia jego osoby, pomimo wszystkiego, co zaszło między ich psami.
Gdy pod wieczór Haguin pożegnał Mikołaja, ten teraz dopiero zdał sobie sprawę dokładną, jaka przestrzeń ogromna, dzieli go z Otradnoe. Przyjął też najchętniej i z wdzięcznością „wujcia“ propozycję, żeby tak ludzie, jak i psy jego, odpoczęli przez noc w Michałówce.
— A gdybyście i wy do mnie zajechali, co? Historja pewna! marsz!... — zawyrokował „wujcio“. — Powietrze zimne, wilgotne... Przekąsicie cokolwiek, odsapnięcie, a hrabianeczka wróci nazad w powozie.
Projekt przyjęto z radością. Jednego z dojeżdżaczów wysłano natychmiast do Otradnoe, aby przyjechali z dorożkami po Nataszkę i jej braci. Następnie zaś całe towarzystwo prowadzone przez „wujcia“, udało się do jego wioski i zostało przyjęte na ganku, przed domem mieszkalnym, przez pięciu sługusów, stanowiących otoczenie męzkie „wujcia“. Z oficyn, nieopodal od domu, wyściubiły głowy kobiety, młode i podstarzałe, zwabione widokiem gości, tłumnie przed ganek zajeżdżających. Było ich sporo, z dziesięć sztuk razem. Najwyższy podziw wzbudziła w nich Nataszka, siedząca bokiem na damskiem siodle, w długiej amazonce. Najbardziej ciekawe niemogły wytrzymać, żeby jej się zblizka nie przypatrzeć. Najśmielsze, zaczęły głośno robić uwagi rozmaite, jakby miały przed sobą jakąś nadziemską istotę, która nie może ich ani widzieć, a tem mniej słyszeć i rozumieć.
— Patrz no Aryna — rzekła jedna — jak ona śmiesznie siedzi na koniu, ni to mysz na pudle! A jaki z tyłu garb ma to siodło! A suknia taka długa, długa! To ci dziwo dopiero!
— Rany Chrystusowe!... I że ona się jakoś utrzyma?
— Czyś ty nigdy nie spadła Barinia?[1] — spytała ją wprost najśmielsza.
„Wujcio“ zeskoczył żwawo z konia przed gankiem domu wiejskiego, nader skromnego, który chował się prawie w ogrodzie i sadzie, rosnącym dziko po obu stronach. Spojrzał ostro na służbę, wydając każdemu stosowne rozkazy, aby nie zbrakło na niczem, tak jego gościom, jak i drużynie łowieckiej, z którą przybyli. Rozlecieli się natychmiast na wszystkie strony.
Teraz zwrócił się do Nataszki, zsadził ją z konia, postawił na ganku i tu podał jej ramię szarmancko, żeby pomódz przejść po kilku schodach drewnianych ganku, chwiejących się i na pół spróchniałych. Wewnątrz dom był dalekim od wzorowej czystości i ładu. Grube i powykrzywiane belki na suficie, nie były nawet wapnem pociągnięte, tylko połyskiwały ciemną barwą od kurzu i dymu kominkowego. Skoro się kto rozglądnął po tych pokojach, domyślił się z łatwością, że ostatnią troską tutejszych mieszkańców, było utrzymanie domu w jakim takim porządku, i choćby zmycie błota naniesionego w sieniach i przedpokoju. W sieni rozchodziła się woń ckliwa i nieprzyjemna, jabłek gnijących. Ściany w obszernej sieni były ozdobione myśliwskiemi trofeami.
Z przedpokoju wchodziło się do sali jadalnej. Tu stał na środku stół składany, pociągnięty czerwonym lakierem. Otaczały go takiej samej barwy stołki drewniane. Z salki były drzwi do tak nazwanego: „pokoju bawialnego“. Piec olbrzymich rozmiarów, zabierał prawie połowę czworokątku. Kanapa wąska, wybita czarną włosienną materją, kilka karłów z poręczami, stół okrągły przed kanapą, o jednej wielkiej nodze i serwantka, której półki cztery politurowane, podtrzymywały formując nogi od razu, trzy cielska olbrzymich wężów, niegdyś wyzłacanych, a dziś mocno poczerniałych i poobdzieranych z pozłótki, stanowiły tu całe umeblowanie. Na półkach serwantki, poukładano rozmaite rupiecie ze szkła i porcelany, poszczerbione i ponadtłukiwane. Na koniec dochodziło się do gabinetu i sypialni zarazem samego gospodarza. Tu nieład panował najstraszniejszy, a powietrze stęchłe, cuchnące, przesiąkłe dymem tytuniowym, staremi skórami, psami, które tu się wiecznie wylegiwały i potem końskim, aż za gardło chwytało. Tu meble były połamane, podarte, zewsząd wychodziły garście kłaków i włosia. Podłoga nie była myta od czasów odwiecznych, ściany poczerniały i pozieleniały od wilgoci, przez brudne szyby, okryte kurzem i pajęczyną, zaledwie zdołało się światło przecisnąć. Pokój tonął zawsze w pół cieniu. Na jednej ścianie w rogu, wisiał Ikonostas. Na drugiej portret Suwarowa. W głowach tapczana, okrytego skórą niedźwiedzią, który służył za łóżko „wujciowi“ wisiały portrety (istne bohomazy!) rodziców gospodarza. Poprosił gości żeby usiedli w pokoju bawialnym, sam zaś wyszedł na chwilę. Niebawem wbiegł do salonu Rugaj, należycie wymyty i wyczesany. Zajął natychmiast swoje zwykłe miejsce, na kobiercu przed kominkiem, kończąc jeszcze toaletę i wylizując językiem swoje rude kudły.
Po drugiej stronie pokoju gospodarza, był wąski korytarz, a za nim izba dla służby męzkiej. Z niej dochodził gwar głosów pomieszanych i wybuchy śmiechu. Tam teraz zgromadziły się prawie wszystkie kobiety z oficyn. Nataszka i jej bracia, porzucali futra i ciepłe buciki, wyciągając się wygodnie na szerokiej otomanie w sali jadalnej. Paweł zasnął natychmiast, nie nawykły do trudów podobnych. Nataszka i Mikołaj mimo głodu i zmęczenia niesłychanego, nie stracili humoru. Ponieważ nie miał przed kim pozować na wielkiego strzelca i mężczyznę dojrzałego, Mikołaj odpowiedział na figlarne mrugnięcie siostry, szczerym, dziecinnym niemal wybuchem śmiechu, któremu ona zawtórowała, niewiedząc nawet, z czego właściwie śmieją się oboje...
„Wujcio“ ukazał się wkrótce w stroju domowym. W krótkim kożuszku, szerokich, z sukna granatowego szarawarach i w wygodnych bucikach filcowych. Ten ubiór, który niegdyś pobudzał Nataszkę w Otradnoe do śmiechu i przekpiwań ze starego dziwaka, tu wydał jej się zupełnie zastosowany do całego otoczenia, i nie raził wcale jej smaku wyrafinowanego. „Wujcio“, także w usposobieniu najweselszem, przyłączył się do nich, śmiejąc się na całe gardło, swoim niskim, potężnym basem.
— Cóż? Zdrowiśmy hrabianeczko? — Ścisnął czule za ręce Nataszkę. — Bodaj to być młodym!... Historja pewna!... marsz!... Nie ma nad młodość nie lepszego na świecie!... — Wykrzyknął z zapałem, podając Mikołajowi fajkę na długim cybuchu wiszniowym, z pysznym bursztynem u góry. Sam wziął krótką fajeczkę, z której zaczął pykać dym, mlaskając językiem z najwyższem zadowoleniem.
— Cały dzień na koniu, jak mężczyzna, i wygląda jak róża, a szczebiocze wesoło jak czeczotka! To rasowa niewiastka! Dajcie mi takich jak najwięcej! — wujcio strzepnął palcami.
W tej chwili, dziewczyna wiejska, bosa, ma się rozumieć podeszła cicho pod drzwi, i otworzyła je, aby ułatwić wejście kobiecie około lat czterdziestu, dźwigającej z trudem tacę olbrzymią. Była sobie tuszy okazałej, cery świeżej, policzki miała pulchne i rumiane, usta koralowe, podbródek tłusty, potrójny. Wyglądała babina nader apetycznie, powitała gości ukłonem pełnym uszanowania, i najserdeczniejszym uśmiechem. Widocznem było, że jest tak samo gościnna jak i jej chlebodawca. Mimo znacznej tuszy, ruchy jej były szybkie i elastyczne. Postawiła tacę na stolę i zaczęła natychmiast ustawiać na nim butelki, szklanki, kieliszki i talerze z najrozmaitszemi zakuskami. Cofnęła się następnie ku drzwiom nie przestając uśmiechać się słodko i serdecznie. Zatrzymała się chwilę przy drzwiach, z wyrazem tryumfu w oczach, jakby chciała powiedzieć: — „Patrzcie na przysmaki, przezemnie przysposobione. Czy teraz rozumiecie, dla czego „wujcio“, trzyma mnie stale i nie chce puścić?“
Czyż mogli tego nie rozumieć? Czegóż bo nie było na tej tacy błogosławionej? Wyborne „nalewki“, konserwy z owoców, suche konfitury i w syropie, gruszki w miodzie osmarzane i suszone, przewyborne placuszki kruche z mąki pszennej, chleb żytni razowy świeżuteńki, masełko jak migdał, miód w plastrach, patoka i wyborny miodek sycony. Na koniec coś bardziej realnego: szynka olbrzymia i kapłon z rożna, żółciutki jak pomarańcza.
Wszystko było tak samo apetyczne, jak cała postać gospodyni „wujcia“ Anicji Fedorówny, wszystko jaśniało czystością, jak jej strój, ręce pulchne i białe, twarz i zęby duże, ale śliczne i równe, niby rząd opali.
Wróciła po chwili z nowemi zapasami, których nie była w stanie pomieścić na tacy.
— Proszę hrabianeczki, skosztować tego, a teraz kawałek kapłona, a może placuszka? — zapraszała najserdeczniej Nataszkę, która też zajadała wszystko, i pochłaniała niemal z iście wilczym apetytem. Zdawało się jej, że nigdy w życiu nie jadła takich doskonałości. Ani tak tłustego i kruchego kapłona, ani takiej szynki, ani takich smacznych placuszków, konfitur, orzechów z miodem, i tak dalej... i dalej... Mikołaj z „wujciem“, prowadzili ożywioną rozmowę, o polowaniu odbytem i o tem, które miało wkrótce nastąpić, o niezrównanych przymiotach Rugaja, i kosztownej psiarni Haguina. Nataszka usiadłszy po turecku, na nóżkach, rozparta wygodnie, słuchała pilnie ich dysput z oczami błyszczącemu zapałem. Próbowała kiedy niekiedy nakarmić Pawła doskonałościami, na których sama tak używała. Podnosił leniwo ociężałe powieki, połykał machinalnie co mu w usta wciskała, mrucząc słowa bez związku i zapadał na nowo w sen ciężki, prawie letargiczny. Ona nie posiadała się z radości, tak się u wujcia czuła swobodną, tak jej tu dobrze było i miło. Jednego tylko obawiała się najokropniej, żeby za wcześnie nie nadjechały po nią konie z Otradnoe. Wśród milczenia, które było na chwilę zapanowało pomiędzy mówiącymi, usłyszała te słowa:
— Tak, tak — wyrwał się „wujcio“ jakby odpowiadał sam sobie. — W taki sposób kończę moje życie... gdy raz jejmość śmierć zajrzy w oczy... historja skończona!... na przód marsz!...
Był prawie piękny w tej chwili. Mikołajowi przypomniało się, co mu ojciec nie raz o „wujciu“ opowiadał, o jego czynach najszlachetniejszych, a spełnianych w największej ciszy, bez rozgłosu i chwalby niepotrzebnej. W całym powiecie uważano „wujcia“ tak samo za najzacniejszego z ludzi, pomimo jego mnogich dziwactw, i za zupełnie bezinteresownego. Co chwila wzywano go bądź na sędziego polubownego, bądź na arbitra, mającego rozstrzygnąć ostatecznie sprawę ważną i spór w obywatelstwie okolicznem. Spełniał on nieraz rozmaite obowiązki obywatelskie, ale na wyrywki, kiedy mu właśnie przyszła po temu ochota. Stałego urzędu nie byłby przyjął za żadną cenę. Czas jego tak był podzielony: Na wiosnę i w jesieni polował zawzięcie, prawie nie zsiadając z konia. Na zimę zasklepiał się w domu, i nie ruszał nigdy i nigdzie, niby niedźwiedź z legowiska. W lecie leniuchował tak samo, z tą tylko różnicą, że nie w domu leżał po dniach całych, ale na trawie, w cieniu gąszczu leśnego, który podobało mu się nazwać ogrodem.
— Dla czego „wujcio“ nie przyjmie jakie urzęda? — spytał Mikołaj w toku rozmowy.
— Dość się już nasłużyłem... teraz jam stary grat, do niczego!... historja skończona!... na przód marsz!... Do was młokosy przyszłość należy, ja stary już teraz niczego nie rozumiem. Polowanie to rzecz inna... Historja pewna!... na przód, marsz!... Hej! otworzyć drzwi do sieni!... któż to je zamknął? — krzyknął „wujcio“. Zbliżyła się znowu do drzwi bez szelestu owa bosa dzieweczka, ręka niewidzialna drzwi otworzyła, i naraz usłyszano ciche tony bałałajki[2]. Tony czyste, dźwięczne, zdradzały prawdziwego artystę. — To mój woźnica Mitka, gra w ten sposób. Kupiłem mu też instrument doskonały — tłumaczył „wujcio“ swoim gościom. — Lubię bardzo tę muzykę!
Było w zwyczaju od dawna, że skoro pan powracał z polowania, Mitka puszczał wodze swojej fantazji, improwizując coraz nowe warjacje, na znane, ludowe melodje. „Wujcio“ słuchał go zawsze z zachwytem.
— Gra rzeczywiście nie źle — bąknął Mikołaj od niechcenia, jakby wstydził się przyznać, że go zajmuje ta muzyka.
— Jakto nie źle? — zawołała Nataszka z wyrzutem. — Ależ gra prześlicznie, czarująco! — Istotnie prosta melodja, której słuchała, wydała jej się idealnie piękną, tak samo, jak przed chwilą znajdywała, że w życiu nie jadła niczego tak smakowitego, jak zakuski u „wujcia“.
— Jeszcze, jeszcze! wujciu każ mu grać dalej! — błagała Nataszka, gdy muzyka ucichła. Mitka zatem, podstroiwszy instrument, zaczął na nowo pieśń Krasnij Sarafan, tylko z innego tonu i z odmiennemi modulacjami. „Wujcio“ z głową trochę na bok przechyloną, słuchał najuważniej w świecie, z błogim uśmiechem po ustach igrającym. Pierwotna melodja, wracała wiecznie pod palce biegłego artysty, coraz w inne kwiaty przystrojona. Słuchacze nie byli tem znudzeni, ani przesyceni. Przeciwnie, żądali ciągle, żeby grać nie przestawał. Słuchała i Anicja Fedorówna, oparta plecami o futrynę w drzwiach:
— Niech hrabianeczka słucha tylko — szepnęła Nataszce, z uśmiechem takim samym, jak i rozjaśniał w tej chwili twarz „wujcia“. — Gra doskonale ten kawałek!...
— Oho! ten takt zmylił! — rzucił się nagle „wujcio“ jak oparzony — z giestem energicznym. — Te nuty powinny być grane żywo! nie tak ślamazarnie! Historja pewna! na przód, marsz!...
— Czyżby „wujcio“ umiał sam grać na bałałajce? — spytała Nataszka zdumiona.
— Anicjuszko! — wujcio uśmiechnął się figlarnie. — Podaj no mi moją hiszpańską gitarę, tylko popatrz czy są wszystkie struny. Tak dawno nie miałem jej w rękach!
Anicja z widocznem zadowoleniem, pospieszyła rozkaz wykonać i przyniosła gitarę, starannie schowaną w pochwę skórzanną.
„Wujcio“ oczyścił ją z pyłu najstaranniej, nastroił palcami kościstemi; a usiadłszy wygodniej, zaokrąglił lewe ramie, trochę przesadnie, jakby stał na estradzie koncertowej, mrugnął oczami na Anicję i wziął kilka śmiałych akordów. Zaczął improwizować wprawnie i biegle, bez chwili namysłu, na temat pięknej melodji Sołowiej, w sposób iście zachwycający. Tempo było powolne, ale melodja tak rzewna, tak na wskroś przejmująca, że Nataszka o mało w głos się nie rozpłakała. Anicja łkając głucho, z chustką na oczach, uciekła z pokoju. „Wujcio“ przeszedł teraz do innej, równie rzewnej melodji:
„Tam, tam, nad strumykiem, Dzieweczka czeka mnie!“
Grał coraz piękniej i z większym zapałem. Gdy nareszcie struna jedna pękła z świstem złowrogim, Nataszka rzuciła mu się z płaczem na szyję, ściskając do uduszenia, i prosząc tak usilnie, żeby grał dalej, jak gdyby życie jej zawisło od tych tonów czarownych.
— Dość tych ckliwych melodji! — zawołał „wujcio“. Teraz wyglądał jakby nagle odmłodzony. Wąsa podkręcił junacko, mrugnął zalotnie ku drzwiom, gdzie stała znowu Anicja, i jeszcze kilka głów ciekawych ze służby tak żeńskiej, jak i męzkiej, zaglądało do salki jadalnej.
— A no hrabianeczko! proszę na przód! — zakomenderował. Nataszka uwolniła się szybko z dużej chustki, związanej na plecach, wyskoczyła jak łania na środek pokoju, wzięła się pod boki obiema rękami, i czekała na muzykę, kołysząc się zwolna i przestępując z nogi na nogę.
Jakim cudem, ta panna wychodowana w cieplarni salonowej, kształcona przez guwernantkę Francuzkę, i labusia, również czystej krwi Paryżanina; ta najlepsza uczennica Joghela, wykonująca z gracją niezrównaną, ukłony dworskie w menuecie, entrechats, battements i piruety w Anglezie i rozmaitych innych tańcach salonowych, mogła sobie nagle przyswoić, ruchy trochę rubaszne, a tak jednak miłe dla patrzących, prawdziwej, szczerej wiochny? Jakim cudem niepojętym odgadła, a raczej odczuła, czem jest Tropak i odtańczyła go z mistrzostwem niezrównanem?
Wszyscy byli zachwyceni i oczarowani. Anicja to łzy ocierała ukradkiem, przypominając sobie własną młodość, to śmiechem wybuchała, patrząc na zwinne ruchy ślicznej dzieweczki. Nataszka oddawała w tańcu narodowym, nie tylko to, co taka Anicja była w stanie pojąć i zrozumieć, ale te wszystkie uczucia podniosłe, któremi pałały serca jej rodziców, i całego jej otoczenia, dla kraju ojczystego!
— Bravo! bravissimo! hrabianeczko! — wujcio uderzył pierwszy w dłonie, nie posiadając się z radości, gdy tańczyć skończyła. — Niczego ci nie brakuje, tylko tęgiego i pięknego chłopca na męża!
— Ależ już i tego sobie znalazła! — zaśmiał się Mikołaj.
— Oho! — „wujcio“ strzepnął palcami z najwyższem zdumieniem. Nataszka skinęła główką z rozkosznym uśmieszkiem. Zaraz jednak ściągnęła brwi niechętnie. Inne, mniej wesołe myśli, zawirowały w jej głowie: — Mikołaj, zdaje się przypuszczać — powiedziała sobie w duchu — że mój Andruszka kochany, nie pochwaliłby, i nie chciałby podzielić naszej dzisiejszej swywolnej wesołości? Ja zaś jestem pewną, że byłby się tak samo rozigrał... Gdzie on teraz przebywa?...
Rozjaśniła się jej twarzyczka, zasępiona przez jedno mgnienie oka. — Eh! ktoby tam o tem myślał i troszczył się o to? — mruknęła z cicha. Przysiadła się do wujcia, łasząc mu się jak kotka pieszczotliwie, i prosząc usilnie, żeby jej co zaśpiewał. Uczynił zadość jej życzeniu z całą gotowością.
Śpiewał nieuczenie, jak wieśniak prawdziwy, głos atoli był rzewny, czysty, i słowa wypowiadał z czuciem i zrozumieniem. Był to śpiew nieświadomy samego siebie, niby świergotanie ptaszka na gałązce; i tem właśnie rozczulał i zachwycał. Nataszka oświadczyła uniesiona zapałem bez granic, że swoją arfę wyrzuca na strych bez ceremonji, a zacznie uczyć się grać na gitarze. Udało jej się nawet wziąć kilka akordów na „wujcia“ instrumencie.
Około dziesiątej w nocy zajechały dorożka i bryczka pół-kryta z Otradnoe. Służba opowiadała, że hrabstwo byli bardzo niespokojni, co się stało z „pannuncią“ i „jasnymi paniczami?“.
Pawła zaniesiono do dorożki, która była z tyłu zaokrąglona, i miała wzdłuż idącą ławkę dość szeroką. Na tej złożono spiącego, okrywszy starannie futrami, i przymocowawszy przez pół ciała do ławki, żeby nie spadł. Przy śpiącym usiadł jeden z pachołków. W bryczce usiedli Nataszka i Mikołaj. „Wujcio“ poobtulał ich najstaranniej futrami, szczególniej Nataszkę, z troskliwością iście ojcowską. Odprowadził ich idąc pieszo, aż po za most, który nie był bardzo pewny. Na moście stali hajducy ze smolnymi kagańcami. Ci dostali rozkaz, eskortowania, hrabiankę i hrabiczów, aż do Otradnoe.
— Do zobaczenia, śliczna siostrzeniczko! — usłyszała jeszcze na zakręcie drogi ostatnie „wujcia“ pożegnanie, tym głosem tak sympatycznym, który w śpiewie nieuczonym, zachwycił ją nie mniej i oczarował.
Świeciło się jeszcze gdzie niegdzie, w chatach przydrożnych. Dym z łuczywa wychodził otworem w strzesze, a wiatr figlarz, zapędzał go nazad do wnętrza chaty.
— Co to za brylant ten wujcio! — wykrzyknęła Nataszka, skoro zniknął jej z oczów w pomroku.
— Święta prawda! — przywtórzył Mikołaj. — Nie zimno ci?
— Ależ gorąco!... Tak mi dobrze, tak się czuję swobodną!... — odpowiedziała, dziwiąc się sama, dla czego czuje się tak wesołą? Zamilkli nagle oboje.
Noc ciemna i mglista otaczała ich na około. Kagańce migotały przed łbami końskiemi blaskiem nie pewnym i czerwoniawym. Konie szły leniwo, wyciągając zwolna nogi z błota gęstego i lepkiego.
Jakie myśli wirowały po tej główce? Jakie uczucia rozpierały serce Nataszki, pół dziecka, pół kobiety? Ona tak była na wszystko wrażliwa! Jak potrafiła połączyć w całość jednolitą wrażenia natury tak odmiennej i różnorodnej? Była to wesołą, jak przed chwilą bratu wyznała, to smętną, zadumaną, i stęsknioną. Na raz wśród głębokiego zamyślenia, już blisko domu w Otradnoe, wyrzuciła z piersi w powietrze zimne i wilgotne kaskadę tonów srebrzystych. Przypomniała sobie nagle nutę piosnki, która ją tak była zachwyciła, gdy ją śpiewał „wujcio“.
— Doskonale! — brat zawołał.
— O czem myślałeś w tej chwili Mikołuszka? — spytała, jak to często czyniła, będąc z bratem sam na sam.
— O czem? Zastanawiałem się najprzód nad Rugajem, w którem odkryłem pewne z „wujciem“ podobieństwo. Zdaje mi się, że gdyby on mógł się był przemienić w człowieka, zostawiłby na zawsze „wujcia“ przy sobie, tak dla polowania, jak i dla muzyki. Uważałaś, jak psisko słuchało „wujcia“ z nabożeństwem? Nieprawdaż? A ty?...
— Ja? Zaczekaj, niech myśli pozbieram. Tyle bo mi ich przez głowę przeleciało. Przypominałam sobie z lubością nasze polowanie... przypuszczałam, że zamiast dojechać po prostu do Otradnoe, spędzimy może resztę nocy w jakim pałacu zaczarowanym; potem zaś... Nie... to już wszystko...
— Domyślam się... myślałaś o nim, co?
— Nie — odrzuciła Nataszka stanowczo. A jednak długo o nim myślała, o wrażeniu, jakieby wywarł „wujcio“ poczciwy, na Andrzeju:
— Wiesz Mikołka? — zagadała po chwili. — Zdaje mi się, że już nigdy w życiu nie będę tak szczęśliwą i spokojną jak w tej błogiej chwili.
— Ba, cóż znowu za szaleństwo? Ty bo musisz przesadzać wiecznie i zawsze — odmruknął z niechęcią Mikołaj. Jednocześnie zaś pomyślał: — Co to za skarb nieoceniony ta Nataszka! To mój najlepszy, najmilszy przyjaciel... Po co bo ona za mąż wychodzi? Moglibyśmy tak życie całe spędzić wesoło, wałęsając się tędy i owędy.
— Złote serce u tego Mikołuszki — mówiła sobie w duchu Nataszka. Dodała głośno, gdy nareszcie przed gankiem, stanęli: — Patrzajże, jeszcze świeci się w salonie. Widocznie na nas czekają. — Wskazała ręką na okna, odbijające jaskrawo, światłem rzęsistem, od gęstych cieni nocnych.
Ojciec Rostow zrzekł się tytułu marszałka szlachty w swoim obwodzie, narażało go to bowiem na wydatki nadto wielkie w stosunku do jego niesłychanie zmniejszonych dochodów. Mimo tego stan jego finansów nie poprawiał się wcale. Mikołaj i Nataszka wyłapywali nieraz rodziców na cichej rozmowie, prowadzonej w gorączkowem rozdrażnieniu, w której namyślali się co wypada im sprzedać, czy pałac w Moskwie, czy który z ziemskich majątków? Obecnie, gdy przestał być marszałkiem, nie dawał ani objadów, ani balów. Na pozór życie płynęło bardzo spokojnie w Otradnoe, ale dom przeto nigdy się nie wypróżniał. Codziennie siadało do stołu przeszło dwadzieścia osób. Byli to wszystko „najserdeczniejsi“, należący prawie do rodziny, a którzy udawali przynajmniej, że im niepodobna rozłączyć się z Rostowami. Metr muzyki Dimmler z żoną, stary Joghel z całą liczną familją, wynoszącą sześć sztuk razem, Panna Below, dawna guwernantka panienek, dziś osiadła na łaskawym chlebie u Rostowów i jeszcze inni uważający, że im o wiele wygodniej żyć u hrabstwa, niż w domu własnym. Chociaż nie dawano jak dawniej uczt wspaniałych, wydatki były zawsze olbrzymie, rozchód nie odpowiadał dochodowi, a oboje gospodarstwo, zupełnie nie pojmowali, jakby temu można było zaradzić. Psiarnia, jak i cała drużyna łowiecka, została jeszcze pomnożoną przez Mikołaja. Stało zawsze pięćdziesiąt koni na stajni, utrzymywano stale piętnastu koniuszych, składano sobie nawzajem w dniach imienin kosztowne podarunki, i każdy z tych dni uroczystych, musiał być uświęcony ucztą wspaniałą. Wtedy spraszano całe sąsiedztwo, występywano z potwornym nie kończącym się nigdy objadem, hrabia zgrywał się w wista, lub w bostona, pokazując jak zwykle, wszystkie karty swoje partenerom, którzy uważali za świętą powinność, nie tylko należeć do „partyjki“ z gospodarzem, ale również wypróżniać o ile się dało jego kieszenie z pieniędzy. Czynili to bez najlżejszego skrupułu, bez cieniu wyrzutów sumienia. Tych kilkaset rubli wygrywanych od hrabiego przy każdej takiej sposobności, stanowiły ich stały dochód.
Poczciwy stary hrabia, brnął w długi dalej i dalej, błądząc na ślepo, wśród zawikłań majątkowych, dających mu się w znaki coraz dotkliwiej. Starał się wiecznie pokrywać deficyta, byle żony nie martwić, zarywał kogoś nowego, aby załatać dziurę dawniejszą, nie mając ani cierpliwości, ani odwagi, aby raz spojrzeć śmiało w oczy niebezpieczeństwu, i jakimś krokiem stanowczym zażegnać ruinę grożącą im nieodwołalnie. Serce matki, przywiązane szalenie do dzieci, przeczuwało tę fatalność, bolało nad ich ubóstwem może już w najbliższej przyszłości. I hrabina jednak stała bezradna, nad brzegiem przepaści. Nie chciała o nic męża oskarżać. Czuła, że jest dziś za stary, żeby odstąpić od swoich nawyczek, żeby zmienić w czemkolwiek tryb domu. Ratunek widziała jedynie w tem położeniu rozpaczliwem, bez wyjścia, w ożenieniu się Mikołaja, z jaką miljonerką. Chwytała się kurczowo tej myśli, jak tonący chwyta za deskę kruchą, sądząc że na niej dobije szczęśliwie do brzegu. Chciała go swatać z Julją Kuragin, córką zacnych rodziców, panną z wielkiego rodu, sławną z urody, znaną mi od dawna, która przez śmierć przedwczesną obu braci, dziedziczyła sama jedna olbrzymi majątek.
Hrabina była nawet napisała cichaczem w tej sprawie, list poufny do matki Julji. Odebrała odpowiedź najpomyślniejszą. Pani Kuragin zapraszała Mikołaja najserdeczniej, żeby je w Moskwie odwidził, dając sposobność Julce, do ostatecznej decyzji. Matka nie wątpiła atoli, że i Julji odpowiedź wypadnie na korzyść Mikołaja.
Nie raz i nie dwa, rozwodziła się hrabina przed Mikołajem, ze łzami w oczach, jaką byłoby dla niej pociechą niewypowiedzianą, gdyby i on wybrał sobie żonę stosowną, jeszcze za życia matki. Losy jej dwóch córek zapewnione. Widząc i jego los ustalony, mogłaby zejść do grobu spokojnie. Ziszczenie jej marzeń najmilszych, osłodziłoby tę resztkę dni, które Bóg jej jeszcze do życia przeznaczył. Przy każdej nadarzającej się sposobności, podsuwała mu myśl o ślicznej, zachwycającej panience, którą radaby przycisnąć do serca, jako synowę najukochańszą.
Dnia pewnego wymieniła mu nazwisko Julji Kuragin bez ogródek, radząc mu szczerze, aby pojechał do nich zaraz po Świętach Bożego Narodzenia. Nie taiła przed nim, że tym sposobem jedynie, dałoby się zażegnać ich ruinę ostateczną. Mikołaj rad był w końcu, że matkę doprowadził do szczerego wyznania jej planów.
— A więc, gdybym kochał dziewczynę ubogą, mama wymagałabyś ofiary mego szczęścia i zadowolenia w przyszłem pożyciu małżeńskiem, a poniekąd i ofiary z mego honoru, byle widzieć mnie poślubiającego wór złota?! — zawołał z gorzkim wyrzutem.
— Co za przesada! Nie zrozumiałeś mnie synu najdroższy — odrzuciła pomieszana, nie wiedząc na razie, jak wytłumaczyć mu swoje pragnienie najgorętsze. — Czegóż ja sobie życzę? Twego szczęścia jedynie i zadowolenia najzupełniejszego!
Czując w głębi serca, że to nie jest jej celem głównym, i że źle czyni prawdopodobnie, zalała się łzami.
— Niech że mateczka nie płacze — wziął ją czule za obie ręce do ust przyciskając. — Proszę mi powiedzieć całkiem po prostu: — „To potrzebne do mego szczęścia i spokoju“ — a chętnie poświęcę choćby życie własne, byle tą ofiarą, mamie zgotować starość spokojną.
Hrabina jednak pojmowała tę kwestję z zupełnie odmiennego stanowiska. Ona to raczej była gotowa dla dzieci poświęcić ostatnią kroplę krwi, byle szczęście im zapewnić.
— Nie mówmy o tem więcej — przerwała mu, łzy ocierając. — Nie rozumiesz mnie i zapoznajesz!
— Jak też matka mogła mi proponować to małżeństwo? — pomyślał Mikołaj. — Czy sądzi, że ja nie kocham Sonii, dla tego tylko, że jest ubogą? A jednak jestem najmocniej przekonany, że byłbym z nią stokroć szczęśliwszy, niż z tą lalką wymuskaną, Julją Kuragin!
Bawił dalej na wsi. Matka nie wracała więcej do tego przedmiotu w rozmowie ze synem. Rozdrażniała ją jednak i gniewała niesłychanie, poufałość i stosunek coraz czulszy, między Sonią a Mikołajem. Nie mogąc temu zapobiedz, dokuczała Sonii na każdym kroku. Mówiła jej — „moja panno“ — lub przez trzecią osobę, nie nazywając jej już nigdy jak dawniej po imieniu. Czasem wyrzucała sobie, że tak biedaczkę prześladuje, tem miększe miała skrupuły, patrząc na sieroty poddanie się i cichą rezygnację, pomimo, że musiała czuć, iż krzywdę jej wyrządzają i karzą za winy niepopełnione. Hrabinie okazywała zawsze cześć najgłębszą i dziecięce przywiązanie. A jej miłość dla Mikołaja, była tak bezinteresowną, tak gotową do najwyższych ofiar z jej strony. Musiała to przyznać hrabina, mimo całej swojej niechęci dla ubogiej krewniaczki męża. Czasem nawet Sonia podziw w niej wzbudzała.
Odebrano w tym czasie list od Andrzeja, pisany z Rzymu. Był on czwartym z rzędu, odkąd wyjechał. Donosił, że byłby już oddawna w drodze do Rosji, gdyby nie wielkie upały. Otworzyła mu się była rana, i z tej przyczyny, musi czekać pierwszych dni stycznia, i dopiero po nowym Roku, wybierze się z powrotem do kraju. Nataszka, mimo że była szczerze przywiązaną do narzeczonego, i że poniekąd miłość ta uspokoiła jej fantazję nadto wybujałą, puszczała częstokroć wodze jeszcze i teraz rozmaitym wybrykom. Czasem wesoła aż do swywoli, nagle zapadała w głęboką i ponurą melancholję. Wtedy opłakiwała gorżko swój los niezasłużony, narzekała na czas tak długi, który dla niej upływa bezowocnie, czując potrzebę gwałtowną kochać, i być nawzajem kochaną.
Kończył się urlop Mikołaja. Odjazd brata miał zasmucić ją jeszcze bardziej. Jakże pustą wyda się jej wieś, bez jego najmilszego towarzystwa!
Nadeszło Boże Narodzenie. Nie przyniosło jednak z sobą żadnej odmiany pożądanej. Wszystko odbyło się w zwykłym porządku, zabijająco nudno i monotonnie! Pompy religijne, życzenia składane jak każdego roku przez sąsiadów, suknie nowe dla panienek, z Moskwy zapisane, mróz trzaskący, słońce olśniewające, noc księżycowa, powtórzyły się, jak zwykle.
Po obiedzie w trzeci dzień Świąt, każdy wrócił do swojego kąta, i życie popłynęło trybem codziennym. Goście się rozjechali, w całym zaś domu zrobiło się naraz cicho i... nudno, ah! jak nudno! Mikołaj wróciwszy z objażdżki po sąsiedztwie, chrapał aż miło w salonie na szezlongu. Ojciec poszedł za syna przykładem, urządzając sobie słodką drzemkę w gabinecie. Sonia w pokoju bawialnym, siedząc przy okrągłym stoliku, coś przerysowywała. Hrabina kładła z kart pasjanse na innym stole. Stary trefniś, przezwany na żarty Anastazją Iwanówną, z miną nader kwaśną, usiadł w okna framudze, ani pary z ust nie wypuszczając. Nataszka wszedłszy, zatrzymała się chwilę przy Sonii, patrząc bezmyślnie na jej rysunek. Następnie pochyliła się nad matki pasjansem rozłożonym szeroko na stole i ciężko westchnęła:
— Czegóż tak błądzisz z kąta do kąta, ni to dusza pokutująca? — spytała hrabina niechętnie. — Czego chcesz?
— Jego chcę! jego zaraz, natychmiast!... — Nataszka wybuchnęła gwałtownie, z oczami rozpłomienionemi, z wypiekami gorączkowemi na twarzy, wyrzucając słowa urywane, z piersi ściśniętej.
Matka spojrzała na nią badawczo, jakby chciała ją na wskroś przeniknąć.
— Proszę się tak na mnie nie patrzyć, bo się w głos rozpłaczę!
— Usiądź przy mnie Nataszko, i staraj się uspokoić.
— Mamo, ja go mieć muszę!... Mnie go potrzeba, zaraz, koniecznie! Dla czegóż mam tak usychać z nudów i tęsknoty?...
Głos jej łkanie stłumiło, łzy trysły z ócz i nagle wybiegła z salonu.
Z chustką na oczach powlekła się do garderoby. Tu zastała starszą pokojowę burczącą młodą dziewczynę, która teraz dopiero wracała z jakiejś hulanki, spocona zziajana, nie mogąc na razie tchu złapać:
— Jest pora na wszystko! — mruczała gniewnie staruszka. — Ale hulać trzy dni i trzy noce, to się nie godzi!...
— Daj jej spokój Kondratiewna! — wdała się w tę sprawę Nataszka, broniąc młodej dziewczyny. — Trzeba używać świata, póki służą lata!... Kiedyś odpoczniemy dość długo, gdy nas złożą do grobu! — dodała melancholijnie. — Baw się, baw Mawruszka, póki możesz!
Snuła się dalej po domu, bez celu i myśli, aby czas zabić. Z kolei wstąpiła do przedpokoju. Stary lokaj, z dwoma młodymi hajdukami grali w karty. Na jej widok przestali grać, zrywając się na równe nogi:
— Jakąby im zadać robotę? — spytała się w duszy Nataszka. — Nikita, proszę też ciebie... (ale gdzież go mam posłać?) wystaraj mi się i przynieś natychmiast... pięknego koguta. No! i trochę pszenicy, żebym miała go czem nakarmić.
— Pszenicy? — Nikita oczy wytrzeszczył.
— Pszenicy dla koguta! Cóż? nie rozumiesz?
— A idź że prędzej gamoniu! — ofuknął chłopaka stary lokaj — skoro każe ci panna hrabianka!
— Ty zaś Fedor — zwróciła się do staruszka, — daj mi kawałek... kawałek... czegóż bo ja to chciałam?... Aha! kawałek kredy!
Wpadła jak bomba do kuchni. Rozkazała nastawić samowar, chociaż miał być potrzebny dopiero za dwie godziny. Miała ochotę spróbować swojej władzy, na starym szafarzu Foce, najgorszym burczymuchą z całego dworu. Nie mógł uwierzyć własnym uszom i spróbował zaprotestować nieśmiało przeciw tak niezwykłemu rozporządzeniu:
— Teraz? Ależ to za wcześnie pannuńciu!
— Kiedy ja ci mówię nastaw, to nastaw! — krzykną impetycznie Nataszka.
— Ha! cóż robić, toć i nastawię!
I stary jak niepyszny, nalał wody w olbrzymi samowar, zaczął sypać węgle i rozdmuchiwać ogień butem dziurawym, niby mieszkiem improwizowanym.
Nikt nie dawał tyle do roboty służbie, nikt ich tak nie rozsyłał na wszystkie strony, jak Nataszka. Skoro spostrzegła któregokolwiek, wysiliła umysł, aby go czemś zatrudnić i pchnąć po to, lub po owo. Czyniła to prawie bezwiednie, nie mogąc się wstrzymać od tego. Możnaby było posądzić ją, że próbuje swojej siły i wpływu, czy się też kiedy kto nie zbuntuje przeciw jej tyranji, i nie wypowie ślepego jak dotąd posłuszeństwa. Rzecz dziwna jednak, że niczyich rozkazów nie spełniano tak szybko i ochotnie, jak właśnie wszelkie zachcianki najkapryśniejsze ukochanej pannuńci!
— A teraz gdzie pójdę? Co mam robić? — pomyślała idąc długim, ciemnym korytarzem. W nim zetknęła się ze starym trefnisiem.
— Anastazjo Iwanówno — spytała żartobliwie. — Co ja też wyszedłszy za mąż na świat wydam?
— Ty hrabianeczko? Pchły, świerszcze i polne koniki. To rzecz pewna!
— Dziękuję za przepowiednią! — dygnęła mu ironicznie. — Boże! Boże! — następnie ręce załamała rozpaczliwie. — Gdzie się ukryć przed tą nudą zabijającą? Wiecznie jedno i to samo! Można na prawdę oszaleć!
Przeskakując po dwa schody na raz, weszła na drugie piątro do państwa Joghel. Tam zastała całą inteligencją zebraną i zajadającą wety, złożone z różnych bakalji. Sprzeczano się zawzięcie, gdzie jest większa drożyzna? W Moskwie, czy w Odessie? Nataszka usiadła na chwilę przysłuchując się rozmowie głęboko zadumana. Nagle zawołała: — Madagaskar!... Wyspa Ma-da-ga-skar! — powtórzyła, dzieląc z naciskiem sylaby. Wyszła natychmiast, nie wytłumaczywszy nikomu, mimo pytań ze wszech stron, co miał znaczyć, ten jej wykrzyknik tajemniczy? Na schodach spotkała Pawła, z jego kozaczkiem nieodstępnym Jurkiem. Obydwaj byli zajęci wyłącznie ogniami sztucznemi, które na wieczór przygotowywali:
— Pawłóniu! znieś mnie na dół! — krzyknęła wskakując mu na grzbiet na barana i obejmując za szyję ramionami. Tak zjechali pędem aż na dół, Nataszka ma się rozumieć wlokąc nogami po stopniach drewnianych.
— Dość tego!... dziękuję... Ma...da...ga...skar! — mruknęła stając na podłodze w sieniach.
Wróciła niebawem do wielkiego salonu, po szczegółowem zwiedzeniu swego państwa, przekonawszy się naocznie i namacalnie, że jej poddani są zawsze ślepo posłuszni, gotowi na jej skinienie, więc i tam wszystko idzie po staremu... nudno.... nieznośnie! Usiadła w kąciku najciemniejszym, za serwantką oszkloną i wyłożoną taflami źwierciadlanemi. Zaczęła dobierać akordów na gitarze. Szukała melodji i akompaniamentu do niej, którą słuchali razem z Andrzejem, w sali opery, pewnego wieczora w Petersburgu. Tych kilka akordów nieokreślonych, wziętych nieśmiało i ręką niewprawną, musiałyby uderzyć ucho i najmniej muzykalne, brakiem harmonji. W jej duszy jednak, dzięki fantazji podnieconej gorączkowo, budziły cały szereg wspomnień najsłodszych. Oparta o mur plecami, z wzrokiem wlepionym, w wąski promień światła padający ukośnie z przedpokoju przez szparę w drzwiach, słuchała z rozkoszą melodji niedokończonej, która jej nie mniej błogą przeszłość przypominała.
Sonia przeszła przez salon z szklanką pełną wody:
— Soniu, co ci to przypomina? — spytała, biorąc kilka akordów.
— Jakto, siedzisz w tym ciemnym kącie? — Sonia drgnęła nerwowo, przysuwając się bliżej. — Niewiem... nie poznaję... Czy nie ustęp z Burzy? — odezwała się wahająco, w przekonaniu że się myli.
— Tak jest — pomyślała Nataszka. — Wiedziałam naprzód co zrobi... Drgnie przestraszona, a potem odpowie mi słodko jak zawsze... Nie inaczej... posiada ona te wszystkie nieocenione przymioty, których mnie brakuje najzupełniej... — Źleś zgadła! — dodała głośno. — To był chór z naszej opery narodowej: Wodonosz... posłuchaj tylko uważniej — zaczęła nucić melodję pół głosem. — Gdzie dążysz?
— Chciałam przynieść sobie czystej wody, aby skończyć zaczętą akwarelę.
— Wiecznieś zajęta, zapracowana, a ja nigdy niczem! Gdzie Mikołcio?
— Zdaje mi się że spi.
— Idź go obudź. Powiedz mu niech zaśpiewa co z nami.
Odeszła Sonia, a Nataszka utonęła na nowo w głębokiej zadumie. Radaby była przypomnieć sobie, jak przyszło do tego, co się z nią stało? Nie mogła rozwiązać tej zagadki. Owiały ją znowu wspomnienia rozkoszne, upajające! Stanął przed nią Andrzej, czuła na sobie jego wzrok namiętny i miłością rozpromieniony.
— Byle wracał już raz! Tak się lękam, żeby go jeszcze co nie zatrzymało!... Zresztą, nie ma co owijać w bawełnę... starzeję się z dniem każdym... nie będę już taką jak byłam... Któż wie?... Może przybędzie?... I jest tam... w salonie?... Czyż nie zapomniałam przypadkiem, że bawi od wczoraj w Otradnoe?...
Wstała, zawiesiła na ścianie gitarę i przeszła do sali obok. Tu zastała już wszystkich domowników zgromadzonych przy długim stole herbacianym. Służba uwijała się raźno w około... Andrzeja atoli nie było między nimi!...
— Otóż i Nataszka! — zawołał ojciec. — Chodź usiądź przy mnie „duszinko!“ — Ona nie usłuchała jednak serdecznych zaprosin, przysunęła się do matki, a tuląc się do jej piersi szepnęła, zaledwie wstrzymując się od płaczu rzewnego:
— Mamo... mateczko!... Gdzie on? Dajcie mi go, prędzej, prędzej!... — załkała głucho, ale uspokoiła się niebawem wysiłkiem nadludzkim i usiadła na swojem miejscu:
— Boże! Boże! wiecznie jedno i to samo! — pomyślała. — Tatko jak zwykle wylewa herbatę na miseczkę, i dmucha aby prędzej ostygła... jak wczoraj... pozawczoraj... jak będzie dmuchał jutro!
Irytowało ją całe towarzystwo. Nie mogła im przebaczyć, że są tacy nudni i jednostajni.
Po herbacie, trójka nierozłączna, Nataszka, Sonia i Mikołaj, ukryli się w rogu salonu, na swojej kozetce ulubionej, ocienionej klombem roślin egzotycznych. Tam jedynie szła im od serca gawędka; tam nie mieli żadnych tajemnic jedno dla drugiego.
— Zdarza ci się to kiedy — zapytała nagle brata Nataszka — czuć jakoby nie miało się już niczego w życiu przed sobą, jakby już się odebrało od losu swoją cząstkę szczęścia ziemskiego, i było się nie znudzonym, ale niewypowiedzianie smutnym?
— Naturalnie! Zdarzało mi się bardzo często, patrzeć na wesołość bez miary moich towarzyszów, swywolić nawet i hulać na równi z nimi. Naraz ogarniał mnie taki smutek, takie zniechęcenie do życia, żem o mało nie powiedział sobie: — „Czy nie lepiej byłoby dla nas wszystkich przestać istnieć, i cierpieć?“ — Pamiętam jak dnia pewnego muzyka grała, a ja byłem pogrążony w takiej czarnej melancholji, żem nie pomyślał nawet pójść poparadować na głównej promenadzie!
— Jak ja ciebie pojmuję! A ja znowu przypominam sobie — wtrąciła Nataszka — jak ukarano mnie pewnego razu za zjedzenie śliwek... o ile pamiętam... byłam najniewinniejszą w świecie... wy reszta tańczyliście najswobodniej... mnie zostawiono samotną w naszym pokoju do nauki... płakałam rzewnie, łzami gorżkiemi, nad sobą i nad wami, których mi także było żal okropnie!
— I ja pamiętam tę chwilę. Poszedłem nawet, aby cię pocieszyć, tylko nie wiedziałem od czego zacząć... jacy my też byli śmieszni wówczas!... Posiadałem pajaca z dzwonkami, i darowałem ci go przy tej sposobności.
— A to pamiętasz? — mówiła dalej Nataszka — byliśmy tyci, malusieńcy, gdy nas wuj zawołał do swego gabinetu. Było w pokoju zupełnie ciemno, i naraz ujrzeliśmy...
— Murzyna! — dokończył za nią Mikołaj, śmiejąc się serdecznie. — Ależ pamiętam doskonale, jakbym go w tej chwili widział przed sobą. Dziś jeszcze nie jestem pewny, czy nam się li przyśniło, czy widzieliśmy go rzeczywiście?
— Wyszczerzał do nas takie duże, białe zęby i wlepiał w nas oczy czarne świecące.
— Pamiętasz go kuzyneczko? — Mikołaj zwrócił się do Soni.
— Cokolwiek... ale bardzo niewyraźnie.
— Rodzice zapewniali jednak, że nigdy murzyn nie postał w naszym domu... A pamiętasz jaja na twardo gotowane, któremi bawiliśmy się na Wielkanoc, tocząc po posadzce? A ów wieczór, kiedy dwie staruszki wyszły z pod podłogi, śmiejąc się i pokrzywiając się nam? Potem znikły nagle...
— Tak, tak... tatko zaś tego dnia samego, w futrze z białych niedźwiedzi, z włosem do góry obróconym, strzelał z ganku do tarczy... Wszak musisz i ty to pamiętać?..
W ten sposób przesuwały im się przed oczami, nie smętne wspomnienia starości, ale jasne i barwne, niby skrzydełka motyli obrazy ich wrażeń i zabaw niewinnych, w szczęśliwych latach dziecięcych, kiedy patrzymy na wszystko z taką świętą wiarą, kiedy owiewa nas urok poetyczny świata zaczarowanego, świata śpiących królewien i rycerzy w nich zakochanych którzy budzą je pocałunkiem.
Sonia opowiedziała z kolei, jak bała się Mikołaja, z powodu pętlic z guzami, któremi był naszyty jego kaftan. Uspokoiła ją dopiero piastunka, zapewniając, że na Nowy Rok i ona dostanie taką kacabajkę, z pętlicami od góry do dołu.
— Ta sama niania, opowiadała mi raz, że Mikołkę znaleziono w ojca starym pantoflu, a mnie w główce kapusty — Nataszka śmiechem parsknęła. — Nie śmiałam jej zaprzeczyć, ale pamiętam żem długo się namyślała nad tem ważnem zagadnieniem.
Odchylono w tej chwili drzwi od sieni i jedna z dziewcząt służebnych, wściubiła głowę przez szparę wołając ścicha:
— Pannuńciu! Nikita przyszedł ze wsi, z prześlicznym kogutem.
— Daj mi pokój Kseniu. Powiedz mu niech go odniesie nazad skąd go wziął.
Dimmler, wszedłszy tymczasem do salonu, wyjął arfę ze skórzannej pochwy i zaczął ją podstrajać.
— Edwardzie Karolowiczu, zagraj nam proszę, moją ulubioną noktiurnę Fielda — zawołała hrabina.
Dimmler wziął kilka akordów i spojrzał w kąt, gdzie siedziała trójca nierozłączna.
— Cóż to się dzisiaj stało, że nasza młodzież taka cicha i spokojna? — spytał zdziwiony.
— Filozofujemy — odrzuciła Nataszka, snując dalej wątek ich błogich marzeń.
Skoro Dimmler grać zaczął, Nataszka zbliżyła się cichuteńko do stołu, na którym stał kandelabr z czterema świecami płonącemi i wyniosła go na palcach do pokoju obok. Potem wróciła i usiadła znowu między Sonią i Mikołajem. W sali było prawie zupełnie ciemno, a szczególniej w ich kąciku noc zapanowała. Jedynie rzucały gdzieniegdzie jaśniejsze plamy, na posadzkę, drżące promienie księżyca przekradając się przez gęste drzew konary.
— Czy wiesz Mikołka? — szepnęła Nataszka, gdy Dimmler skończywszy kawałek, o który prosiła hrabina, brzdąkał coś nieokreślonego, czekając na natchnienie. — Czy wiesz że gdy tak sięgamy coraz dalej i dalej po wspomnienia w nasze lata dziecięce, zaczynamy nieledwie przypominać sobie, co się działo z nami, przed naszem urodzeniem, i...
— Ależ to po prostu metampsychora — przerwała jej Sonia, chcąc pokazać, że nie zapomniała jeszcze czego ją uczono — Egipcjanie wierzyli święcie, w przejście dusz naszych po śmierci w ciała zwierząt, lub żeśmy byli zwierzętami, przed naszym urodzeniem.
— W to nie wierzę ani troszkę! — Nataszka ręką machnęła, mówiąc cichuteńko, mimo że Dimmler grać przestał. — To atoli wiem na pewno, żeśmy gdzieś, kiedyś byli aniołami, a może nawet schodziliśmy na ziemię, i z tego powodu przypomina nam się kiedy niekiedy owe życie z sfer wyższych.
— Czy wolno przyłączyć się do waszej rozmowy? — spytał Dimmler, siadając obok nich na krześle.
— Jeżeli byliśmy aniołami, dla czegóż upadliśmy tak nisko? — bąknął Mikołaj.
— Jakto nisko? Któż ci to powiedział?... — zaprotestowała Nataszka. — Kto może wiedzieć na pewno czem byłam? Skoro dusza moja jest nieśmiertelna, i jej przeznaczeniem jest żyć wiecznie w przyszłości, musiałam żyć i istnieć tak samo w przeszłości, mam zatem wieczność i po za sobą, nie tylko przed sobą.
— Zapewne, trudno tylko wyobrazić sobie tę wieczność — Dimmler zauważył, teraz całkiem na serjo, bez dawniejszego uśmiechu szyderskiego.
— Dla czego trudno? — rzekła Nataszka. — Po dniu dzisiejszym, przychodzi jutro, potem pojutrze, i tak dalej i dalej: Skoro było wczoraj, musi nastąpić jutro, a zatem...
— Nataszko! teraz na ciebie kolej, zaśpiewaj mi cokolwiek — odezwała się matka. — Cóż bo siedzicie w tym waszym ciemnym kącie, niby jacy spiskowcy?
— Żeby mateczka wiedziała, jak mi się nie chce! — Wstała jednak, a Mikołaj usiadł do fortepjanu. Ona postąpiła jak zwykle na sam środek sali, skąd głos rozchodził się najdźwięczniej. Zaintonowała matki ulubioną barkarolę.
Mimo że z góry zapowiedziała, jako nie czuje się dobrze usposobioną, od dawna nie śpiewała tak cudownie. Hrabia, który dawał jakieś dyspozycje Mitence w swoim pokoju, radby był pozbyć go się natychmiast, niby student, spieszący z ławki szkolnej do zabawy, skoro usłyszał pierwsze tony piosenki. Że to jednak nie szło tak łatwo, nakazał mu milczenie i stanął w progu, aby nie stracić ani jednego tonu. I Mitenka słuchał z widocznem zadowoleniem. Mikołaj spozierał raz po raz na siostrę i oddychał silniej, tam gdzie i ona oddychała. Sonia, cała zasłuchana, oczarowana tym głosem anielskim, porównywała siebie z Nataszką, uznając jej wyższość pod każdym względem i ten dziwny urok, którym ujarzmia w lot każdego. Ona, Sonia tego nie potrafi! Daremnie kusiłaby się o coś podobnego! Hrabina zaprzestała kłaść pasjansa. Na jej ustach igrał uśmiech słodki i smętny zarazem, oczy miała łez pełne. Potrząsała głową raz po raz, przypominając sobie własną młodość. Trwoga ogartywała jej serce macierzyńskie, na myśl, o przyszłem pożyciu małżeńskiem jej córki najukochańszej, z człowiekiem o tyle starszym i tak dziwnego charakteru i usposobienia.
Dimmler siedząc obok hrabiny, z oczami na pół przymkniętemi nie posiadał się z radości i słuch wytężał.
— Talent olbrzymi! Europejski! — potarzał z cicha. — Nie ma się już czego uczyć... Co to za czystość, giętkość, słodycz, ile dźwięku w tym głosie. Łzami śpiewa i łzy z ócz wyciska!...
— Ah! jak ja się o nią lękam! — westchnęła hrabina. Matka odgadywała w Nataszcze, zbytek uczuć namiętnych, które mogłyby ją zgubić bardzo łatwo, byle znalazła się sposobność po temu. Jeszcze nie była skończyła śpiewać, gdy Pawełek wpadł z impetem do salonu, zapowiadając tryumfalnie i z najwyższą radością przybycie całego grona masek.
— Głupiec! — wykrzyknęła Nataszka, urywając w pół taktu, a upadłszy na krzesło najbliższe, zaczęła szlochać tak gwałtownie, że potrzebowała kilka minut, aby odzyskać równowagę i utulić się w płaczu.
— To nic mateczko... to przejdzie — uspokajała hrabinę próbując uśmiechu pomimo łez obficie płynących. — Ten głupi Pawełek tak mnie przestraszył, a zresztą nic mi nie jest.
I zaczynała szlochać coraz głośniej.
Wszyscy oficjaliści i wyższa służba dworska byli poprzebierani. Za żydów, turków, damy salonowe, nareszcie za pajaców i niedźwiedzi. Weszli do sieni przejęci na wskroś mrozem, który na dworze zapanowałbył z całą srogością. Nie śmieli zrazu przestąpić progu do państwa apartamentu. Wkrótce jednak nabrali odwagi i tak popychając na przód jedni drugich i chowając się po za plecy tego i owego, wtłoczyli się nareszcie wszyscy do wielkiej sali z muzyką wiejską na przedzie. Tu zachęceni przez obojga hrabstwa, prędko odtajali i zaczęły się na dobre tańce, śpiewy i zabawy najrozmaitsze. Młodzież znikała była na razie.
Za jakie pół godziny, zobaczono w salonie francuską margrabinę, w peruce upudrowanej à frimas, w robronie mocno odstającym, z mnóstwem muszek nalepionych na twarzy. To był Mikołaj. Pawełek przebrał się za Greczynkę, Dimmler za pajaca. Nataszka wystąpiła jako huzar, Sonia jako czerkies. Obie miały brwi mocno korkiem wyczernione i wąsiki nad ustami.
Przyjęto ich, nibyto nie poznając, aby im tem większą sprawić przyjemność. Młodzi dumni z tak świetnego przebrania, zadecydowali jednogłośnie, że trzeba się pokazać jeszcze gdzieś indziej, w jakimś obcym domu.
Mikołaj, który ginął z chęci popisania się swoją trójką pysznych rysaków, dobraną niedawno, zaproponował, żeby odwidzieć „wujcia“, ponieważ sanna taka wyśmienita, zabierając z sobą z jakie dziesięć masek, najlepiej ukostiumowanych.
— Dajcież pokój staremu! — perswadowała matka. — Narobicie mu tylko kłopotu niepotrzebnego! Nawet miejsca nie będzie dla was w jego ciasnym i małym domku. Jeżeli już koniecznie macie gdzie jechać, to odwidźcie raczej panią Melukow.
Była to bogata wdowa, mająca z tuzin dzieci, w różnym wieku, trzy panny dorosłe na wydaniu, odpowiedne quantum guwernantek i guwernerów, mnóstwo służby i dom nader obszerny, a zawsze należycie zaopatrzony w wiktuały i trunki najrozmaitsze. Jej majątek był oddalony o cztery wiorsty od Otradnoe, zawsze zatem zaliczono ją do dość bliskich sąsiadek.
— Myśl doskonała — hrabia wykrzyknął. — I ja idę się przebrać za kogokolwiek. Pojadę z nimi, aby rozbudzić sąsiadeczkę, jeżeli już spi.
Hrabina atoli ani o tem słyszeć nie chciała. To byłoby istnem szaleństwem, narażać na taki mróz nogi chore i popuchnięte. Hrabia ustąpił jak zwykle. Pani Schoss, stara nauczycielka, żyjącą dziś u Rostowów na łaskawym chlebie, ofiarowała się towarzyszyć młodym panienkom dla decorum, Sonia była najlepiej ukostiumowaną. Strój Czerkiesa, był jej bardzo do twarzy. Brwi wyczernione i wąsiki nad ustami pełnemi i jak wisznia czerwonemi, podnosiły blask oczów i czyniły ją iście zachwycającą. W sukniach męzkich była śmielsza i wesoła jak nigdy. Jakiś głos tajemny szeptał jej w głębi serca, że ten wieczór wpłynie rozstrzygająco na jej przyszłe losy. W pół godziny, cztery sanie zaprzężone trójkami, z kałakołem, i mnogiemi dzwoneczkami, sunęły po twardym śniegu, z szybkością błyskawiczną.
Nataszka stała na czele tej wesołej drużyny zapustnej. Jej swywolne usposobienie, udzieliło się zwolna i reszcie zgromadzonych. Wsiadano do sanek wśród krzyków, śmiechów, śpiewów i nawoływań.
Pierwsze sanie były zaprzężone końmi hrabiego, drugie ciągnęły rysaki Mikołaja. Ostatnie miały już tylko konie folwarczne, ale obecnie wypoczęte i doskonale wyobroczone. Mikołaj wsiadł do swoich sanek, zarzuciwszy na kostjum margrabiny swój płaszcz huzarski.
Była pełnia właśnie. Światło księżyca odbijało się od śniegu iskrzącego, od dzwonków mosiężnych i od źrenic koni, które strzygły uszami, spozierając niespokojnie i z niedowierzaniem, na tłum różnobarwny a wrzaskliwy, zalegający ganek.
Nataszka, Sonia, pani Schoss i dwie panny służebne hrabiny, usiadły w sankach Mikołaja. Dimmler z żoną i Paweł, w sankach hrabiego. Resztę masek wpakowało się na ostatnie dwoje sani:
— Naprzód Zacharko — krzyknął Mikołaj na ojca stangreta. Chciał sprawić sobie później przyjemność i wyprzedzić go. Ruszyły sanki z przed ganku, piszcząc po śniegu, jakby żelaza przymarzły do niego. Zadzwonił kałakoł, zadźwięczały małe dzwoneczki i konie puściły się tęgim kłusem, wyrzucając z pod kopyt śnieg zmarzły, niby grudki cukru skrystalizowanego.
Mikołaj puścił się drugi zaraz, wąskim torem utartym wśród dwóch wałów śniegu po obu stronach drogi.
Póki jechali obok parku, drzewa kładły na sanie długie cienie, które kładły chwilami blaski księżyca. Skoro jednak wyjechano na bity gościniec, światło księżyca olśniewało prawie. Cała płaszczyzna białości niepokalanej, lśniła, iskrzyła się, niby posiana brylantami. Nagle podskoczyły gwałtownie pierwsze sanie, natrafiwszy na głęboki wybój. Tak samo podrzuciło w górę i sanki Mikołaja. Zgrzyt sanic, parskanie koni, odgłos dzwonków, przerywał zuchwale błogą ciszę, w jakiej pogrążyła się cała przyroda, spiąc pod śniegu całunem.
— Ślady zajęcze! — zawołała Nataszka. Głos jej odbił się echem przeciągłem w powietrzu mroźnem i lekkiem.
— Jaka noc jasna, niby dzień — odezwała się z kolei Sonia. Mikołaj odwrócił się ku nim, aby przypatrzeć się tej ślicznej twarzyczce, z czarnemi brwiami i takiemiż wąsikami. W blasku księżycowym, w wysokiej czapce sobolowej na głowie, wydawała mu się niby jakąś obcą, ale niemniej niesłychanie ponętną:
— To chyba kto inny, nie Sonia! — zaśmiał się głośno.
— Co ty pleciesz! — nabrała go z góry Nataszka.
— Nic... nic!... — bąknął siadając znowu do nich plecami.
Skoro znaleźli się na szerokim ubitym gościńcu, ze świecącemi śladami, które wycisnęły żelaza sanek, konie same od siebie raźniej pomknęły naprzód. Sanie Zacharka odbijały od śniegu niby duża czarna plama. Słychać było dzwonki i wybuchy śmiechów w pierwszych saniach.
— Hej! koniki moje! Pokażcie no co potraficie! — cmoknął Mikołaj na swoje rysaki strzelając z bata im nad głowami. Popędziły teraz z wichrem w zawody. W głowie się kręciło od tej szybkości niesłychanej. Twarze zarumieniły się bardziej, smagane ostrem powietrzem, kiedy niekiedy i śnieg dziewczętom oczy zasypywał.
Wkrótce Mikołaj zrównał się z pierwszemi sankami.
— Gdzie my właściwie znajdujemy się? — pomykał oglądając się w koło. — Zdaje mi się, że to łąka i pagórek nad rzeką? Na prawdę, nie mogę poznać tej okolicy! Phi! mniejsza o to!... Coś nowego... nieznanego... tem lepiej!... Jedźmy na los szczęścia, na chybił trafił! To właśnie najzabawniejsze!...
Zacharko wstrzymał konie na jedno mgnienie oka, zwracając ku Mikołajowi swoją twarz brodatą i całą szronem okrytą:
— Niech jaśnie pan uważa! — huknął z całej piersi, cmokając na konie i skropiwszy im boki batem rozwiniętym.
Przez chwilę dwoje sani mknęło jedne obok drugich. Wkrótce jednak mimo wysiłku Zacharka, Mikołaj go wyprzedził. Pył śnieżny zasypał siedzących w saniach, żelaza zgrzytnęły po śniegu, kobiety zaczęły wrzeszczeć w niebogłosy, a dwa zaprzęgi goniły zawzięcie jeden za drugim.
Gdy już odsadził się dobry kawałek od sani Zacharka, Mikołaj wstrzymał konie cokolwiek. W koło niego była płaszczyzna biała, lśniąca i połyskująca w blaskach księżycowych:
— Zacharko krzyczał, żeby wziąć na lewo... dla czego na lewo? — pomyślał Mikołaj. — Czy my mamy koniecznie jechać do pani Melukow?... Przeciwnie... jedźmy gdzie nas oczy poniosą... Jakie to wszystko dziwne i zachwycające jednocześnie. — Spojrzał znowu na osoby w sankach siedzące.
— Popatrz jaki on śmieszny, z brwiami i wąsikiem całkiem białym od szronu — zawołał jeden z dwóch młodzików, ubranych fantastycznie, z czarnemi łukami brwi na czole i delikatnemi wąsikami.
— Ten chłopak, który teraz przemówił, to Nataszka, ile mi się zdaje — mruknął Mikołaj. — Ale tego tam Czerkiesa nie znam, czuję jednak, że kocham go nad życie.
— Nie zimno wam? — spytał troskliwie. Odpowiedziano mu wybuchem śmiechu. Dochodziło ich echo dalekie z pierwszych sani. Coś tam głośno Dimmler perorował, coś zabawnego, bo śmiano się serdecznie i bez ustanku.
— Coraz lepiej idzie — mówił sobie w duchu Mikołaj. — Pojechałem w prawo, zamiast wziąć na lewo i oto znajdujemy się w jakimś lesie zaczarowanym... Kładną się na drogę długie czarne cienie, przyćmiewając blask djamentów, po niej rozsianych... Cóż to za pałac majaczy mi przed oczami, z szerokiemi schodami i kolumnadą marmurową?... Czy mi się śni, czy słyszałem na prawdę ryk dzikich zwierząt w wiatru poświście?... A gdyby też to była całkiem po prostu Melokówka, którą widzę zdaleka? Daj go katu, byłoby to czemś iście cudownem, jechać na oślep i trafić tam właśnie, gdzieśmy pierwotnie byli postanowili.
Był to rzeczywiście wspaniały pałac w Melokówce. Zobaczył zajeżdżając przed ganek, wybiegającą służbę ze światłem, uradowaną tą miłą niespodzianką i przerwą w nudnem, jednostajnem życiu wiejskiem.
— Kto zajeżdża? — odezwał się głos w sieniach.
— Kulig od hrabstwa z Otradnoe... To tamtejsze konie, sanie i służba — odpowiedzieli lokaje na ganku stojący.
Pelagja Daniłówna Meloków, tęga, rosła kobieta, w okularach, na dużym, ale foremnym nosie rzymskim, siedziała spokojniej, otoczona gronem dzieci i domowników w sali jadalnej, wylewając z ołowiu roztopionego rozmaite figury, dla rozrywki jakiejkolwiek. Potem przykładano to „coś“ do ściany, odgadując na cieniu, czem to ma być właściwie i tworząc z tego wnioski i przepowiednie. Nagle usłyszano gwar w sieniach i tupanie nogami.
Maski różnorodne, otrzepywały śnieg z ubrań wierzchnich, lub z kudłów niedźwiedzich i uwalniały wąsy i brody od sopli lodowych, które potworzyły się z oddechu na mrozie siarczystym. Skoro tylko pozrzucano okrycia, maski weszły tłumnie do wielkiej sali, gdzie tymczasem służba na gwałt świece zapalała. Dimmler pajac i francuzka margrabina, ucięli ognistego tropaka, na samym wstępie. Reszta masek, otoczona dziećmi skaczącemi i wrzeszczącemi w niebogłosy z nadmiaru radości, witała się z panią Melukow, zmieniając głos najzupełniej.
— Nie podobna poznać nikogo — wołała rozweselona gospodyni domu. — Na prawdę, wszak to Nataszka?... Patrzcież tylko na nią... tak mi kogoś z mężczyzn przypomina... Edwardzie Karolowiczu, jak wspaniale wyglądasz i jak tańczysz znakomicie. A ten tam śliczny Czerkies, któż to taki?... Ejże, wszak to Sońcia... A my tak się na śmierć nudziły... Ha, ha, ha! jacy wy wszyscy zabawni! Ta Nataszka wygląda raczej na paryskiego gamina, niż na huzara, z tą swoją minką swywolną... Nie mogę patrzeć na nią bez śmiechu! — Rzeczywiście, wesołość szalona ogarnęła wszystkich, śmiano się i dokazywano na wyścigi.
Nataszka ukochana przez panny Melukow, zniknęła z sali razem z niemi. Kazała sobie przynieść do ich pokoju korek i rozmaite przybory toaletowe, szczególniej męzkie ubranie. Lokaj podawał sztukę po sztuce przez drzwi odchylone, panienkom porozbieranym ze zwykłych sukienek. Wyrywały mu każdą rzecz, wysuwając za drzwi ramiona obnażone. Za krótką chwilę złączyły się z tłumem masek i panny domowe, przebrane do niepoznania.
Pani domu zarządziła tymczasem sutą wieczerzę, żeby i państwo i służba, mieli czem się posilić należycie. Dopełniwszy sumiennie powinności gospodyni, wróciła do głównej sali, z okularami na nosie. Zaglądała po kolei w oczy każdemu, nie poznając nikogo w tym tłumie różnobarwnym, nawet swoich własnych córek.
— Któż to taki, ten młody Tatar? — pytała zaciekawiona, guwernantki swoich dzieci, łapiąc za rękaw od kaftana Tatara kazańskiego, którym była po prostu jej córka najstarsza! — To ktoś należący do Rostowów, nieprawdaż?... A ty panie huzar — zaczepiła Nataszkę — do jakiego pułku należysz?... Dajcie no tym Turkom konfitur kijowskich — zawołała na służbę. — Religja mahometańska, nie zabrania przecież używania wszelkich słodyczy, co?
Na widok skoków dziwacznych i rozmaitych wybryków, których sobie pozwalano bezkarnie, pod pokrywką masek karnawałowych, pani Melukow ginęła ze śmiechu trzęsąc się całym swoim wspaniałym i otyłym korpusem. Była to prawdziwa, dawna, szanowna matrona, serdeczna, wesoła i pełna wybaczliwości dla swywoli wieku młodocianego.
Gdy wytańczono się do upadłego, zebrała wszystkich w jedno koło olbrzymie, proponując na odpoczynek gry cokolwiek spokojniejsze: Pierścionek na tasiemce, rubla i mruczka.
Teraz, gdy wskutek spocenia i umęczenia tańcem, zaczynały ściekać farby i czernidło z korka spalonego, łatwiej przyszło pani Melukow, rozpoznawanie osób zgromadzonych w jej domu. Nie szczędziła pochwał pannom Rostow, jak i Mikołajowi, nad znakomitem ukostjumowaniem i ugrymowaniem, nie mogąc dość nadziękować wszystkim obecnym, za tak miłą niespodziankę sprawioną jej samej i dzieciom. Do wieczerzy państwo zasiedli w głównej sali, reszta masek w obszernej i ogrzanej sieni.
— Oh! w dniu święta Trzech Króli — (a było właśnie to święto). — Kazać sobie przyszłość przepowiadać, siedząc w wannie, w ciepłej kąpieli, to ci dopiero coś strasznego! — zapewniała z cicha, stara panna, rezydentka siedząca na łaskawym chlebie u pani Melukow.
— Dlaczego? — spytała szybko Nataszka.
— Panna hrabianka pewnoby się na to nie odważyła! Do tego trzeba być bardzo śmiałym.
— A ja odważyłabym się bez namysłu — wtrąciła Sonia.
— Opowiedz nam duszinko, — poprosiła jedna z panien Melukow, — jak to było z tą twoją znajomą?
— Poszła Naścia Hrehorówna — zaczęła mówić rezydentka głosem przyciszonym — do kąpieli, niosąc koguta i dwa nakrycia na stół, jak to się zawsze robi... i czekała... Usłyszała nagle jakby dzwonki przed domem... ktoś szedł po schodach, dzwoniąc ostrogami... Widzi naraz wchodzącego oficera... z ciałem i kośćmi.. tak jej się przynajmniej wydawało... Ten siada przy stole, na przeciw niej, przed nakryciem dla niego przygotowanem.
— Ah, ah! coś okropnego! — krzyknęła Nataszka oczy dłonią zasłaniając.
— I mówił do niej, na prawdę mówił? — pytano zewsząd.
— Mówił zupełnie jak człowiek... zaczął ją prosić, błagać usilnie, żeby nie opierała się dłużej jego szalonej miłości... Co do niej, powinna była opierać się i przeciągnąć rozmowę, aż póki kur pierwszy raz nie zapije... strach ją jednak ogarnął i tak samo jak przed chwilą panna hrabianka, zakryła sobie twarz dłońmi. Wtedy rzucił się, żeby ją w szpony djabelskie pochwycić... Na szczęście kilka innych dziewcząt zaciekawionych, które podsłuchiwały i śledziły wszystko bacznie pod drzwiami, wpadły do środka łazienki a djabeł znikł natychmiast jak kamfora.
— Na co im pleść takie banialuki i przestraszać bez potrzeby? — przerwała z wymówką opowiadającej pani Melukow.
— Ale i ty mateczko — przytuliła się do niej pieszczotliwie najmłodsza z trzech córek, matki ulubienica — przyznałaś się raz przed nami, że ci jakaś cyganka, wywróżyła nieboszczyka tatusia?
— A co się dzieje w stodole? — badała Sonia.
— Idzie się całkiem po prostu, w nocy do stodoły... ot teraz naprzykład... Jeżeli usłyszy się cepy młócące, to dobry znak... jeżeli sypiące się zboże... to zła przepowiednia...
— Mateczko, opowiedz co ci się w stodole przydarzyło? — prosiła córka najmłodsza.
— Tak już dawno temu — uśmiechnęła się matka dobrodusznie — żem na prawdę z kretesem zapomniała... Na co wam jednak wiedzieć o tem, kiedy i tak żadna z was nie odważyłaby się pójść do stodoły o tej porze?
— Otóż ja pójdę natychmiast — zapewniła Sonia najuroczyściej.
— Idź, jeżeli nie braknie ci do tego śmiałości.
— Wszak pani pozwoli? — spytała Sonia pani Schoss.
Czy tańczono, grano w gry, lub rozmawiano o czemkolwiek, Mikołaj nie spuszczał z oka Soni na jedną chwilę. Zdawało mu się, że ją widzi po raz pierwszy tego wieczora i że dotąd nie umiał ocenić należycie całej wartości, tej istoty iście czarującej. Rozweselona, śliczniutka do zjedzenia, w swojem oryginalnem przebraniu, podniecona i o wiele śmielsza, w stroju męzkim, olśniła go, podbiła i ubezwładniła najzupełniej tym razem.
— Co też to był za setny głupiec ze mnie! — myślał i dumał przez cały wieczór, niby w odpowiedzi na Soni spojrzenia płomieniste i na jej uśmiech tryumfujący, a tak słodki i uroczy, który żłobił dwa dołki cudowne, okrąglutkie, miękkie, z każdej strony ustek drobnych, pod czarnym, junacko wykręconym wąsikiem. I tych dołków nie widział dotąd!
— Oh! nie lękam się niczego! — zapewniła Sonia, zrywając się rezolutnie od stołu. Kazała sobie opowiedzieć dokładnie, którędy idzie się do stodoły, i jak się ma tam zachować. Wybiegła następnie na długi korytarz, z którego były drzwi na dziedziniec. Na wychodnem z sali, rzuciła na Mikołaja przeciągłe i wielce znaczące spojrzenie.
W korytarzu owinęła się pierwszem lepszem futrem, zasadziła czapkę męzką na głowę i puściła się dziedzińcem we wskazanym kierunku.
Za nią w tropy, wysunął się i Mikołaj z sali, ale innemi, głównemi drzwiami, wprost do sieni.
Mróz cisnął coraz bardziej. Blask księżyca oślepiał prawie, śnieg iskrzył się pod jej stopami, miljardem iskierek, mieniących się barwami tęczowemi. Były one niby wiernem odbiciem, gwiazd błyszczących na ciemnem tle nieba.
Mikołaj zbiegł pędem po stopniach ganku, okrążył dom, dążąc za Sonią. Nie spostrzegł jej zrazu, bo na pół drogi, rzucały cień stosy drzewa, zwiezione na opał. Sonia odetchnęła całą piersią, nie posiadając się z radości. Ona widziała doskonale Mikołaja, wybiegającego na ganek, który lśnił w blasku księżycowym, niby cały wyłożony drogiemi kamieniami, iście jak w jakim pałacu zaczarowanym. Wyskoczyła nagle z cieniu, o dwa kroki od Mikołaja. Otoczył ramieniem jej wiotką kibić, wsuwając takowe po pod futro, przycisnął namiętnie do piersi, wyciskając na jej ustach ognisty pocałunek, mimo ze czuć było nad niemi odór korka spalonego.
— Sonio! — Mój Mikołciu! — szepnęli głosem omdlewającym, w rozkosznem upojeniu. I ona wzięła twarz jego w obie dłonie, głaszcząc niby kotka, łapeczkami aksamitnemi. Po chwili schwycili się za ręce, pobiegli co tchu do stodoły, i wrócili nazad, aby wśliznąć się niepostrzeżenie do sali, każde z nich inną stroną i innemi drzwiami, tak samo jak uczynili wychodząc na dziedziniec.
Nataszka, której oczku bystremu nic nie uszło, tak wszystkiem na powrót zręcznie zarządziła, że w pierwszych saniach, jechała ona z panią Schoss i z Dimmlerem, a w sankach Mikołaja, Sonia obok niego, i dwie panny służebne hrabiny, które po francuzku ani słowa nie rozumiały.
Teraz Mikołaj nie pędził już na złamanie karku, jak przedtem. Radby był przeciwnie jechać jak najdłużej. Nie mógł wzroku oderwać od Soni, szukając pod czarnym wąsikiem, i łukiem czarnych brwi, owych słodkich rysów dzieweczki jego, ukochanej od tak dawnych lat, z którą nikt i nic już teraz nie potrafi go rozłączyć! Srebrne blaski księżycowe, wspomnienie palącego pocałunku na jej usteczkach purpurowych, ziemia lśniąca niby piaskiem z djamentów posypana pod końskiemi kopytami, to ciemne niebo zasiane gwiazdami roziskrzonemi po nad ich głowami, mroźne powietrze, rozsadzające mu płuca i napełniające piersi jakąś siłą dotąd nieznaną, wszystko to przenosiło go w wyższe sfery, i kazało wierzyć w jakiś świat zaczarowany.
— Soniu, nie zimno ci? — spytał.
— Mnie? gorąco! A tobie?...
Mikołaj wstrzymał nagle swoje rysaki, wyskoczył z sanek, rzucając lejce pachołkowi zawieszonemu w tyle i pobiegł pędem do sani Nataszki.
— Słuchaj — przemówił po francuzku szeptem prawie. — Postanowiłem wszystko Soni powiedzieć.
— Powiedziałeś jej, cóż właściwie? — wykrzyknęła siostra z twarzą rozpromienioną.
— Ah! jak ty śmiesznie wyglądasz Nataszko z temi wąsikami!... Jesteś więc z tego zadowolona?
— Jakto czym zadowolona? Ależ to mnie po prostu uszczęśliwia!... Nic nie mówiłam... nie chciałam zmuszać cię do niczego, ale miałam do ciebie ciężki żal!... Ona ma takie złote serduszko. Ja ani się nie umyłam do niej... Jestem nieraz okropnie złośliwą i dokuczliwą. Uczuwałam też pewne skrupuły, że mam być sama tylko tak szczęśliwą. Wróć do niej biedaczki, wróć!
— Nie, pozwól mi zostać jeszcze chwilę przy tobie! Boże! jak ty śmiesznie wyglądasz w tem przebraniu! — powtórzył wpatrując się w nią badawczo. I w rysach Nataszki odkrywał wyraz dotąd mu nieznany, czułości niewypowiedzianej, który go uderzył:
— Powiedz sama siostruniu, czy to nie wygląda na istne czary, co?
— Czary, czy nie czary, aleś dobrze zrobił i kwita!
— Gdybym był dawniej widział Nataszkę, tak czułą i w takiem jak dzisiaj usposobieniu, byłbym ją poprosił o radę, i byłbym ślepo spełnił jej wolę... wszystko byłoby poszło jak z płatka!... — pomyślał. Dodał zaś głośno. — Zadowolonaś z tego zatem?... Sądzisz że dobrze uczyniłem?
— Spisałeś się dzielnie! i... uczciwie... Kiedyś tu byłam okropnie zła na mamę, właśnie z twego powodu. Mama utrzymywała, że Sonia narzuca ci się gwałtem... ja zaś nie pozwolę nikomu jej ubliżyć, bo to uosobistniona prawość i dobroć iście anielska!
— Skoro tak... tem lepiej!... — I Mikołaj zeskoczył z sani i w kilku susach dotarł do swoich sanek, gdzie czekał na niego ten sam Czerkies uroczy, uśmiechający się słodko z pod czapki sobolowej. A tym śliczniutkiem Czerkiesem była Sonia „jego“ Sonia... która wkrótce zapewne zostanie jego najukochańszą żoneczką.
Panienki wstąpiły do hrabiny, aby zdać jej raport dokładny, z swojej wyprawy awanturniczej, a potem odeszły do ich pokoiku. Wcale nie zmywając wąsików, rozebrały się i długo jeszcze, bardzo długo, zasnąć nie mogły, gawędząc o tem i owem. Przedmiotem niewyczerpanym było ich przyszłe szczęście domowe i przyjaźń najściślejsza, która miała tak samo połączyć ich mężów, jak złączyła na zawsze ich serca.
— Czy to jednak kiedy nastąpi? — westchnęła Nataszka, nagle z łóżka wyskakując. Zarzuciła na siebie ciepłą chustkę i zbliżyła się do stolika stawiając na nim dwie świece zapalone i dwa zwierciadła.
— Usiądź przed zwierciadłem Nataszko — zażartowała Sonia, wstając również z łóżka. — Może zobaczysz „jego?“
Nataszka wpatrzyła się przez chwilę, nagle śmiechem wybuchając.
— Widzę parę wąsów, ale nie prawdziwych, tylko korkiem nasmarowanych — zawołała swywolnie.
— Niej trzeba się śmiać „duszinko!“ — upomniała ją stara „niania“, która dotąd sprzątała rzeczy porozrzucane w panieńskim pokoiku.
Teraz zaczęła wpatrywać się całkiem na serjo, w milczeniu głębokiem i z miną nader uroczystą. Pytała się w duszy zaciekawiona, co też zobaczy? Czy trumnę? Czy Andrzeja takiego samego, jakiego pożegnała? Nic się jednak nie zjawiało na gładkiej powierzchni źwierciadła, prócz odbicia jej własnej twarzy. I tej oczy zmęczone zaledwie mogły dojrzeć, w jakichś konturach mglistych i niewyraźnych. Pomimo szczerej chęci i wiary niezachwianej, niczego dostrzedz nie mogła, choćby cieniu najlżejszego, czy trumny, czy ludzkiej postaci. Wstała nakoniec znużona.
— Dlaczego inne coś widzą, a ja nigdy nic? — zawołała niecierpliwie. — Usiądź Soniu na mojem miejscu. Może ty co zobaczysz za mnie i za siebie... Żebyś wiedziała jak ja się czegoś boję, choć sama nie wiem czego.
Sonia usiadła, wlepiając z kolei wzrok w źwierciadło.
— Zofia Aleksandrówna, zobaczy „coś“ najniezawodniej — zawyrokowała z powagą „niania.“ — Ty bo duszinko, w śmiech obracasz.
Sonia cofnęła się nagle, zasłaniając twarz oburącz i krzyknęła.
— Nataszko, oh!...
— Widziałaś? Kogoś zobaczyła. — Nataszka skoczyła do niej. — Musiałaś coś widzieć, to pewne...
Sonia tak samo nie widziała nikogo i niczego, nawet własnej twarzy nie mogła dostrzedz w źwierciadle oczami zaspanemi. Miała wstać i przyznać się do tego, gdy ją wstrzymało słowo Nataszki „to pewne“. Nie chciała zawieść jej zaufania i wyczekiwania gorączkowego. Później atoli, nie mogła sobie nigdy przypomnieć dla czego właściwie krzyknęła i twarz dłońmi zasłoniła?
— Zobaczyłaś „jego“, nieprawdaż — spytała Nataszka.
— Tak... zaczekaj tylko... widziałam jego — Sonia zaczęła zmyślać po prostu, nie wiedząc dobrze, do kogo odnosi się, to słowo jego? Czy do Mikołaja, czy do Andrzeja? — Czemu nie miałabym opowiedzieć im czegoś na prędce skomponowanego? — pomyślała. — Tyle osób widziało rzeczy przeróżne, mogło więc i mnie się to wydarzyć. — Nikt mi nie potrafi dowieść żem skłamała.
— Tak — powtórzyła z naciskiem — widziałam jego!
— Stojącego, czy leżącego?...
— Zrazu źwierciadło było niby mgłą przysłonięte... naraz zobaczyłam go... leżącego.
— Andrzeja leżącego? Czyż miałby być chory? — Nataszka wlepiła w nią wzrok przerażony.
— Ależ bynajmniej, wydawał się przeciwnie bardzo wesołym i wyglądał doskonale. — Sonia zmyślała dalej, zaczynając zwolna wierzyć sama, w bajeczkę na prędce skomponowaną.
— No, a potem, potem Soniu?...
— Później... źwierciadło znowu się zmąciło... widziałam już tylko jakieś kontury mgliste i nieokreślone... coś czerwonego, żółtego, niebieskiego...
— Kiedy on powróci Soniu? Kiedy go zobaczę? Mój Boże! jak ja się lękam czegoś!... dla mnie, dla niego, dla nas wszystkich!...
Nic już nie odpowiadając na słowa pociechy Soni i starej poczciwej „niani“, Nataszka głucho załkała, wśliznąwszy się nazad do łóżka pod pierzynkę. Długo, bardzo długo, gdy już światła pogaszono i jedynie księżyca słaby promyczek, padał ukośnie na pokój, przekradłszy się przez szparę w zapuszczonych żaluzjach, marzyła, zapatrzona w jakąś dal mglistą... o kim, czy o czem?... Sama przed sobą, nie umiała z tego zdać sprawy dokładniej.
W kilka dni później Mikołaj zwierzył się przed matką ze swoją miłością dla Soni, i z postanowieniem niezachwianem tym razem, poślubienia jej jak najrychlej. Hrabina spodziewała się tego, śledząc od dawna ich oboje. Wysłuchała go do końca w głębokiem milczeniu, oświadczając tak samo stanowczo, że wolno mu się żenić z pierwszą lepszą, ale ani ona, ani ojciec, nie przystaną nigdy, na to małżeństwo. Mikołaj skamieniały, odczuł raz pierwszy w życiu, że matka jest na niego serjo zagniewana, mimo jej namiętnego przywiązania do syna pierworodnego, i nic jej nie skłoni do ustępstwa pod tym względem. Posłała natychmiast po męża, starając się przedłożyć mu całą sprawę spokojnie i objektywnie. Żal i gniew wzięły górę jednak nad wszelką rozwagą, dostała kurczów serca, spazmów płaczących i śmiejących. Wyniesiono ją, położono do łóżka i hrabia wysłał natychmiast konie po lekarza. Ojciec starał się wyperswadować synowi ten związek fatalny, na co Mikołaj odpowiedział kategorycznie, że dał już słowo i nie złamie go za nic w świecie. Zmieszał się hrabia, zmiękł, zaczął mówić o czemś innem i wkrótce odszedł do żony. Czuł, jak wielka cięży na nim odpowiedzialność za zmarnowanie tak wielkiego majątku. Gdyby nie jego ślepe zaufanie w głupim i złodziejskim Mitence, gdyby nie ich życie nad stan i bezrząd, Mikołaj mógłby sobie pozwolić tego zbytku, i wziąć żonę bez posagu. W głębi duszy i ojciec przyznawał, że Sonia to istna perełka... tylko brakuje tejże złotej oprawy...
Przez dni kilka zapanował spokój pozorny, po tej scenie gwałtownej między matką a synem. Skoro jednak hrabina uczuła się zdrowszą, kazała zawołać Sonię do swego pokoju. Zamknąwszy się z nią na klucz, obrzuciła srogiemi wyrzutami, do których czuła sama, że nie ma powodu żadnego. Z okrucieństwem, o jakie niktby był nie posądził tej natury miękkiej i biernej, hrabina wymawiała biednej dziewczynie, że tak im się wypłaca za otrzymane dobrodziejstwo, bałamucąc im syna, który mógłby jedynie poratować rodziców i zachować od ruiny, przez stosowne ożenienie. Sonia słuchała z oczami spuszczonemi, w milczeniu i z najwyższą pokorą jak zawsze, tego rwącego potoku słów raniących ją boleśnie. Wszak niczem na takowe nie zasłużyła. Nie mogła pojąć czego chcą od niej. Kochała ich wszystkich całem sercem, była gotowa do najwyższych ofiar, byle dowieść swoim dobrodziejom wdzięczności i miłości. Ale kochała i Mikołaja, ten zaś utrzymywał, że tylko Sonia jedna, jedyna, potrafi go uszczęśliwić. Cóż więc miała uczynić? Po tem przykrem wystąpieniu matki, Mikołaj próbował zastraszyć ją, grożąc że poślubi Sonię potajemnie. Skończył wreszcie, błagając hrabinę ponownie, na kolanach, żeby nie sprzeciwiała się dłużej szczęściu syna.
Odpowiedziała tonem lodowatym, z najwyższą, niezwykłą u niej obojętnością, że jest pełnoletnim, a więc panem swojej woli. Skoro książę Andrzej żeni się bez przyzwolenia ojca, może Mikołaj tak samo ożenić się z dziewczyną bez grosza posagu, ona jednak nie uzna nigdy i nie wpuści do domu, jako synowej, tej nikczemnej zalotnicy i zręcznej intrygantki!
Oburzony tonem pogardliwym matki, i tak wielką niesprawiedliwością, w obec istoty najszlachetniejszej, zmienił ton i Mikołaj. Wymawiał z goryczą, że chciała go zmusić, żeby sprzedawał serce za posag. Zapowiedział w końcu, nie będąc w stanie pohamować się w gniewie, że jeżeli nieodmieni zdania o jego najdroższej narzeczonej, po raz ostatni... Nie miał czasu wymówić słowa fatalnego, że „widzą się po raz ostatni“ które matka przeczuwała, i po którem byłaby może stanęła między nimi przepaść niczem nie zapełniona, ponieważ wbiegła nagle do pokoju Nataszka, słuchająca pod drzwiami całej rozmowy. Była bardzo blada i w nastroju niesłychanie uroczystym.
— Milcz Mikołka! ani słowa więcej! — zawołała na brata impetycznie, chcąc mu usta zamknąć. — A ty mamo, mateczko najmilsza, nie słuchaj go!... sam nie wie, co plecie... Nie zrozumiałaś... On myślał zupełnie co innego!...
Hrabina, w chwili zerwania ostatecznego z synem pierworodnem, najukochańszym, wlepiła w niego wzrok błędny i skamieniała z przerażenia. Nie mogła jednak i nie chciała zresztą ustąpić, podniecona zuchwałym oporem, który śmiał jej stawiać, niwecząc jej plany, rozbijając w puch jej czarowne marzenia, o świetnej partji, jaką zrobi jej syn, Mikołaj Rostow!
— Mikołciu, wytłumaczę ci wszystko później... A ty chciej mnie wysłuchać łaskawie mateczko najdroższa...
Mówiła szybko, bez ładu i składu, ale niemniej celu dopięła.
Hrabina wybuchnęła płaczem spazmatycznym, chowając twarz na córki ramieniu. Mikołaj tymczasem wyniósł się za drzwi po cichu, ściskając głowę oburącz ruchem pełnym rozpaczy.
Nataszka prowadziła dalej swoje dzieło pojednawcze. Póty prosiła, póki nie wymogła na hrabinie solennego przyrzeczenia, że nie będzie więcej Soni dręczyła wymówkami. Mikołaj dał jej słowo ze swojej strony, że nie zrobi żadnego kroku stanowczego bez woli rodziców. W kilka dni później, smutny i przygnębiony, że musiał tak boleśnie dotknąć serce matki, wyjechał z powrotem do swojego pułku. Był zdecydowany porzucić służbę wojskową i poślubić niebawem Sonię, w której sądził, że jest na śmierć rozkochanym.
Dom w Otradnoe stał się jeszcze bardziej ponurym, hrabina rozchorowała się na serjo tym razem.
Sonia opuszczona przez swego najukochańszego, znosiła z wielką przykrością dowody niechęci, prawie nienawiści, z którą hrabina zdradzała się na każdym kroku. Hrabia zakłopotany więcej niż kiedykolwiek, fatalnym stanem swoich interesów, widział się zmuszonym do środków ostatecznych. Postanowił nieodwołalnie sprzedać klucz jeden i swój pałac w Moskwie. Na to trzeba było koniecznie pojechać na miejsce. Zdrowie atoli hrabiny, budzące obawy w sercu męża szczerze przywiązanego, spaźniało wyjazd do miasta. Odkładano go z dnia na dzień, siedząc dalej w domu.
Nataszka znosząc zrazu bardzo filozoficznie i spokojnie nieobecność narzeczonego, teraz stawała się z dniem każdym niecierpliwszą i bardziej rozdrażnioną. Dumała nie raz nad tem, o ile mogłaby była użyć lepiej tych długich miesięcy bolesnej rozłąki, kochając, i będąc nawzajem kochaną, przy boku męża. Czuła żal do Andrzeja, że znosi tak stoicznie dziki kaprys starego dziwaka, że włóczy się bezmyślnie z kraju do kraju, z miasta do miasta, zamiast do niej przylecieć na skrzydłach miłości. Im czulszemi były jego listy, im więcej okazywał interesowania się jej osóbką, tem ją to bardziej gniewało i drażniło. Korespondencja z narzeczonym nie przynosiła jej pociechy, nie sprawiała najmniejszej przyjemności. Jej odpowiedzi, które matka stale odczytywała, poprawiając błędy w pisowni, były sztywne i bezbarwne. Czuła zupełną niemożność, wylać na papier, leżący przed nią, w swojej białości niepokalanej, tego wszystkiego, co byłaby wypowiedziała z taką łatwością, jednem słówkiem, rzutem oka, lub słodkim uśmiechem. To też pisała li z musu, aby dopełnić nudnej powinności, nie przywiązując do tych listów żadnej wartości! Wyjazd do Moskwy stawał się z dniem każdym naglejszy. Prócz sprzedaży dóbr i pałacu, trzeba było pomyśleć w końcu o wyprawie dla Nataszki, i zjechać się w mieście z Andrzejem, którego powrotu oczekiwano od dnia do dnia. Miał i stary książę Bołkoński wybrać się na zimę do Moskwy. Nataszka zaręczała każdemu najsolenniej, że Andrzej jest już w Moskwie także, z największą pewnością.
Hrabina tymczasem nie mogła jakoś odzyskać sił i zdrowia, więc stanęło na tem nareszcie, że hrabia wybierze się sam do Moskwy z dwiema panienkami pod koniec stycznia.
Pomimo że Piotr wierzył święcie we wszystkie prawdy objawione mu przez Dobrodzieja, i mimo niezmiernej radości, która z razu serce jego przenikała, w pierwszych miesiącach terminowania w związku masońskim, gdy pracował gorliwie nad własnem odrodzeniem, nagle stał się na to wszystko najzupełniej obojętnym. Wysilał się, aby wytrwać na drodze raz obranej, nie szło mu to jednak, bo prysnął urok, który dotąd zakrywał przed nim wszelkie cienie i braki w tem stowarzyszeniu. Zniechęcił się ostatecznie do masonerji po zaręczynach Andrzeja z Nataszką i śmierci Bazdejewa. Oba te wypadki nastąpiły jednocześnie. Został mu obecnie rodzaj skieletu, mianowicie: dom, żona, do której powrócił był wbrew swojemu przekonaniu, idąc ślepo za radą masonów, jego mnogie stosunki i znajomości, zamęczające swoją czczością i jednostajnością, jako też służba u dworu z całym szeregiem nudnych, nieznośnych etykiet i obowiązków. To też życie, skoro się nad niem głębiej zastanowił, wzbudzało w nim wstręt najwyższy. Przestał prowadzić zapiski w dzienniku, unikał starannie wszelkiego zetknięcia z masonami, pojawił się na nowo w klubie, rozpoczął dawną hulatykę kawalerską, pił i jadł, jadł i pił. Wkrótce stał się tak głośnym i sławnym, że jego dostojna i cnotliwa małżonka, widziała się zmuszoną skarcić go ostro i surowo za tak skandaliczne wybryki. Piotr przyznał jej słuszność we wszystkiem i uciekł do Moskwy, aby Heleny nie kompromitować swojem niestosownem zachowaniem. (Ona sama była teraz w wielkich łaskach, u pewnego księcia krwi). W Moskwie uczuł się nareszcie w domu... u siebie. Wszystko go radowało, zwiastując, że nareszcie, po wielu burzach, zawinął szczęśliwie do portu. Nawet kuzynki schnące na pniu, niby kłosy wcale nie zżęte i w zimie śniegiem przyprószone, nie sprawiały mu przykrości. Rad był licznej służbie snującej się bezczynnie z kąta do kąta. Zachwycała go kaplica z cudowną Matką Bożą Iwerskają, jaśniejąca dzień i noc setkami świec płonących. Z niemniejszą radością powitał wielki plac Kremliński, pokryty śniegiem trzeszczącym pod nogami, zobaczył stojących rzędem izwoszczyków i sklepy Kitajgrodzkie. Odwidzał dawnych, starych znajomych, dożywających w Moskwie reszty dni swoich, cicho i spokojnie. Brał udział w balach i objadach klubu Angielskiego... Moskwa oddziałała na niego tak błogo, jak gdy ktoś spracowany przez cały dzień, wraca do domu uznojony, zrzuca czemprędzej strój ciasny, galowy i wciąga na siebie z lubością, stary szlafrok, watowany, ciepły, miękki i wygodny, choćby nawet po trochę brudny i wymaziany.
Całe towarzystwo, tak starzy jak i młodzi, przyjęło go otwartemi ramionami. Miejsca jego nikt nie wypełnił. Czekało puste na niego. Potrzebował li rękę wyciągnąć, aby zająć je napowrót. W oczach tych wszystkich poczciwców, Piotr był najlepszym w świecie człowiekiem, oryginałem najweselszym, dobrodusznym, a jednak pełnym inteligencji. Uważali go słowem, za typ prawdziwy, dawnego wielkiego pana, jakich przedtem w Moskwie nie brakło. Wiecznie roztargniony, ale uprzejmy dla każdego, z sakiewką pustą, bo stała otworem dla wszystkich i każdy czerpał z niej bez najlżejszego skrupułu.
Czego i kogo bo on nie protegował! Na co i komu nie sypał pieniędzy całemi garściami. Udawano się hurmem do niego. Aktorzy mający mieć benefis w teatrze, najgorsi, ostatniorzędni bazgracze ze swojemi bohomazami na płótnie, jak i partacze rzeźbiarze, z posągami potwornemi i niemożliwemi. Należał do wszelkich składek najróżnorodniejszych. Dawał na objady dla tych lub owych matador wojskowych i cywilnych, na towarzystwa dobroczynności, na potrzeby masonerji, na cerkwie i kościoły, na wydawnictwa dzieł kosztownych. Wszystko i wszyscy, byli przez niego najuprzejmiej przyjmowani. Nie umiał odmówić nikomu i byłby ogołocił się do grosza własnemi rękami, gdyby go nie byli wzięli w rodzaj kurateli, dwaj z jego przyjaciół najserdeczniejszych. W klubie nic nigdy nie obeszło się bez jego współudziału. Zaledwie wyciągnął się na szerokiej otomanie, w całej swojej olbrzymiej długości i szerokości, po wypiciu co najmniej dwóch butelek Château-Margaus, otaczało go natychmiast liczne grono, które go pieściło, wynosiło pod niebiosa, śmiejąc się i baraszkując z nim najweselej. Jeżeli kiedy rozmowa przechodziła w dysputę grożąc jaką awanturą, zażegnywał burzę w tej samej chwili, Piotra uśmiech serdeczny, dobroduszny i żarcik niewinny, rzucony przez niego od niechcenia, a zawsze trafnie i dowcipnie. Skoro jego nie było, cały klub smutniał, rozmowa jakoś się nie kleiła, towarzystwo stawało się osowiałe i zapadało w ponure milczenie. Na balach, skoro brakło tancerzy, panie wyciągały go z kąta bez ceremonji i tańczył do upadłego. Lubiły go wszystkie kobiety, młode i starsze, mężatki i panienki, z powodu, że nie zalecając się do żadnej, nadto widocznie i uderzająco, obdzielał wszystkie zarówno uśmiechem, miłem słówkiem, i grzeczną usługą, gdy tylko nadarzyła mu się po temu sposobność.
— Zachwycający — powtarzały kobiety jedna za drugą. — Jest się z tym Bestużewem tak swobodnie, jak gdyby był rodzaju nijakiego.
Jakże byłby gorżko zapłakał nad samym sobą, gdyby mu był kto przepowiedział z góry, przed siedmiu latami, kiedy powrócił z za granicy, że nie potrzebuje niczego szukać, niczego wymyśleć, nad niczem się zastanowić, że droga jego jest już wytknięta, i że mimo wszelkich starań i wysiłków z jego strony, nie potrafi być lepszym, od tych wszystkich, którzy znaleźli się w jego położeniu i na jego stanowisku!... Zaprawdę, nie byłby uwierzył tej fatalnej przepowiedni!
Czyż to nie on sam pragnął namiętnie widzieć Rosją niepodległą, wyzwoloną z pod jarzma, i rządzoną jako republika? Czyż to nie on marzył o zdaniu doktoratu z filozofii?... Który żałował że nie urodził się Napoleonem, lub tym człowiekiem, któryby potrafił pokonać tego olbrzyma i uwolnić ludzkość całą od jej wroga i tępiciela? Nie on że to wierzył święcie, w możliwe odrodzenie się ludzi, i czyż sam nie pracował wytrwale nad tem wielkiem zadaniem? Nie w tymże celu, udoskonalenia moralnego, budował szkoły, zakładał szpitale, obdarowywał wolnością swoich poddanych?
I czemże został w końcu? Właścicielem wielkiego majątku, mężem słomianym żony niewiernej, służącym jej za parawan, szambelanem tytularnym jego carskiej mości, członkiem klubu Angielskiego i pieszczochem całego wyższego towarzystwa w Moskwie. Przed wszystkiem innem, lubił dobrze zjeść, a jeszcze lepiej wypić, kiedy niekiedy, zaś po sutym objedzie, dla strawności żołądka, zabawiał się w krytykowanie rządu obecnego, od niechcenia, dla zabawki. Nie mógł długo oswoić się z tą myślą, że stał się ni mniej, ni więcej, tylko typem skończonym pasożyta, dworaka w odstawce; zerem najzupełniejszem w społeczeństwie. Z jakąż pogardą patrzał przed siedmiu laty na podobne okazy, w które Moskwa zawsze obfitowała.
Pocieszał się czasem, wmawiając w siebie, że ten tryb życia nie potrwa długo. W chwilę później, przechodził w myśli z przerażeniem, wszystkich swoich znajomych, którzy wszedłszy do klubu tak samo jak on, z dobremi zębami i gęstą czupryną, wyszli z niego niebawem bez zębów, i z głową łysą jak kolano.
Czasem znowu perswadował sam sobie, ratując podrażnioną miłość własną i dumę, że nie jest w niczem podobny do owych szambelanów w odstawce, którymi pogardzał, do tych istot głupich, bezbarwnych, nadętych jak purchawki, zakochanych w swojem ja, zadowolonych z swojej nicości:
— Dowód najlepszy — powtarzał w myśli — żem ja wiecznie i zawsze nie zadowolony, wiecznie nagabywany chęcią i żądzą namiętną, zrobienia czegoś wielkiego, skutecznego dla dobra ludzkości!... Któż wie jednak? — dodawał zaraz, ze zwykłą u niego skromnością i pokorą. — Któż wie, czy i oni nie próbowali wytknąć w życiu nowych dróg, czy nie dążyli również do wzniosłych celów? A tymczasem zapory nie do przełamania, siła wypadków i okoliczności, wrogie żywioły, z któremi staczali walkę nadaremną, złamały ich wolę, unicestwiły chęci najszlachetniejsze, zaprowadziły słowem tam, gdzie ja obecnie stanąłem.
Dzięki tym rozumowaniom, po kilkomiesięcznym pobycie w Moskwie, nie tylko przestał nimi pogardzać, ale pokochał całem sercem, zaczął prawie otaczać szacunkiem, ubolewając li nad współtowarzyszami niedoli, jak ubolewał nad swoim własnym losem fatalnym.
Piotr nie doświadczał teraz owych gwałtownych napadów rozpaczy, wstrętu i zniechęcenia do życia. Z częsta jednak nagabywało go cierpienie moralne, niepozbyte, mimo że usiłował je stłumić, i zamknąć w głębi serca. Wtedy zapytywał sam siebie:
— Po co, i w jakim celu żyjemy? Na co właściwie stworzyła nas Opatrzność, i do czego przeznaczyła? — Wiedząc atoli ze smutnego, a tylokrotnego doświadczenia, że te kwestje dręczące jego sumienie pozostaną bez odpowiedzi, przechodził nad niemi szybko do porządku dziennego. Bądź brał w rękę książkę pierwszą lepszą, lub też uciekał z domu, goniąc czy do klubu, czy do kogo ze znajomych, aby tam zasięgnąć wiadomostek, o najnowszych awanturkach skandalicznych i brukowych wypadkach.
— Moja żona — zastanawiał się nieraz w duchu — która nie kochała w życiu nic i nikogo, prócz siebie samej, a właściwie mówiąc: prócz swego ciała pięknego; która jest najgłupszą istotą, jaką znam, uchodzi nie mniej w sferach najwyższych, za kobietę najrozumniejszą i najprzyjemniejszą w świecie. Wszystko pada plackiem przed nią. Napoleon, wyśmiewany i wyszydzany, gdy był prawdziwie wielkim, dziś gdy został prostym komedjantem w koronie kradzionej, jest ogólnie wielbiony, a cesarz Franciszek, monarcha z „Bożej łaski“, błaga go, aby raczył przyjąć rękę jego córki. Hiszpanie dziękują Opatrzności, za pośrednictwem duchowieństwa katolickiego, za zwycięztwo odniesione nad Francuzami w dniu czternastego czerwca. Francuzi ze swojej strony, nakazują temuż duchowieństwa modły dziękczynne, za zwycięstwo odniesione przez nich nad Hiszpanami w tym samym dniu i godzinie. Moi bracia masoni przysięgają najsolenniej poświęcić wszystko dla dobra bliźniego, a później żałują dać bodaj rubelka, na składkę dla nędzarza który ginie z głodu po prostu. Astrea, intryguje przeciw Poszukiwaczom Manny niebiańskiej. Starają się wszelkiemi siłami, aby otrzymać ustawy Loży Szkockiej, których właściwie nikt z nas nie potrzebuje, nikt nie myśli wykonywać, z tej prostej przyczyny, że nikt tego nie rozumie, zacząwszy od tych, co to pisali! Utrzymujemy na wyścigi, jako uważamy się za uczniów Chrystusowych, zalecamy darowanie uraz, miłość bliźniego, na dowód czego stawiamy w Moskwie czterdzieści świątyń bóstwu poświęconych. A nie dawniej niż wczoraj, widziałem na własne oczy, jak puszczano przez rózgi dezertera z wojska. Ci zaś, którzy powinniby głosić jedynie prawo najwyższego miłosierdzia, zamiast wstawić się za delikwentem, dawali mu jakby na drwiny, całować krzyż Zbawiciela, przed rozpoczęciem strasznej, nieludzkiej i dzikiej egzekucji!
Takie myśli przesuwały się po głowie Piotra, ta zaś obłuda bezustanna, to wieczne udawanie, przyjęte i uświęcone niejako przez wszystkich, oburzało go za każdym razem, niby coś zupełnie nowego:
— Czuję ją wszędzie, widzę jasno i dobitnie — dumał nieraz ze smutkiem głębokim — cóż jednak na to poradzę? W jaki sposób potrafię to ludziom wytłumaczyć, o ile taka obłuda jest wstrętną i przewrotną? Daremnie próbowałem. Przekonałem się, że rozumieją to doskonale na równi ze mną, ale dobrowolnie na coś podobnego oczy zamykają. Więc takim trybem musi wszystko iść na świecie! Cóż ja mam jednak począć. Czem ja w końcu zostanę? — Jak wielu pomiędzy ludźmi, a szczególniej pomiędzy jego rodakami, posiadał i on ten smutny przywilej, widzieć najdokładniej zło, wierzyć jednocześnie i uwielbiać dobro, nie mając jednak dość sił i odwagi cywilnej, aby wziąć czynny udział w walce z ciemnotą i rozmaitemi przesądami i wyjść z tej walki zwycięzko. To kłamstwo nieustanne, spotykane wszędzie, na każdym kroku, gdziekolwiek zwrócił się, chcąc pracować dla dobra ludzkości, ubezwładniało jego chęci najszczersze. Trzeba było bądź jak bądź, czemś życie zapełnić. Dręczony wiecznie przez kwestje palące, a których nie był w stanie rozwiązać, rzucał się rad nie rad w wir światowy, aby o nich zapomnieć bodaj na chwilę, aby odurzyć się po prostu, rozrywkami rozmaitemi.
Książki połykał formalnie. Czytał wszystko, co mu wpadło pod rękę. Zasypiał nawet z książką w ręce i lokaj miał nakazane pamiętać zawsze o wsunięcie jakiegoś dzieła pod poduszkę. Tak żył z dnia na dzień, czytając po trochę, ale daleko więcej czasu poświęcając czczym salonowym paplaninom, w klubie lub w jakim domu prywatnym, gdzie jadł, pił i zabawiał się z kobietami.
Trunki gorące stawały mu się z dniem każdym potrzebniejsze, tak fizycznie, jak nawet i moralnie. Pił namiętnie, wbrew przestrogom lekarzy, którzy obawiali się skutków jak najgorszych z tego nałogu dla Piotra, ze względu na jego krwistość i otyłość coraz pokaźniejszą. Czuł się dopiero szczęśliwym i całkiem swobodnym, po wypiciu kilku kieliszków mocnej wódki, i przynajmniej jednej butelki dobrego wina. Wtedy miłe ciepło rozlewało mu się po ciele; dla otaczających był serdecznym, usłużnym, miłym, że choć do rany przyłóż. Umysł rozjaśniał mu się, pojmował wszystko, niczego atoli nie zgłębiając za nadto. Tylko w takim stanie lekkiego upojenia, węzeł gordyjski, którym był sobie najfatalniej życie zawiązał, nie wydawał mu się tak straszną zagadką. Sądził nawet, że da się rozplątać z wszelką łatwością. Powtarzał w duszy: — „Potrafię go rozciąć... wkrótce wezmę się do tego... pomyślę jakby to zrobić... niebawem“. — To „niebawem“, jakoś nigdy nie nadchodziło. Skoro wytrzeźwiał zupełnie, widział znowu przed sobą piętrzące się zapory, zagadki straszniejsze i bardziej nieodgadnione, niż były kiedykolwiek. W takim razie chwytał szybko za książkę, aby pozbyć się tej zmory dręczącej go we śnie i na jawie.
Przypominał sobie czasem opowiadania żołnierzów, wystawionych na ogień nieprzyjacielski, podczas walnej bitwy. Starali się stojąc po za szańcami, zająć się czemkolwiek, choćby zabawką najbłachszą, iście dziecinną, byle zapomnieć na chwilę o grożącem im niebezpieczeństwie. Mówił sobie w duchu, że każdy z ludzi, robi mniej więcej to samo. Lękając się życia, stara się na wzór owych żołnierzy, zapomnieć o niem. Ci osiągają cel pożądany dogadzając żądzom ambitnym, inni zagłębiają się w politykę, lub służą rządowi, są zaś i tacy, którzy toną w ziemskich rozkoszach, odurzają się winem, grą w karty, towarzystwem pięknych kobiet, końmi i polowaniem.
— Koniec końców — tak zwykle wnioskował — nic właściwie nie jest czczem, i nic nie jest nieodzownem. Wszystko na jedno wychodzi i do jednego celu zmierza. Starajmy się o to jedynie, aby uniknąć ile możemy nieprzejednanej rzeczywistości i nie spotykajmy się z nią nigdy oko w oko!
Tak więc książę Mikołaj Andrzejewicz Bołkoński, sprowadził się był istotnie do Moskwy, zaraz z początkiem zimy. Jego przeszłość, wiadomości wszechstronne, dziwactwa nawet, jakiemi odznaczał się ten oryginał, nie mający sobie równego, wszystko to przyczyniało się wielce, do otoczenia go rodzajem nimbusu w oczach ogółu. Znane były całemu światu jego uczucia arcypatryotyczne, i nienawiść niczem nie pokonana do Francuzów. Ponieważ w owej epoce i w Moskwie nastąpiło pewne oziębienie w zapale i uwielbieniu dla cara Aleksandra, te wszystkie względy i powody jednały starcowi ogólny szacunek i uznanie. Wkrótce dom jego stał się miejscem zbornem, centrum, opozycji moskiewskiej przeciw rządowi.
Książę posunął się był bardzo w tym czasie. Zgrzybiałość okazywał nieraz, przez nagłe zasypianie wśród rozmowy i najbardziej ożywionej. O wypadkach bieżących zapominał natychmiast, na odwrót, jak to bywa często u starców, pamiętał najdokładniej, co się działo w jego młodości i wieku dojrzałym. Zdradzał się również z zgrzybiałością, która przechodziła prawie w dziecinnienie, przyjmując z radością śmieszną, u kogoś, stojącego nad grobem, miano naczelnika stronnictwa malkontentów. Czasem atoli, wyglądał jeszcze imponująco, gdy ukazywał się wieczorem w sali jadalnej podczas wieczerzy. Włosy wysoko podczesane i upudrowane, tworzyły nad czołem niby świetlaną aureolę. Nosił zawsze długi surdut podbity i obłożony sobolami. Kiedy niekiedy, bądź cytował rozmaite krotochwilne anegdotki ze swojej młodości, lub też chłostał bez litości, dowcipami i docinkami niesłychanie dokuczliwemi, obecną politykę i ludzi występujących na widownię. Słuchano go zawsze w nastroju uroczystym, w milczeniu głębokiem, otaczając starca oznakami czci najwyższej. Dom jego przedstawiał całość imponującą, będącą w harmonji zupełnej z jego własną osobistością. Pyszne umeblowanie, przypominało początek wieku XVIII. Służba występywała zawsze w pełnej gali. On sam, przemawiający tonem ostrym, ucinkowym, dumnym i despotycznym, ale nie mniej logicznie i nader rozumnie, był przedstawicielem, epoki nie istniejącej już obecnie. W tym ponurym obrazie zagrobowym niejako, urokiem jedynym, była słodka, cicha i łagodna księżniczka Marja, jak i fertyczna, zalotna, uśmiechająca się do każdego jednakowo, panna Bourrienne. Obie usługiwały starcowi na wyścigi, co wpływało również dodatnio na gości. Zapominali samoluby, że w życiu jest jeszcze więcej godzin, niż tych kilka, poświęconych wspólnej zabawie. Gdy one mijały, despotyzm starca, dawał się uczuć boleśnie domownikom, a w szczególności biednej córce, drżącej wiecznie ze strachu przed ojcem. Pozbawiona swojej rozrywki najmilszej, rozmów z Dziećmi Bożemi, i samotności, kiedy wolno jej było przynajmniej wypłakać się i użalić przed Bogiem, co zawsze wpływało na nią uspakajająco, księżniczka Marja czuła się w Moskwie bardzo nieszczęśliwą. Nie bywała u nikogo, więc też pobyt w wielkiem mieście, nie przynosił jej żadnej odmiany na lepsze, nie sprawiał żadnej przyjemności. Przestano ją nawet zapraszać, wiedząc z góry, że ojciec nie pozwoli jej nigdzie być bez siebie, on zaś w skutek braku sił, nie może jej towarzyszyć. Zniknęła również bezpowrotnie wszelka nadzieja wyjścia za mąż, dla biednej męczennicy. Było aż nadto widocznem, po sposobie, z jakim obchodził się z każdym młodym człowiekiem, który mógłby był posunąć o rękę córki, że stary dziwak, nie ma jej wcale na zbyciu, i ani myśli o rozłączeniu się z nią za swego życia. Przyjaciółek nie posiadała wcale w Moskwie. Po przyjeździe do miasta, rozczarowała się nawet najzupełniej, co się tyczy dwóch istot, dla których miała dotąd najwięcej przyjaźni: Pierwszą była Francuzka, od której trzymała się teraz jak najdalej, mając po temu nader ważne powody; drugą Julja Kuragin, z tą korespondowała wytrwale przez długich pięć lat, aby przekonać się przy pierwszem z nią bliższem zetknięciu, że nie ma między niemi niczego wspólnego, ani jednej cienkiej niteczki, wiążącej ich dusze nawzajem! Julja zostawszy po śmierci obu braci, świetną partją, panną krociową, tonęła w wirze zabaw wszelakich, poszukując męża gwałtownie. Mimo niezwykłej urody, zaczynała iść w słup po trochę. Trzydziestka była tuż blisko, był zatem czas najwyższy, wygrać wszystkie na raz atuty, byle zdobyć męża jak najrychlej. Postanowiła nieodwołalnie, że musi zaręczyć się przynajmniej tej zimy. Biedna księżniczka Marja, uśmiechała się smutno każdego czwartku, myśląc, że nie tylko nie ma już pisać do kogo, ale że i te wizyty Julji oddawane jej raz na tydzień, stały się dla niej zupełnie obojętnemi, prawie uciążliwemi. Porównywała się mimowolnie do owego starego emigranta Francuza, który naglony, żeby ożenił się raz z przedmiotem swojej stałej, od lat wielu miłości, odmówił, mówiąc z całą naiwnością: — „Jeżelibym się z nią ożenił, gdzież spędzałbym wszystkie wieczory?“ — Tak samo jak on, żałowała teraz, że obecność Julji w Moskwie przerwała ich wzajemne wylewania uczuć na papier, że nie ma już nikogo, komuby mogła powierzyć ciężkie troski i zgryzoty uciskające ją co dzień więcej. Książę Andrzej miał powrócić niebawem. Zbliżał się termin jego ślubu z Nataszką. Ojciec jednak nie był ani na włos lepiej usposobiony, dla tego jego przyszłego związku. Wręcz przeciwnie przedmiot ten rozdrażniał starca w najwyższym stopniu. Każde wspomnienie o Rostowach wprawiało go w gniew niepohamowany. Jego usposobienie zawsze gwałtowne i nieznośne, teraz dochodziło do granic ostatecznych brutalności i znęcania się nad biedną córką. Nauka udzielana przez księżniczkę Marję, jej sześcioletniemu siostrzeńcowi, stanowiła jedną więcej dla niej troskę i zgryzotę. Spostrzegła bowiem z najwyższem przerażeniem, że jest prawie tak samo niecierpliwą, jak jej ojciec. Ileż razy wyrzucała sobie najostrzej, wybuchy gniewu i uniesienia o byle co? A jednak zawsze to właśnie stawało zaporą pomiędzy nią, a dzieckiem. Mimo chęci najszczerszych, przelania niejako w chłopczynę ukochanego, wszelkich wiadomości, które sama posiadała, ubezwładniał jej starania strach dziecka, przed gniewem ciotki. Zmieszane, niepewne, spodziewając się z góry surowego napomnienia, jeżeli nie kary nawet, dziecko odpowiadało ni w pięć, ni w dziewięć. Wtedy nie posiadając się z gniewu, zaczynała krzyczeć, jakby to miało ułatwić dziecku zrozumienie nauki, biła w stół pięścią, a najczęściej w końcu, porywała chłopca za ramię i kazała mu klęczeć „w kącie“. Skoro wyrok wydała, wybuchała płaczem spazmatycznym. Wyrzucała sama sobie nieczułość, niegodziwość, i znęcanie się nad biednym sierotą. Wtedy zwykle chłopczyna wysuwał się z kąta — „bez cioci pozwolenia“ — a odejmując jej dłonie od twarzy łzami zalanej, zaczynał ją pocieszać, całował i pieścił, póki płakać nie przestała. Najcięższym krzyżem atoli do dźwigania, były wściekłe ojca humory, który z dniem każdym stawał się dla niej okrutniejszym. Gdyby był jej kazał modlić się całą noc, gdyby ją był wybił, lub zmuszał do noszenia drzewa i wody, byłaby się poddała jego rozkazom bez szemrania. Ale ten straszny tyran, który ją kochał po swojemu, prześladował ją tem boleśniej, właśnie z powodu tego przywiązania. Nie tylko posiadał w najwyższym stopniu dar piekielny, drażnienia jej i dopiekania do żywego, sprawiało mu w dodatku największą przyjemność, dowodzić jej na każdym kroku, jak jest głupią, jak nie ma nigdy i w niczem słuszności. Od kilku miesięcy odznaczał pannę Bourrienne coraz widoczniejszemi grzecznościami, nadskakiwał jej prawie. Myśl rzucona zrazu, byle zirytować córkę, że skoro syn żeni się z Nataszką Rostow, on weźmie ślub z Francuzką, zaczynała na serjo kiełkować w umyśle zdziecinniałym starca, mimo całego bezsensu tejże. Marja atoli nie przypuszczała ani na chwilę, żeby ojciec mógł popełnić na starość podobne szaleństwo. W jego częstem napomykaniu o tem, widziała jedynie chęć dokuczania jej i ranienia do głębi jej serca.
Dnia pewnego starzec w obecności córki, najprzód pocałował Francuzkę w rękę z galanterją, a następnie pociągnął bliżej i wycisnął na jej ustach namiętny pocałunek. Marja spłonęła rumieńcem wstydu, wstrętu i oburzenia. Wstała wychodząc natychmiast z pokoju. Gdy za chwilę później spotkała się z nią Francuzka, jak zawsze figlarnie uśmiechnięta, otarła łzy czemprędzej, zbliżyła się do niej, obrzucając najdotkliwszemi wymówkami:
— To szkaradnie, nikczemnie, nieludzko wyzyskiwać w sposób tak ohydny, słabostkę starca nad grobem... Precz! i nie pokazuj mi się więcej na oczy podła intrygantko... — wykrzyknęła w końcu głosem stłumionym przez łkanie gwałtowne.
Nazajutrz ojciec nie odezwał się do niej ani jednem słowem, zauważyła jednak podczas objadu, że pannie Bourrienne podają półmiski przed nią. Gdy biedny stary kamerdyner, zapomniawszy na nieszczęście o tym nowym kaprysie swego pana, podał kawę czarną pierwszej księżniczce Marji, starzec wpadł w furję po prostu. Zwalił laską starego, wiernego jak pies sługę, oświadczając kategorycznie, że wypędza go natychmiast:
— Zapomniałeś łotrze jakiś... — wrzeszczał książę, trzęsąc się z gniewu. — Zapomniałeś o moim wyraźnym rozkazie?!... Ona jest i zostanie pierwszą w moim domu, rozumiesz bydlaku?!... To moja najlepsza i jedyna przyjaciółka... A gdybyś ty się ośmieliła kiedykolwiek, do takich obelg, jakiemiś ją wczoraj wieczorem obrzuciła, pokażę ci, kto tu jeszcze panem... Ruszaj na złamanie karku i niech cię więcej nie widzę, lub przeproś ją natychmiast.
I księżniczka Marja poprosiła rzeczywiście Francuzki o przebaczenie, jeżeli uniosła się mimowolnie, poczem otrzymała z wielkim trudem tę łaskę, że ojciec darował winę kamerdynerowi.
Wskutek tych scen nieszczęsnych, powstawała walka groźna i straszna w sercu biednej ofiary, jej dumy tak okropnie zdeptanej, z pokorą prawdziwej chrześcijanki. Czyż godzi się jej oskarżać ojca, tego starca zgrzybiałego, którego godziny prawie policzone? Czyż nie widzi jak maca w koło siebie, nie mogąc dostrzedz wzrokiem osłabionym okularów? Czyż nie uważa jak z dniem każdym traci bardziej pamięć, idzie krokiem chwiejnym, bojąc się zdradzić przed kimkolwiek, ze swojem coraz większem niedołęztwem, jak usypia z głową na talerzu, skoro przestanie na chwilę krzyczeć i łajać?...
— Nie do mnie sąd o nim należy — powtarzała z żalem i skruchą, prosząc Boga o przebaczenie, za ten bunt mimowolny, który był powstał na chwilę w jej duszy.
Był w Moskwie, w tym czasie, młody lekarz, Francuz, bardzo piękny mężczyzna, postaci okazałej, słusznego wzrostu, miły i uprzejmy, jak to potrafią wszyscy jego współziomkowie, jeżeli im tego potrzeba do własnego interesu. Wkrótce zasłynął w całem mieście, w kołach i najbardziej arystokratycznych. Wszędzie przyjmowano go otwartemi ramionami, obchodząc się z nim, jak z najserdeczniejszym przyjacielem.
Stary książę, wielki niedowiarek, jak we wszystkiem, tak i co do zdolności w ogóle, adeptów Eskulapa, wezwał go jednak do siebie, idąc w tem za radą i prośbą usilną panny Bourrienne. Tak się później przyzwyczaił do owych wizyt lekarskich, że doktor Métivier, bywał u niego regularnie dwa razy w tygodniu.
W dniu św. Mikołaja, cała Moskwa dążyła do wspaniałego pałacu Bołkońskich, aby starcowi złożyć życzenia. Nie przyjmowano jednak nikogo, prócz kilku najserdeczniejszych, zaproszonych na objad, i wymienionych po nazwisku w spisie wręczonym wcześnie zrana na rozkaz księcia jego córce.
Métivier sądził że dobrze uczyni, z swojego tytułu lekarskiego, jeżeli przestąpi zakaz surowy i wejdzie nie wezwany do pokoju pacjenta, który dnia tego był specjalnie w humorze nie do zniesienia. Wlókł się mozolnie z pokoju do pokoju, czepiając się każdego słowa wymówionego najniewinniej, każdego giestu niemal, byle znaleźć powód do gniewnych wybuchów. Marja znała aż nadto dobrze z własnego, smutnego doświadczenia, to fatalne usposobienie, wiecznie gotowe do wybuchu niby broń nabita na ostro. Cały ranek przeszedł jej w trwodze śmiertelnej. Wybuch jednak nie nastąpił, aż do wizyty niefortunnej młodego lekarza. Pozwoliwszy mu wejść do księcia pokoju, sama usiadła obok w salonie, z książką w ręce, skąd mogła usłyszeć z łatwością, a przynajmniej domyśleć się, co się dzieje w gabinecie.
Zrazu dał się słyszeć głos Francuza, potem księcia, nareszcie dwa głosy zmieszały się razem, a w końcu drzwi otworzono z łoskotem, na progu ukazał się lekarz skamieniały z przerażenia, za jego zaś plecyma starzec w białym szlafroku, z twarzą wykrzywioną kurczowo, w napadzie gniewu wściekłego:
— Ty tego nie rozumiesz — ryczał starzec, jakimś tonem nieludzkim — ale ja rozumiem, szpiegu francuzki, niewolniku Buonapartego... precz, precz z mego domu... — i zatrzasnął drzwi z całej siły.
Métivier wzruszył miłosiernie ramionami, zbliżając się do panny Bourrienne, która na ten hałas piekielny, nadbiegła czemprędzej z dalszych pokoi, i rzekł wymijająco:
— Książę jakoś dzisiaj w złym humorze... Ale uspokój się pani... nie ma nic zastraszającego... żółć cokolwiek poruszona... jutro zajrzę zaraz z rana...
Wyszedł natychmiast z salonu nakazując cichość jak największą. Za drzwiami tymczasem słychać było stuk pantofli uderzających o posadzkę i wykrzykniki starca urywane:
— Zdrajcy! Szpiegi!... Zdrada na około!... Ani jednej duszy poczciwej!... ani chwili spokoju!...
W kwadrans później, zawołano Marję do ojca, gdzie nareszcie pękła bomba, od rana kręcąca się w powietrzu. Czyż to nie jej wina, jej wyłącznie, że ten łajdak, szpieg wcisnął się aż do jego pokoju?... Na cóż posłał jej spis osób, które pragnie dziś widzieć jedynie?... Gdzież go podziała?... Z jej łaski nie może ani żyć, ani umrzeć spokojnie!...
— Trzeba zatem rozłączyć się nam, rozłączyć nieodwołalnie, dowiedz się o tem księżniczko, chciej to sobie bobrze zapamiętać! Nie wytrzymam już dłużej z tobą! — Wyszedł na chwilę z pokoju, wrócił atoli niebawem, siląc się obecnie na ton spokojny, i zupełnie obojętny:
— Nie sądź, że mówię w uniesieniu; rozważyłem dokładnie każde słowo: musimy się rozdzielić. Poszukaj sobie księżniczko schronienia gdziekolwiek, gdziekolwiek! — Odłożywszy na bok sztuczną spokojność, wpadł na nowo w szał dziki, zaczął jej wygrażać pięściami i wrzasnął na cały głos: — Powiedzieć komu, że nie znalazł się ani jeden dość wielki durak, aby mi zdjąć ten ciężar z karku i ożenić się z nią! — Pokazał córce drzwi, zamknął je za nią gwałtownie, kazał z kolei przywołać do siebie Francuzkę i wreszcie cicho się zrobiło w księcia apartamencie.
Sześciu biesiadników, zaproszonych na objad weszło jednocześnie, z uderzeniem drugiej godziny. Byli to: hrabia Roztopczyn, książę Łapuszkin ze swoim siostrzeńcem, jenerał Czatrow, stary wojak, i towarzysz broni księcia Bołkońskiego, Piotr i Borys Trubeckoj. Wszyscy czekali w salonie na wejście solenizanta.
Borys, który znajdował się w Moskwie na urlopie, postarał się, żeby go księciu przedstawiono. Następie tak zręcznie manewrował, że potrafił wśliznąć się w łaski starca. Dla niego też jednego zrobił dziwak ten wyjątek, że go przyjmował w swoim domu, mimo że był młodym człowiekiem na ożenieniu.
Pałac Bołkońskiego nie zaliczano wprawdzie do tak zwanego „wielkiego świata“, a jednak poczytywano za wielki zaszczyt i chlubiono się tem, jeżeli książę raczył kogo do siebie zaprosić. Borys umiał pochwycić w lot tę wskazówkę, gdy przed kilku dniami, hrabia Roztopczyn, proszony na objad, przez jenerała komenderującego, odmówił tamtemu tem się tłumacząc:
— Wasza ekscellencja raczy mi przebaczyć, muszę jednak w dniu św. Mikołaja, iść się pokłonić relikwiom księcia Mikołaja Andrzejewicza.
— Ah! tak! bardzo słusznie! — komenderujący głową skinął potakująco. — Jakże się miewa czcigodny starzec?
Garstka nieliczna biesiadników, zebrana w olbrzymim salonie, umeblowanym jak przed stu laty, wyglądała na sędziów przysięgłych, zastanawiających się w ustroju uroczystym, nad wyrokiem, za jaką wielką zbrodnię popełnioną. To milczeli, to szeptali prawie półgłosem jeden do drugiego. Zjawił się na końcu gospodarz oczekiwany niecierpliwie. Był chmurny i ponury. Księżniczka Marja zmieszana i onieśmielona więcej niż kiedykolwiek, odpowiadała półgębkiem gościom swego ojca. Można było zauważyć z łatwością, że myślami błądziła gdzieś indziej, nie słysząc prawie tego, co do niej mówiono. Hrabia Roztopczyn podtrzymywał jedynie wątek rozmowy. Bądź opowiadał najświeższe nowinki brukowe, bądź też zapuszczał głębiej sondę, po wiadomości z dziedziny polityki.
Łapuszkin i jenerał Czatrow prawie ust nie otwierali. Książę Bołkoński słuchał zaś z powagą najwyższego arbitra, którego zdanie ma przeważyć szalę sądu, na tę, lub ową stronę. Kiedy niekiedy to skinął głową, to bąknął jakie słówko, dając poznać, że zwraca łaskawie uwagę, na kwestje poddawane jemu do rozstrzygnienia. Skoro weszła ogólna rozmowy na tory polityki ościennej, można było domyśleć się po tonie w jakim ją prowadzono, że ganią w ogóle Rosjan pod tym względem, że uważają wszystko za chybione, że słowem: wszystko idzie na opak, inaczej niżby iść powinno, ze złego schodząc na najgorsze! Jedynym hamulcem w tych krytykach, była uświęcona i nietykalna cara osoba. Tu urywała się natychmiast rozmowa, jeżeli aby coś wytłumaczyć i jaśniej wyłożyć, potrzebaby było zacytować jakiś krok fałszywy, popełniony przez samego monarchę.
Rozprawiano pomiędzy innemi, o zajęciu przez Napoleona, wielkiego księstwa Oldenburgskiego, ostatniej nocie dyplomatycznej ze strony Rosji, rozesłanej do wszystkich dworów europejskich, która miała być bardzo nieprzyjazną, dla zaborcy.
— Bounaparte tak się obchodzi z całą Europą, jak korsarz ze zdobytym okrętem — odezwał się Roztopczyn powtarzając z przyjemnością frazes obiegający Moskwę w kółko od kilku dni. — Cierpliwość czy też zaślepienie monarchów jest rzeczywiście czemś niepojętem! Jedynie protestował nasz pan najmiłościwszy przeciw okupacji wielkiego księstwa Oldenburg i to jeszcze... — Hrabia urwał wpół, stanąwszy na tym punkcie, po za któren nikt przejść nie ośmielił się. — Teraz kolej na Papieża, Bounaparte pracuje nie na żarty, nad obaleniem religii katolickiej — hrabia przeszedł w rozmowie na inne tory.
— Zaproponował wielkiemu księciu inne terytorjum w zamian za jego państwo udzielne — dodał Bołkoński. — Dla tego rabusia, wyrzucić z ich odwiecznych posiadłości książąt udzielnie panujących, tyle znaczy, co u mnie przenieść kilku „mużyków“ z Łysych gór, do Bugaczarewa naprzykład!
— Wielki książę Oldenburgski — wtrącił Borys tonem poważnym i pełnym uszanowania — znosi swoją niedolę niezasłużoną, z siłą charakteru i rezygnacją godną podziwu i najwyższego uznania. — Był kiedyś przedstawiony wielkiemu księciu w Petersburgu, skorzystał więc z nadarzającej się sposobności aby pochwalić się przed wszystkimi, z kim on to przestaje! Bołkoński spojrzał koso na młokosa, mając widocznie na języku, jeden ze swoich ostrych jak grot docinków. Nie wypowiedział go jednak, osądziwszy zapewne, że nie warto wdawać się w coś podobnego, z takim żółtodziubkiem.
— Czytałem ową notę protestującą przeciw gwałtowi publicznemu — machnął Roztopczyn ręką lekceważąco, jako ktoś znający się na tem doskonale — i zdziwiłem się jak można ją było tak licho zredagować.
Piotr spojrzał na niego z naiwnem zdziwieniem:
— Zdaje mi się hrabio, że tu nie szło tyle o styl piękny i poprawny, ile o energiczne zaprotestowanie.
— Kochany hrabio, z pół miljonem tęgich żołnierzy, można by sobie było pozwolić i stylu pięknego — odrzucił Roztopczyn. Teraz dopiero zrozumiał Piotr doniosłość tej krytyki.
— Obecnie każdy tylko smaruje piórem po papierze — oburzył się sam pan domu. — Nic nie robią, tylko piszą w Petersburgu. I mój „Andruszka“ skomponował już tom cały, dla szczęścia i pomyślności Rosji... Nie umieją nic więcej, tylko rozlewać atrament!...
Rozmowa zaczynała znowu ustawać, gdy naraz stary jenerał Czatrow, odchrząknąwszy po kilka razy „hm! hm!“ — głośno i dobitnie aby sobie dodać odwagi, ożywił ją cokolwiek:
— Słyszeliście Mikołaju Andrzejewiczu? — zainterpelował pana domu — co zaszło podczas ostatniej rewji w Petersburgu, i jak się znalazł w czasie tejże poseł francuzki?
— Donoszono mi o czemś... miał podobno ganić coś, czy kogoś w obecności najjaśniejszego pana...
— Osądźcież sami!... Car raczył zwrócić jego uwagę na oddział grenadjerów, i jak wydają się wspaniale podczas defilady. Poseł pozostał na to zupełnie obojętnym, a nawet utrzymują, że ośmielił się wystąpić z zdaniem, iż we Francji, nikogo nie zajmują podobne błahostki. Nasz pan najmiłościwszy nic mu na to nie odpowiedział, ale podczas drugiej rewji, udał jakoby posła wcale nie dostrzegał.
Wszyscy zamilkli. Fakt tyczył się samej carskiej osoby, żadna więc krytyka nie była możliwą.
— Zuchwalec! — wybuchnął Bołkoński gwałtownie. — A wy czy znacie Métiviera? No! wypędziłem dziś tego chłystka z mego pokoju. Dozwolono mu wejść do mnie, mimo zakazu najsurowszego, że nie chcę widzieć się z nikim... — Tu książę rzucił wzrokiem zagniewanym na córkę, następnie zaś powtórzył gościom całą rozmowę swoją z lekarzem, który według niego jest prostym szpiegiem. Zaczął przytaczać rozmaite powody dlaczego osądza Francuza tak surowo? Co prawda, owe powody i dowodzenia, nie były wcale przekonywającemi. Nikt jednak nie śmiał zbijać tychże, i sprzeciwić się starcowi bodaj jednem słówkiem.
Gdy wniesiono szampan razem z pieczystem, goście zerwali się z kieliszkami pełnemi, aby wypić za zdrowie solenizanta. Zbliżyła się i córka do ojca.
Zmierzył ją wzrokiem złośliwym i ponurym, nadstawiając policzek tak pomarszczony, jakby kto skórę nitką pozszywał, ale nie mniej świeżo ogolony. Można było poznać po jego minie, że nie zapomniał o scenie z rana, i że tylko obecność obcych ludzi, wstrzymuje starca nieubłaganego, od powtórnego wybuchu. Rozchmurzył się w końcu cokolwiek, gdy podano czarną kawę w głównej sali. Z żywością iście młodzieńczą wypowiadał swoje zdanie o wojnie, którą miano rozpocząć:
— Każda wojna z Napoleonem musi dla nas wypaść fatalnie — zaczął dowodzić — dopóki będziemy szukali i spuszczali się na sojusz z Niemcami, i dopóki trwać będą nieszczęsne następstwa pokoju w Tylży zawartego, a my będziemy się mieszali w sprawy dotyczące całej Europy. Nie trzeba było ani bronić Austrji, ani przeciw niej występywać. Powinniśmy grawitować głównie ku Wschodowi. Co się tyczy Buonapartego, skoro postawimy się ostro, obsadzimy należycie nasze granice, nie będzie śmiał przestąpić tych granic, jak to uczynił w roku 1807.
— Ale jakże moglibyśmy mój książę odważyć się na wojnę z Francją? — spytał Roztopczyn. — Czyż potrafilibyśmy podnieść ramię uzbrojone, przeciw naszym mistrzom, naszym Bogom nieledwie? Popatrz tylko na naszą młodzież, na nasze damy! Francuzi są ich bożyszczami, Paryż ich rajem! — Podniósł głos umyślnie, aby go każdy mógł usłyszeć należycie. — Wszystko u nas jest francuzkiem, mody, myśli, uczucia! Ty książę wypędziłeś od siebie Métiviera, a nasze panie, padają przed nim na kolana, włóczą mu się za nogami!... Wczoraj naprzykład porachowałem w pewnym salonie, aż sześć dam z najwyższej arystokracji, raczej rozebranych, niż ubranych, jakby szły do kąpieli, a nie na bal. Z jakąż rozkoszą, chciej mi książę wierzyć, byłbym wyciągnął z muzeum tradycjonalną, grubą, sękatą laskę Piotra Wielkiego, aby nią wysmarować plecy należycie, po naszemu, jak to dawniej w Rosji się praktykowało, tej całej naszej młodzieży, tak męzkiej, jak i żeńskiej!... zaręczam że ich głupie zacietrzewienie wszystkiem co francuzkie, wyleciało by im prędko z głowy, i poszłoby do wszystkich djabłów.
Zapanowało głuche milczenie. Książę Bołkoński potakiwał głową, z błogim uśmiechem, słowom gwałtownym, które jakby mu jego biesiadnik wyjął z pod serca.
— A teraz żegnam waszą ekscellencję... proszę uważać na siebie i zdrowie szanowne pielęgnować! — dodał Roztopczyn zrywając się nagle, jak to było jego chwalebnem zwyczajem.
To mówiąc podał dłoń Bołkońskiemu.
— Żegnaj mi drogi przyjacielu, twoje słowa były dla mnie najsłodszą muzyką. Nie mogę nigdy dość się ciebie nasłuchać.
Zatrzymał go lekko za ramię, i podał mu do pocałowania policzek pomarszczony. Reszta gości idąc za przykładem Roztopczyna, wstała również aby odejść.
Księżniczka Marja nie słuchała prawie, a przynajmniej nie zrozumiała, dla czego Roztopczyn mówi z takiem uniesieniem. Nad tem tylko rozmyślała, czy też goście nie dostrzegli przypadkiem przymusu, jaki panuje między nią, a ojcem? Tak samo nie zwracała uwagi na Borysa słówka miodowe i nadskakiwania. Był on dziś po raz trzeci w ich domu.
Bołkoński wyszedł razem z resztą gości z salonu. Piotr zbliżył się do niej z kapeluszem w ręce.
— Czy wolno mi zostać chwilę dłużej? — spytał.
— Ależ... i owszem!... — wzrokiem niespokojnym śledziła i badała biedaczka wyraz jego twarzy, czy też czego nie zauważył?
Piotr, który był zawsze po dobrym obiedzie i sutych libacjach w humorze wyśmienitym, uśmiechał się słodko, patrząc bezmyślnie w jakąś dal nieokreśloną:
— Czy księżniczka zna od dawna tego młodego człowieka?
— Ktoregoż?
— Borysa.
— Oh! widziałam go dopiero trzy razy.
— Czy podoba się pani?
— Wydaje mi się przyjemnym i dobrze ułożonym... Dla czego hrabia pytasz mnie o to? — pochwyciła mimowolnie, sądząc że Piotr dowiedział się czegoś o scenie ranniejszej między nią, a ojcem.
— Bo uderza mnie nie od dziś, że Borys wtedy tylko pokazuje się w Moskwie, jeżeli zwietrzy w mieście jaką pannę bogatą na wydaniu. Radby widocznie znaleźć narzeczonę z grubym posagiem.
— Tak sądzisz hrabio?
— Oh! można być pewnym, że spotka go się wszędzie, gdzie tylko znajduje się podobny okaz! Znam go na wylot... Chwilowo waha się: nie wie którą z dwóch wybrać, ciebie księżniczko, czy pannę Kuragin? Tej nadskakuje również z całą gorliwością.
— Bywa tam zatem?
— Oh! bardzo często!... Wynalazł nawet zupełnie nową metodę nadskakiwania i zalecanek do panien — Piotr mówił dalej ze złośliwością wprawdzie, ale mającą cechę pewnej poczciwej dobroduszności. Nie mógł się wstrzymać od podobnych dowcipnych uwag o tym, lub owym, mimo że sobie to nieraz ostro wyrzucał w swoim pamiętniku. — Uderzył go nastrój melancholijny, panien w Moskwie... I on zatem stał się chodzącą melancholją od głowy, aż do stóp, ile razy spotyka się z Julją Kuragin.
— Doprawdy? — uśmiechnęła się księżniczka Marja, wpatrzona w tę twarz najpoczciwszą w świecie. Pomyślała: Moje troski i zgryzoty zmniejszyłyby się o połowę, gdybym mogła zwierzyć się z niemi komukolwiek... naprzykład: takiemu Piotrowi... To takie serce złote! Dałby mi ręczę, jakąś dobrą radę!
— Przyjęłabyś go na męża księżniczko? — spytał Piotr bez ogródek.
— Ah! mój Boże, są chwile, w których gotowabym wyjść za pierwszego lepszego — odpowiedziała mimowolnie biedna dziewczyna, ze łzami w głosie. — Tak boleśnie, tak przykro kochać, a czuć się ciężarem tym, których ukochaliśmy nad życie własne! Drażnić ich każdem słowem, nie módz im w niczem dogodzić, a nie wiedzieć jak temu zaradzić... Wtedy pozostaje środek jedyny, opuścić te osoby... Ale gdzież ja mam się podzieć?
— Na miły Bóg! co mówisz księżniczko?
— Nie wiem co mi jest dzisiaj! — załkała głucho, łzami zalana. — Nie zważaj na to hrabio, błagam pana!
Wesołość Piotra rozwiała się natychmiast, bez śladu. Zaczął badać ją, prosząc usilnie żeby mu powierzyła swoją tajemnicę. Ona jednak ograniczyła się na powtarzaniu tego samego frazesu, że nie wie... zapomniała już o czem właściwie chciała mówić... że ją tak okropnie rozdrażnia przyszły związek małżeński jej brata, który grozi zupełnem poróżnieniem ojca z synem jedynym.
— Czy wiesz co hrabio o Rostowach? — wprowadziła umyślnie rozmowę na inne tory. — Zaręczano mi, że mają przybyć wkrótce do Moskwy... Andrzeja spodziewamy się również lada dzień... Chciałabym była, żeby tu, u nas spotkali się z sobą po raz pierwszy.
— Jakże on zapatruje się obecnie na ten związek? — spytał Piotr, mając na myśli starego księcia.
Marja potrząsła smętnie głową:
— Zawsze jednakowo. Już tylko kilka tygodni brakuje do końca owego roku próby... radabym ją była zobaczyć tymczasem i poznać bliżej... Wszak znasz ją hrabio od dawna? Powiedz mi zatem bez ogródek, z ręką na sercu, jak ją znajdujesz i jak ją osądzasz?... Ale całkiem szczerze, nieprawdaż? Andrzej ryzykuje bardzo wiele, działając w sprawie tak ważnej wbrew woli ojca. Chciałabym przynajmniej wiedzieć, czy mu się to opłaci na przyszłość?...
Zdawało się Piotrowi, że w tem naleganiu księżniczki, żeby mówił jej prawdę, tylko szczerą prawdę, czuć również usposobienie nie koniecznie życzliwe dla brata narzeczonej. Było widocznem, że oczekuje nagany z jego strony.
— Nie wiem co odpowiedzieć na razie, na pani pytanie — bąknął rumieniąc się po same uszy nie wiedzieć dla czego. — Nie zastanawiałem się dotąd, nie analizowałem szczegółowo jej charakteru. Nie potrafię ocenić ile warta, co do jej moralnego usposobienia. Mogę jednak zapewnić najsumienniej, że jest czarująca, zachwycająca, pokusa uosobistniona, jednem słowem! Nie pytaj pani dla czego? bo na to nie znajdę tłumaczenia.
Marja ciężko westchnęła. To co usłyszała, utwierdzało tylko jej obawy.
— Czy jest wykształconą umysłowo?
Zastanowił się przez dłuższą chwilę.
— Może tak... może i nie... bo nie sili się wcale na okazywanie swojej uczoności. Powtarzam raz jeszcze: jest pokusą uosobistnioną i niczem więcej.
— Pragnę pokochać ją całem sercem! Powiedz jej to hrabio, jeżeli zobaczysz ją przedemną — Marja potrząsła smętnie głową.
— Przyjadą do Moskwy za dni kilka — dodał Piotr.
Zaręczyła mu, że postanowiła sobie zobaczyć się z nią jak najprędzej, i będzie starała się z całych sił, żeby nakłonić ojca do przyjęcia dobrowolnego Nataszki za synowę.
Borys nie znalazłszy panny posażnej w Petersburgu, rozpoczął w Moskwie te same poszukiwania. Tak było rzeczywiście, jak mówił Piotr, że wahał się dotąd między dwiema dziedziczkami najbogatszemi w całem mieście, Julją Kuragin i księżniczką Bołkońską. Marja pomimo swojej brzydoty, budziła w nim więcej sympatji, i dawała pewniejszą rękojmię, przyszłego szczęścia domowego. Od owego dnia atoli, w którym odbył się objad na św. Mikołaja, w pałacu Bołkońskich, starał się nadaremnie poruszyć tę kwestję drażliwą i delikatną. Marja prawie go nie słuchała, odpowiadając na pytania z najwyższem roztargnieniem, ni w pięć, ni w dziewięć. Julja przeciwnie, przyjmowała najchętniej jego hołdy, z widocznem zadowoleniem, chociaż okazywała to w sposób niezwykły, i nader oryginalny.
Kończyła obecnie lat dwadzieścia i siedm. Wspomnieliśmy już o tem, że śmierć obu braci, uczyniła ją bardzo bogatą, piękność jednak, minęła bezpowrotnie. Ona atoli była najmocniej przekonaną w swojej próżności i zarozumieniu, że nigdy nie była piękniejszą, ponętniejszą i pożądańszą. Wielkie dochody, podtrzymywały te jej słodkie ułudy. Trzydziestka nadchodząca szybkim krokiem, czyniła ją mniej niebezpieczną dla mężczyzn. Korzystali bezkarnie z jej objadów, wytwornych kolacyjek, z doborowego towarzystwa, które zbierało się w jej obszernych salonach. Żaden z nich nie obawiał się tem skompromitować, lub zajść z nią w nadto bliskie stosunki. Taki, który byłby jej unikał najstaranniej, temu lat dziesięć, aby „nadto nie zabrnąć!“... dziś obchodził się z nią, nie jak z panną na wydaniu, ale jak z dobrą znajomą. Do jakiej zaś płci należy, o to wcale się nie troszczył, i to było mu zupełnie obojętnem.
Salony pań Kuragin, stanowiły tej zimy centrum, w którem bawiono się z największą ochotą. Prócz wielkich objadów i balów za wyłącznem zaproszeniem, spotykało się tam co wieczór, kółko mniej lub więcej liczne, łożone z mężczyzn w szczególności. O północy podawano regularnie wyśmienitą kolacyjkę i bawiono się ochoczo do drugiej, trzeciej po północy. Prócz zabaw u siebie, Julja nie opuszczała jednego balu, kuligu, pikniku. Toalety jej odznaczały się gustem wytwornym. Sprowadzała takowe wprost z Paryża, od najlepszej modystki. Mimo tego wszystkiego, zaczęła była pozować na istotę rozczarowaną, obojętną na wszystko, nie wierzącą ani w przyjaźń, ani w miłość, ani w żadne ziemskie uciechy i rozkosze, która wzdycha jedynie do spokoju wiecznego: — „Tam! tam!“ — Możnaby było przypuścić że przeszła w życiu przez jakiś straszny kataklizm, że spotkał ją zawód bolesny w miłości, i ta rana, zabliźniona powierzchownie, krwawi się wiecznie w głębi serca, lub że straciła jakąś istotę ukochaną. Tymczasem nic podobnego nie zaszło w jej życiu, i nie zamąciło jej spokoju. Tak długo jednak wmawiała sama w siebie, jako przeszła przez wielkie bole i zawody, że wkrótce i reszta jej otoczenia uwierzyła w to na ślepo. Bawiąc siebie i drugich, była ciągle owiana, niby mgła lekką, słodką melancholją. Z razu każdy z gości, starał się nastrajać z nią na ten sam ton i potakiwał jej utyskiwaniom. Wkrótce atoli otrząsano się z tej mgły, i bawiono się ochoczo, bądź tańcząc, bądź gawędząc najweselej w świecie, bądź komponując na prędce wierszyki, podług końcówek zadanych. Zabawa ta nazywana w Paryżu Bonts-rimés, jak tyle innych rzeczy i zwyczajów, zaaklimatyzowała się w Rosji najzupełniej, i kwitła bujnie na salonach w pałacu pań Kuragin. Zaledwie kilku młodych ludzi, a na ich czele Borys, brali żywszy udział w Julji nastroju melancholijnym, rozprawiali z nią szeroko i długo nad marnościami tego świata, przeglądając jej albumy pełne rysunków, myśli i poezji, o zakroju smętnym i wielce poważnym.
Dla Borysa była szczególniej łaskawą. Okazywała mu rzewne wspułczucie, że tak rychło rozczarował się w życiu, ofiarując mu na pociechę, swoją przyjaźń drogocenną, i ona bowiem tyle już przeżyła i przecierpiała! Jej albumy stały wszystkie dla niego otworem, i Borys wyrysował był na jednej stronnicy dwie wierzby płaczące nad ruczajem, splątane u góry, z następującym napisem:
Gdzie indziej znowu, wyrysował trumnę na wysokim sarkofagu, a pod spodem podpisał:
„Śmierć jest pomocą i uspokojeniem
„Dla wielkich bólów jedynem schronieniem“.
Julja uszczęśliwiona, znalazła dwuwiersz cudownym, zachwycającym! Odpowiedziała mu na prędce frazesem wyjętym z romansu Karamzina:
„Jest coś tak uroczego w słodkim uśmiechu melancholji! Jest to niby blady promień księżyca, przekradający się nieśmiało przez gęste drzew konary, lekki odcień pomiędzy boleścią, a rozpaczą, po za którym dostrzegamy jutrzenkę pociechy i ukojenia w smutku“.
Borys wdzięczny za tak czułe zastosowanie tych słów do niego, odpowiedział natychmiast tą strofką:
„Melancholjo, ty moja jedyna pociecho!
„Budząca w mojej duszy, wierne, smętne echo,
„Bez ciebie, jakąż znalazłbym osłodę w życiu?
„Ty koisz łzy moje, płynące w ukryciu“.
Julja grała mu często na arfie, dobierając umyślnie dla „swego serdecznego przyjaciela“ — nokturny i melodje najsmętniejsze. On w zamian czytał jej ustępy, tchnące najczarniejszą melancholją, z romansu Karamzyna „Biedna Elżbietka“. Czasem zmuszony był przerwać czytanie, tak się czuł (czy tylko udawał) wzruszonym. Gdy spotykali się gdziekolwiek, ich spojrzenia wymowne, powłóczyste, dawały do poznania, że oni jedynie rozumieją się nawzajem w tym tłumie bezmyślnym, oni potrafią ocenić całą wartość, jeden drugiego!
Matka Borysa bywała coraz częściej w pałacu Kuraginów. Nieodstępywała ani na krok od samej pani Kuragin. Ze zwykłą u niej zręcznością, potrafiła wybadać dokładnie, ile Julja będzie miała posagu? Dowiedziała się tedy, z pierwszej ręki, że majątek Julji składa się z dwóch kluczów niedaleko Moskwy, i z pysznych lasów, w guberni Niżno-Nowogrodzkiej!... Zawsze pokorna i poddająca się woli Najwyższego, odkrywała nawet w owej melancholji nieuchwytnej, która łączyła duszę jej syna, z duszą bogatej dziedziczki, dowód oczywisty woli Boskiej.
— Borys zapewnia mnie najuroczyściej, że jedynie u pań kochanych odnajduje spokój pożądany... Tyle go w życiu spotkało gorżkich zawodów, rozwiewając jego ułudy, a to taka mimoza!... usposobienie tak czułe!... — szeptała na ucho pani Kuragin. — Zawsze zachwycająca, a melancholijna, śliczna nasza Juleczka! — powtarzała raz po raz samej pannie. Synowi znowu nie omieszkała nakładać do głowy. — Ah! nie mam słów, aby ci wypowiedzieć, jak przylgnęłam całem sercem, do tej uroczej Julki, jak ją pokochałam! Czyż można zresztą nie uwielbiać tego ziemskiego anioła! Jej matka biedna martwi mnie na prawdę! Zastałam ją wczoraj zajętą przeglądaniem rachunków, nadesłanych z dóbr, które ma pod Moskwą. Nie może rady sobie dać z tem wszystkiem!... Mają olbrzymi majątek, ale cóż poradzą same, biedne kobiety?... Kradną je, rabują, w sposób niegodziwy!...
Borys uśmiechał się ironicznie, słuchając tych narzekań aż nadto przeźroczystych. Nie mniej atoli zajmywały i jego szczegóły, ile i gdzie posiada dóbr przekwitła Julka.
Julja czekała od dawna prośby sformułowanej wyraźniej, od swojego nadto posępnego i nieokreślonego wielbiciela. Borys jednak nie postąpił dotąd, ani o krok dalej. Odstręczały go od niej, straszny brak naturalności, wiecznie i zawsze chęć namiętna wydania się za mąż jak najprędzej, a może i jaka iskierka tlejąca dotąd w głębi serca, jego dawnej, gorącej miłości dla ślicznej kuzyneczki. Urlop jego kończył się niebawem. Co wieczór, wracając od pań Kuragin, odkładał na jutro solenne oświadczyny. A gdy nadeszło owe jutro, gdy spojrzał na twarz Julji, pełną węgrów i pryszczów, wskutek używania różu i bielidła, gdy rzuciła na niego wzrokiem powłóczystym, zamglonym, ckliwo-sentymentalnym, gdy pomyślał, że ta cała sztuczna maska rozczarowania i ponurej melancholji, przemieniłaby się w wyraz tryumfu radośnego, skoroby nareszcie poprosił wyraźnie o jej rękę, tracił nagle wszelką do tego ochotę, czuł się wobec niej lodowato obojętnym. I to do takiego stopnia, że nie rozmrażały go nawet owe dobra wspaniałe, przynoszące krociowe dochody, które poczytywał już niejako za swoją własność. Julja zauważyła była od dawna, to jego dziwne wahanie i niezdecydowanie. Czasem zaczynała się lękać, czy nie wzbudziła w nim antypatji nieprzezwyciężonej. Wrodzona miłość własna u każdej kobiety, a u niej podniesiona do najwyższej potęgi, odrzucała natychmiast to fatalne przypuszczenie. Przypisywała raczej długie wahanie Borysa, zbytniej nieśmiałości w obec niej. Jej czuła melancholja, zaczynała znikać, ustępując miejsca niecierpliwemu rozdrażnieniu. Przybycie do Moskwy Anatola Kurakina, dopomogło jej wielce do zmiany frontu. Nagle, niby pod dotknięciem rószczki czarodziejskiej, zamiast wzdychać do nieba, i oczy zawracać sentymentalnie, stała się wesołą aż do pustoty. Roztrzpiotana, uśmiechnięta zalotnie, zaczęła kokietować na zabój pięknego Anatola.
— Mój synu, wiem ze źródła najpewniejszego, że książę Bazyli wysłał Anatola do Moskwy w tym celu jedynie, aby starał się zdobyć serce i rękę Julki... — Przemówiła matka do Borysa tonem uroczystym. — Nie uwierzysz, jaką mi ta wiadomość boleść sprawiła! Tak ją kocham, że mi serce o mało nie pęknie, gdy pomyślę, iż mogła by się dostać takiemu niegodziwcowi, libertynowi bez czci i wiary!... Cóż ty na to?...
Nic matce na razie nie odpowiedział. I jemu jednak niemiło było pomyśleć, że mógłby stracić za jednym zamachem owoc żmudnego nadskakiwania pannie obecnie nieładnej i niemłodej; i że krociowe dochody Julji, które on potrafiłby użyć prawdziwie po pańsku, dostałyby się w szpony takiemu oczajduszy i nicponiowi, jak Anatol. Postanowił więc, tym razem stanowczo i nieodwołalnie, poprosić o rękę Julji. Przyjęła go z minką figlarną i z uśmiechem najweselszem. Opowiadała szeroko i długo, jak się wczoraj świetnie bawiła na balu u Apraksinów, pytając od niechcenia, kiedy odjeżdża? Mimo szczerej chęci oświadczenia jej najczulszych sentymentów, Borys nie był w stanie pohamować się w niecierpliwości. Zaczął wyrzucać jej gorżko i oskarżać o zalotność, trzpiotostwo, zmienność w uczuciach, wedle tego, kto jej ostatni hołdy składa. Julja dotknięta do żywego, odrzuciła z dumą, że ma słuszność zupełną, że kobiety w ogóle, a ją w szczególności, nudzi wszelka jednostajność. Borys już miał na końcu języka ostry docinek, który mógł ich poróżnić na zawsze, gdy w tem zamajaczyły mu przed oczami, owe krociowe dochody, a myśl upokarzająca, że musiałby dać za wygranę, i opuścić Moskwę, nie dopiąwszy celu upragnionego, zatrzymała słowa już niejako na ustach zawieszone. Spuścił oczy, aby lepiej ukryć ich wyraz gniewny i wahający, bąkając nieśmiało, głosem stłumionym:
— Nie przyszedłem kłócić się z panią... przeciwnie... pragnąłbym... — Spojrzał na nią przelotnie, chcąc się przekonać, czy ma odważyć się i ciągnąć dalej swoje oświadczyny? Uczuł na sobie jej wzrok wlepiony w niecierpliwem, gorączkowem oczekiwaniu, prawie z prośbą usilną... Na jej twarzy nie było ani śladu pierwotnego rozdrażnienia:
— Przyjdzie mi z łatwością, pod pozorem służby — pomyślał — widywać ją jak najrzadziej, gdy raz będziemy po ślubie. Ha! trudna rada... trzeba zgryść twardy orzech... brnijmy zatem... aż do końca!... — I rumieniąc się coraz bardziej mówił dalej. — Pani musiałaś przecie odgadnąć moje dla niej uczucia?... — Te słowa powinnyby były wystarczyć, bo po nich twarz Julji zajaśniała tryumfem najradośniejszym. Nie darowała mu jednak ani jednej sylaby, i zmusiła do wypowiedzenia tego wszystkiego, co zwykło się wykłamywać w podobnym wypadku... — „Że ukochał ją nad życie własne... że nigdy dotąd nie czuł dla żadnej kobiety miłości tak namiętnej“... — i tak dalej... i tem podobnie... Wiedziała przecież, ile jej się należy, za olbrzymie lasy w guberni Niżno-Nowogrodzkiej i dobra pod samą Moskwą położone. Odbierała to tylko, co jej z prawa przypadało.
„Wierzby nad ruczajem“ przestały natychmiast płakać i rzucać cień smętny nad nimi. Zapomnieli o nich z kretesem, szczęśliwi narzeczeni. Obecnie rozprawiali najweselej po dniach całych, jak urządzą dom swój wspaniale, oddawali razem mnóstwo wizyt i przygotowywali się do ślubu, który miał się odbyć niebawem, najuroczyściej, i z całą możliwą pompą.
Według ułożonego programu, hrabia Rostow zostawiwszy na wsi chorą żonę, przybył do Moskwy ostatniego stycznia, w towarzystwie Nataszki i Soni. Oczekiwano z dnia na dzień powrotu Andrzeja. Trzeba zatem było pomyśleć na serjo o wyprawie dla Nataszki. Trzeba sprzedać pałac i korzystać z obecności w Moskwie starego księcia Bołkońskiego, aby mu przedstawić przyszłą synowę. Pałac Rostowów, nie opalano przez całą zimę, nie było więc możliwem zamieszkać tamże. Hrabia przyjął też z wdzięcznością, serdeczne zaprosiny Marji Dmytrówny Afrosimow, i zajechał wprost do niej, tem bardziej że on sam, miał tylko zabawić w Moskwie dni kilka.
Dnia pewnego zatem, o dość późnej godzinie pod wieczór, dwa powozy i dwa furgony, przywożące cały tabor z Otradnoe, zajechały na dziedziniec obszerny domu przy ulicy Staro-Stajennej. Dom ten zajmywała sama jedna Marja Dmytrówna, odkąd wydała była za mąż córkę jedyną, jej zaś czterej synowie służyli w wojsku.
Wiek nie potrafił pochylić ku ziemi jej wyniosłej postaci. Jak dawniej, tak i teraz ciskała każdemu prawdę w oczy, ostro, kończasto, nie owijając słów w bawełnę. Cała jej osoba, zdawała się być żyjącym protestem przeciw wszelkim słabostkom i niepowściągliwościom ludzkości, których ona nigdy nie zaznała. Wstawała do dnia zimą i latem. Wdziewała na siebie w lecie lekki kaftanik, w zimie kacabajkę futrem podbitą i odbywała przegląd całego gospodarstwa. Jeżeli to był dzień świąteczny, wyjeżdżała w karecie, sankami lub dorożką, według powietrza, na mszą i zwidzać więzienia o czem nigdy przed nikim, nie zdradziła się bodaj jednem słówkiem. W dniu powszednim, ukończywszy około dziesiątej rano, swoje sprawy domowe, ubrana już na cały dzień, przyjmowała bez różnicy stanu i urodzenia tych wszystkich, którzy udawali się do jej miłosierdzia. Po ukończeniu owych posłuchań zasiadała do objadu. Trzy lub cztery osoby, z pomiędzy jej najserdeczniejszych, dzieliły z nią objad smaczny, obfity, doskonale przyrządzony, poczem zabierano się niezmiennie do partji bostona. Pod wieczór robiła na drutach pończochy, podczas gdy jej odczytywano dzienniki i dzieła najnowsze. Nie przyjmywała obecnie żadnych zaprosin, i bywała wyłącznie raz, lub dwa w roku, u największych matador w Moskwie, z wizytą króciuteńką.
Jeszcze nie była się rozebrała, gdy Rostowy zajechali na dziedziniec, po otwarciu na oścież bramy, która piszczała niemiłosiernie na zardzewiałych zawiasach. Następnie weszli do obszernej sieni, napełniając mrozem i śniegiem. Na progu głównej sali, z okularami na czoło nasuniętemi z głową w tył odrzuconą, Marja Dmytrówna mierzyła wchodzących swoim wzrokiem surowym i na wskroś przenikającym. Możnaby było przypuścić po jej minie, że jest niesłychanie na nich zagniewaną. Rozkazy jednak służbie wydawane, w sprawie ugoszczenia i pomieszczenia podróżnych, dowodziły zupełnie czegoś innego:
— Czy to należy do samego hrabiego?... A więc zanieść natychmiast do jego pokoju — krzyczała w niebogłosy, nie witając się z razu z nikim tak była zajęta wyłącznie rozmieszczeniem stosownem ich mnogich pakunków. — Panien kufry, pudełka i pudełeczka... do pokoi na lewo! A wy czego się gapicie, z gębami rozdziawionemi?! — ofukła dwie pokojowe. — Paszow! nastawiać natychmiast samowar!... Oho! jakieś przytyła, zmężniała i wyładniała — pociągnęła ku sobie Nataszkę, której buzia zarumieniona od mrozu, wyzierała z pod białego baszłyka.
— Boże, co za sopel lodu — wykrzyknęła dotknąwszy się jej rąk sinych od zimna. — Rozbieraj się mała jak najprędzej — a zwracając się do hrabiego, który całował ją w rękę z galanterją. — I tyś zamarzł staruchu. Słowo honoru, wszystko to zmarznięte na kość. Prędzej, prędzej, dawajcie samowar i rumu butelkę... Soniuszka... bonjour!
Podkreśliła niejako, ten wyraz francuzki, witając Sonię odmiennie, trochę z pańska i z lekkim odcieniem lekceważenia, mimo że i ją bardzo lubiła.
Gdy wszyscy przybyli, uwolnieni z futer i wszelkich obsłon zimowych, zgromadzili się w sali przy stole herbacianym, rozgrzewając się czajem i ogniem suto płonącym na kominie, a Marja Dmytrówna wycałowała serdecznie, w oba policzki, każdego po kolei, przemówiła w te słowa:
— Cieszę się niewymownie, widząc was... Przyjeżdżacie w sam czas, bo — tu spojrzała na Nataszkę — stary już tu jest i czeka lada dzień na syna. Trzeba poznać starego, przedstawić mu się, trzeba koniecznie. No, o tem, potem... — Urwała w pół, patrząc z pod oka na Sonię, jakby chciała dać do zrozumienia, że przy niej nie wypada mówić o tej sprawie.
— Ale, ale... komuż dasz znać najprzód żeś przyjechał, Stefanie Andrzejewiczu? Szynszynowi, ma się rozmieć, następnie tej wiecznej płaksie, Annie Michajłównie, nieprawdaż?... Jej syn jest tutaj... upolował wreszcie bogatą pannę i żeni się, nie tyle z nią, co z jej szkatułą... Któż jeszcze? Bestużew znajduje się tu również wraz z żoną... znowu był uciekł od niej, ale dogoniła go niebawem... W tę środę był u mnie na obiedzie. Co się tyczy tych dwóch — wskazała na dziewczęta Nataszkę i Sonię. — Pojadę z niemi najprzód, żeby pokłoniły się, Matce Iwerskajej, a z tamtąd zawiozę je do modystki Aubert Chalmé, bo ręczę, że nie mają co włożyć na siebie. Co do mnie, chybabym nie mogła im służyć za model mody najświeższej, ha, ha, ha!... Bo też ta przeklęta moda zmienia się z dnia na dzień, że aż człowieka lęk bierze. Niedawno mogłam się o tem przekonać naocznie, widząc jedną z tutejszych elegantek, z rękawami, nieprzymierzając jak spore beczułki... Cóż ciebie tu sprowadza, mój stary? — spytała hrabiego przybierając znowu minę nader surową.
— Ot, to i owo — machnął ręką. — Trzeba obstalować rozmaite gałganki dla Nataszki na wyprawę... radbym sprzedać nasz pałac w Moskwie... Jest nam tylko ciężarem, kulą u nogi uwiązaną... Mam również na myśli zbyć jeden majątek, stąd niedaleko... nic prawie nie czyni... Czy raczysz pozwolić Marjo Dmytrówno, żebym ci oddał tymczasem pod opiekę, tę parkę turkaweczek?... Muszę wybrać się tam na kilka dni...
— Dobrze, dobrze! U mnie pewno nie stanie im się nic złego. Będę na nie chuchała, dmuchała. Pokażę światu, nakarmię, napoję, no, czasem i pogderam, jak będzie za co. — Tu dotknęła się lekko dłonią szeroką policzka Nataszki, która była jak wiemy jej chrzestną córką i największą faworytką.
Nazajutrz wykonano ściśle program z góry ułożony. Pokłoniwszy się Matce Boskiej Iwerskajej, zajechano na walną naradę, do sławnej paryskiej modystki pani Aubert Chalmé. Marja Dmytrówna tak imponowała Francuzicy i takim strachem napełniała, że byle zbyć się jej prędzej z karku, odstępywała największe swoje elegancje, częstokroć ze stratą. Obstalowawszy u niej znaczną część wyprawy, wrócono do domu. Marja Dmytrówna, wypchnęła z pokoju Sonię bez ceremonii i tak przemówiła do Nataszki:
— Teraz pogadajmy w cztery oczy... Winszuję ci całem sercem, żeś potrafiła zahaczyć tak zachwycającego narzeczonego. Jestem z tego uradowana dla ciebie. Co do niego, znany mi od kołyski... — Nataszka zarumieniła się, z dumy i zadowolenia. — Kocham go, jak i resztę jego rodziny... Posłuchaj mnie teraz uważnie. Stary książę, dziwak niesłychany, jest przeciwny temu związkowi. Andrzej jednak nie jest dzieciakiem i może bardzo łatwo obejść się bez ojca przyzwolenia. Jest to atoli zawsze przykrą ostatecznością, wchodzić w rodzinę, gdzie nas sobie nie życzą... Byłoby stokroć lepiej starać się o względy ojca. Skoro zechcesz szczerze, uda ci się to niezawodnie. Masz spryt i rozumek wcale nie głupi. Ręczę, że postępując z taktem i łagodnością, potrafisz ich sobie zjednać... a wtedy pójdzie wszystko, jak po maśle.
Nataszka milczała, nie przez zbytnią nieśmiałość, jak sądziła może Marja Dmytrówna, ale że było jej zawsze czemś bardzo niemiłem, gdy ktoś trzeci mieszał się w jej sprawy sercowe. Jej miłość dla Andrzeja, była czemś tak odrębnem, tak niezwykłem, że według niej, nikt na świecie nie mógł tego zrozumieć. Kochała go i znała li jego jednego, który kochał ją, tak samo i miał przybyć lada godzina... Cóż ją zresztą inni obchodzili?
— Marja, twoja przyszła bratowa, jest anielsko dobra, mimo naszego brzydkiego przysłowia: — „Od męża bratowa, zawsze do kłótni gotowa“. — Ta nawet nędznej musze nie zrobiłaby przykrości. Prosiła mnie, czyby nie mogła poznać ciebie. Pojedziesz tam zatem jutro z twoim ojcem... Staraj się jej podobać. Tyś znacznie młodsza. Tyle będzie zyskanego, jeżeli poznacie się zanim on się zjawi. Ojciec i siostra może przywiążą się tymczasem do ciebie. Nieprawdaż, że tak będzie lepiej?
— Zapewne — bąknęła Nataszka niechętnie.
Posłuchano rady i postanowiono oddać wizytę staremu księciu. Hrabia Rostow jechał tam jednak jak na ścięcie. Bał się jak ognia tych odwidzin. Pamiętał on dotąd, ową surową reprymendę, którą otrzymał był od Bołkońskiego, wówczas gdy formowano milicją, a on nie dostarczył żądanego w ludziach kontyngiensu. I to kiedy sypnął mu burę sążnistą stary dziwak? W zamian za Rostowa najuprzejmiejsze zaproszenie na objad. Nataszka przeciwnie, ubrana w swoją najładniejszą sukienkę, była pełną otuchy i w różowym humorze.
— Nie mogą mnie nie polubić — myślała. — Jeszcze mi się to nigdy w życiu nie przytrafiło. Jestem zresztą gotowa dogadzać im we wszystkiem. Pokocham starego, bo jest jego ojcem, ją, bo jest jego siostrą, słowem: pokocham wszystkich.
Zaledwie znaleźli się w ciemnym i ponurym przedsionku, pałacu Bołkońskich, hrabia przeżegnał się nieznacznie i szepnął z ciężkiem westchnieniem: — Boże, bądź nam miłościw! — Trwoga jego była aż nadto widoczną, gdy zapytał cicho i prawie pokornie, kamerdynera w przedpokoju, czy nie mógłby złożyć wizyty księciu i jego córce? Jeden z lokai pobiegł natychmiast z tą zapowiedzią, naraz jednak zapanowało jakieś straszne zamieszanie. Ten pierwszy wysłaniec, został zatrzymany przez kogoś drugiego ze służby męzkiej, przy wejściu do głównego salonu. Tu poszeptali coś z sobą. W tej samej chwili pojawiła się pokojowa księżniczki Marji. Ta także szepnęła im słów kilka, z miną przerażoną i zahukaną. W końcu wrócił kamerdyner zafrasowany, oświadczając tonem ponurym i kwaśnym, że sam jaśnie oświecony książę, nie może mieć zaszczytu przyjąć ich, ale księżniczka prosi do siebie. Panna Bourrienne wybiegła naprzeciw nich, zapraszając najuprzejmiej w imieniu księżniczki. Ta przyjęła ich cała czerwona ze zbytku wzruszenia. Szła przez salon krokiem ciężkim, niezgrabnym, zażenowana, onieśmielona i sztywna, jakby kij połknęła. Nadaremnie siliła się, aby zachować krew zimną i odzyskać równowagę. Nataszka nie podobała się jej na pierwszy rzut oka. Znalazła, że ubrała się nadto strojnie, osądziła ją jako istotę próżną i płochą. Zazdrość mimowolna, prawie bezwiedna, usposabiała ją z góry nieprzyjaźnie dla tej dzieweczki prześlicznej, młodziuteńkiej i taką miłością namiętną ukochanej przez jej brata. To uczucie tlejące od dawna w jej sercu, wybuchnęło nagle płomieniem, wywołało w duszy burzę gwałtowną, gdy zapowiedziano wizytę Rostowów. Stary dziwak zapowiedział córce, kląc na czem świat stoi, że ani mu w głowie nie postało widzieć się z nimi, że ich nie przyjmie. Co do niej, wolno jej postąpić według własnego widzimisię. Drżąca z trwogi i wzruszenia, przeczuwając, że ojciec gotów wystrychnąć im jakąś najwyższą impertynencją, o co u niego nie trudno, kazała ich jednak do siebie poprosić.
— Przyprowadziłem ci, kochana księżniczko, moją małą śpiewaczkę — przemówił hrabia głosem niepewnym, przyciszonym, oglądając się niespokojnie na wszystkie strony, czy nie ujrzy przypadkiem starego księcia. Było widocznem, jakim strachem przejmuje go myśl sama, o możliwości pojawienia się tego dzikiego człowieka. — Jestem uradowany i najwdzięczniejszy, żeś raczyła nas przyjąć i chcesz poznać bliżej moją córeczkę... Książę jest zatem ciągle cierpiący?... to smutno, nader smutno... Czy pozwolisz mi księżniczko — wstał wypowiedziawszy jeszcze kilka zdawkowych komplementów — zostawić ci Nataszkę na jakie pół godziny... mam tu w pobliżu ważny interes... powrócę po nią niebawem.
Hrabia wymyślił sobie na prędce ów wybieg dyplomatyczny, jak potem opowiadał, aby ułatwić przyszłej bratowej rozmowę sam na sam z Nataszką, sobie zaś oszczędzić nieprzyjemnego spotkania ze strasznym panem domu. Córka odgadła te ojca skryte zamiary, i zwróciła się ku Marji z minką wyzywającą. Księżniczka przystała najchętniej na propozycję hrabiego, żywiąc również błogą nadzieję, że zostanie sam na sam z Nataszką. Ta rozdrażniona i dotknięta do żywego tchórzostwem ojca, najprzód poczerwieniała, następnie zbladła jak ściana. Mimo spojrzeń wyrazistych księżniczki, panna Bourrienne, ze zwykłą u niej nieznośną arogancją, nie chciała zrozumieć, że jest zbyteczną, i mełła dalej języczkiem, o rozmaitych zabawach i przyjemnościach w Moskwie, w których księżniczka niestety nie bierze żadnego udziału. Nataszka źle usposobiona z góry, zraniona do głębi ową naradą w sieniach służby księcia, i miną kwaśną jego kamerdynera, zniecierpliwiona ojca potulnością, niemal pokorą i trwogą, z którą zdradzał się na każdym kroku, czuła jak w niej krew zastyga, i jak cała drętwieje niejako. Przybrała też mimowolnie ton najobojętniejszy, z pewnym odcieniem lekceważenia, którym znowu obraziła się księżniczka. To sprawiło, że Marja ze swojej strony była coraz sztywniejsza, małomówna, i wydała się Nataszce wstrętnie, odpychająco brzydką. Rozmowa prowadzona z najwyższym wysiłkiem i mozołą, trwała z jakie dziesięć minut, gdy usłyszano za drzwiami szybkie kroki i uderzenie o posadzkę pantofli z nóg opadających. Twarz Marji pozieleniała z trwogi śmiertelnej. Drzwi otworzyły się z trzaskiem, i wszedł stary książę w białym szlafroku, w pantoflach i szlafmycy bawełnianej na łysej czaszce.
— Ah! pani... hrabianko Rostow!... (jeżeli się nie mylę?) chciej wybaczyć... nie sądziłem... nie spodziewałem się... Bóg mi świadkiem!... żeś nas raczyła zaszczycić swojemi odwidzinami! Szedłem po prostu do mojej córki... dla tego w stroju tak niestosownym... Proszę mi przebaczyć i mieć za wytłumaczonego... Bóg mi świadkiem!... nie wiedziałem... nie spodziewałem się zastać tu panią! — powtarzał, kładąc nacisk na słowa ostatnie, w tonie nader niemiłym i wysoce impertynenckim. Marja zerwała się była na równe nogi, i stała przed nimi drżąca i pomieszana, nie śmiejąc spojrzeć, ani na ojca, a tem mniej na Nataszkę. I ta powstała z fotelu, witając starca ukłonem. Usta dragały jej kurczowo, twarz płonęła wstydem i oburzeniem najwyższem. Jedna Francuzka uśmiechała się, szczerząc ząbki do starego dziwaka, jakby nigdy nic nie zaszło. — Proszę mi przebaczyć... proszę przebaczyć... Bóg świadkiem... — starzec mruczał dalej pod nosem, mierząc Nataszkę od głowy aż do stóp, wzrokiem ponurym i na wskroś przenikającym. Nareszcie wyszedł. Pierwsza Francuzka odzyskała równowagę, i zaczęła rozwodzić się nad złem zdrowiem księcia. Marja i Nataszka patrzyły jedna na drugą, pomieszane i milczące, nie będąc w stanie wymówić jednego słowa, tak je coś za gardło chwytało. Wstrzymały się od wszelkich tłumaczeń i komentarzy, to jednak milczenie, przedłużające się w nieskończoność, rozjątrzało coraz bardziej ich umysły, potęgując odczutą antypatję, jak z jednej, tak z drugiej strony.
Hrabia wrócił tymczasem. Nataszka zabierała się i żegnała z pospiechem, zakrawającym prawie na niegrzeczność. Znienawidziła po prostu starą pannicę (jak Marją w duszy nazywała). Miała do niej żal ciężki, że ją wystawiła na takie przyjęcie, że jej dotąd ani wspomniała o Andrzeju. — „Przecież ja pierwsza nie mogłam zacząć mówić o moim narzeczonym! — pomyślała — a do tego w obec tej wściubskiej Francuzicy!“
Ta sama myśl dręczyła najwidoczniej i Marję. I ona czuła, te powinnaby była wspomnieć coś o przyszłem małżeństwie brata. Żenowała ją obecność Francuzki, a zresztą sam przedmiot był dla niej tak bolesnym, że ani wiedziała, jak do niego przystąpić. Nareszcie w chwili kiedy hrabia z córką byli na wychodnem, zbliżyła się odważnie do Nataszki, schwyciła ją za obie ręce i szepnęła:
— Chciej zatrzymać się cokolwiek, kochana Nataszko, pragnę... muszę powiedzieć ci, jak czuję się zadowoloną, że mój brat... znalazł szczęście... przy tobie, że...
Urwała w pół, jakby oskarżała sama siebie o kłamstwo i fałsz wierutny. Nataszka spojrzała na nią drwiąco, odgadując w lot, dla czego frazesu nie dokończyła, i dlaczego się zawahała:
— Zdaje mi się księżniczko — odrzuciła lodowato — że obecnie chwila zupełnie niestosowna, żeby zaczynać mówić o tem.
Oddaliła się z główką dumnie podniesioną, ale nie mniej tłumiąc w sobie łzy, które jej się gwałtem do ócz cisnęły:
— Cóż ja zrobiłam? Co powiedziałam? — pomyślała.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Tego dnia czekano długo z objadem na Nataszkę, zanim się pojawiła w sali jadalnej. Siedziała w swoim pokoju, zwinięta w kłębuszek w rogu kanapki, i szlochała jak dziecko zfukane niesprawiedliwie. Sonia stojąc nad nią, całowała jej włosy, jej ręce, jej twarzyczkę we łzach skąpaną:
— Nataszko, przestań że raz płakać! — perswadowała łagodnie. — Czy to warto tak sobie psuć oczy? Co oni cię wreszcie obchodzą? Andrzej kocha cię szalenie, a i oni odmienią się z czasem!
— Gdybyś jednak wiedziała, jakie zniosłam upokorzenie!
— Nie mówmy o tem więcej, mój aniołku!... Tyś temu nie winna... a zatem... uściskaj mnie!...
Nataszka otarła łzy, podniosła główkę i spoiła usta z ustami Soni, tuląc się do jej piersi.
— Nie wiem... nie pojmuję... może i ja tutaj zawiniłam?... było to jednak czemś strasznem!... Ah! dla czegóż jego dotąd nie ma tu?... — zeszła nareszcie, nie mogąc jednak ukryć, że płakała. Oczy miała czerwone, i spuchnięte od łez. Marja Dmytrówna, wiedząc już o wszystkiem od hrabiego, i jak przyjęto jej biedną pochrzestnicę w pałacu Bołkońskich, udawała, że niczego nie spostrzega, nawet nie spojrzała w stronę Nataszki, aby jej bardziej jeszcze nie rozdrażniać. Rozmawiała i przekamarzała się najswobodniej, po swojemu, z resztą biesiadników, śmiejąc się na cały głos.
Tego samego wieczora, Rostowy poszli do teatru na operę. O lożę wystarała im się była Marja Dmytrówna.
Nataszkę wcale to nie ucieszyło. Ponieważ atoli dla niej wyłącznie zrobiła Marja Dmytrówna ten wydatek, nie było sposobu wymówić się, i trzeba było pójść z ojcem i Sonią koniecznie. Ubrała się stosownie, a zszedłszy na dół do głównego salonu, nie mogła wstrzymać się, żeby nie spojrzeć na siebie, w wielkiem ruchomem źwierciedle, które odbijało jej postać czarującą, od głowy aż do drobnych nóżek, jak u owego sławnego Kopciuszka. Widząc się tak ładną, tak uroczą, uczuła w ciele dreszcz rozkoszną, jakby nagle zakochała się sama w sobie.
— Mój Boże, gdyby on tu był przynajmniej!... — westchnęła ciężko. — Nie zadowolniłabym się jednym, zimnym pocałunkiem, złożonym nieśmiało wtedy, na początku, kiedy skamieniałam była niejako, po jego odurzających mnie oświadczynach... Co nie, to nie!... otoczyłabym go miłośnie ramionami, przytuliłabym się do jego piersi i zmusiła do utonienia w moich źrenicach, tym swoim wzrokiem na wskroś przenikającym, który zdaje mi się wiecznie, że widzę w siebie wlepiony... Cóż mnie w końcu obchodzą ojciec i siostra? Kocham jego tylko, jego wyłącznie, jego twarz, jego spojrzenie i ten uśmiech czarujący, w którym łączy się męzka energja, z słodyczą młodzieniaszka!... Lepiej nie myśleć o nim, starać się zapomnieć o wszystkiem co zaszło między nami, inaczej bowiem gotowam rozchorować się śmiertelnie z tęsknoty za nim!...
Odwróciła się od zwierciadła, powstrzymując się z biedą od nowego wybuchu łez gorzkich. — Jak też Sonia może kochać tak spokojnie, prawie apatycznie Mikołaja? — pytała się w duchu. — Jak potrafi latami czekać cierpliwie na niego, zawsze z jednakową stałością? Jam do niej w niczem nie podobna, to daremnie!... Niby ogień i woda... — I spojrzała badawczo na serdeczną przyjaciółkę, która biegła szybko ku niej, wachlując się po drodze.
W chwilach takiego nadmiaru czułości i tęsknoty, nie wystarczało Nataszce, kochać i czuć się nawzajem kochaną. Ona wtedy potrzebywała gwałtownie, uwiesić się na szyi Andrzejowi, i słyszeć z ust najdroższego potok słów namiętnych, i jak lawa rozpromienionych. Jadąc w karecie, obok ojca, wpatrywała się bezmyślnie w rewerbery migocące tu i owdzie, niby świetlane robaczki około św. Jana, wśród cieniów nocnych. Zapadała coraz głębiej w zadumę pełną słodkiej melancholji, pełną snów miłosnych, rozkosznych i upajających! Ich powóz jadąc zwolna za porządkiem, stanął w końcu pod kolumnadą teatralną, z kołami świszczącemi i piszczącemi, które obracały się mozolnie, brnąc po osie w śniegu stwardniałym od mrozu. Nataszka i Sonia wyskoczyły lekko z karety, podnosząc ostrożnie sukienki, żeby się o śnieg nie otarły. Po nich wysiadł hrabia, stękając i opierając się ciężko, na ramionach aż dwóch lokai, stojących według ówczesnej mody za karetą. Przebijali się jak mogli przez tłum zewsząd nadpływający, nie zważając na krzyki i zachwalania swego towaru, przez kupczących w bramie, i na schodach teatru. Nie troszczyli się również i tem, że orkiestra już była zaintonowała pierwsze takty uwertury.
— Nataszko, twoje włosy! — szepnęła Sonia, gdy odźwierny otwierał im na oścież drzwi od loży. Muzyka hałaśliwa zaszumiała im w uszach, wzrok ich zaś olśniły lampy płonące u góry w olbrzymim pająku, kinkiety przed orkiestrą i mnogie brylanty, rozsypane gęsto po lożach, świecące w uszach, na szyjach dam mocno wygorsowanych i w bransoletach na ich ramionach obnażonych. Sąsiadka siedząca tuż obok ich loży, rzuciła na dwie młode i ładne dziewczątka, wzrokiem pełnym kobiecej zawiści i niepokoju, czy jej samej nie zaćmią przypadkiem? Dotąd nie podniesiono jeszcze kortyny. Orkiestra kończyła długą uwerturę. Dwie panienki usiadły na przedzie loży, układając fałdy sukien, cokolwiek zmiętych przez drogę. Nataszka doświadczyła pewnego rozkosznego łaskotania, z przymieszką jednak i czegoś niemiłego, uczuwszy na sobie, na swoich ramionach, piersiach i szyjce obnażonej, ogień krzyżowy kilkuset par źrenic, wlepionych w nowoprzybyłe, z najwyższą ciekawością. Od dawna nie spotkało ją nic podobnego. Obudziło to w niej cały szereg wspomnień, wzruszeń, żądz namiętnych i niepohamowanych, odpowiednych doznanemu w tej chwili wrażeniu.
Dwie młode panienki, bardzo ładne, choć każda była w innym rodzaju piękną, wchodzące do teatru w towarzystwie hrabiego Rostowa, którego również od wieków nie widziano w Moskwie, zwróciły natychmiast na siebie ogólną uwagę. Wiedziano mniej więcej, że młodsza córka Rostowa zaręczona z księciem Andrzejem, mimo, że tego nie ogłoszono urzędowo, i że od zaręczyn, Rostowy nie ruszyli się ze wsi. Nie dziw zatem, że narzeczona najświetniejszej partji w całej Rosji, budziła powszechną ciekawość u mężczyzn, powszechną zazdrość u kobiet!
Nataszka rozkwitająca wogóle pięknością w całej pełni, tego wieczora, w prześlicznej toalecie, wyglądała rzeczywiście czarująco. Uczucia wewnętrzne piersi rozpierające nadmiarem życia i namiętności młodocianej, rozpłomieniały jej wzrok, który, jakby dla kontrastu, tem bardziej uderzającego, ślizgał się po wszystkiem i wszystkich, z dziwną, prawie apatyczną obojętnością, nie zatrzymując się dłużej na niczem i na nikim. Było widocznem, że nie szuka nikogo w tym tłumie różnobarwnym. Jej rączka o kształtach niesłychanie arystokratycznych, bawiła się machinalnie złotą lornetką na łańcuszku, z łokciem opartym od niechcenia, o poduszkę pąsową aksamitną, którą brzeg loży był miękko wyścielony.
— Popatrz no Soniu — szepnęła Nataszka — zdaje mi się że naprzeciw naszej loży, siedzi hrabina Aleninowa z córkami?...
— Przez miłosierdzie Boże! — wykrzyknął hrabia, zobaczywszy wtaczającego się do jednej z lóż grubasa, swojego dobrego znajomego — Michał Kiryłowicz jeszcze więcej utył, odkąd go z oczu straciłem.
— A widzi tatko naszą Annę Michałównę, w jej nieśmiertelnym turbanie na głowie? — wtrąciła złośliwie Nataszka.
— Widzę... jest z paniami Kuragin... i z Borysem, Julki narzeczonym... To od razu bije w oczy...
— Ależ narzeczeni, en toute forme! — zaręczył Szynszyn, wchodzący w tej chwili właśnie do ich loży. — Dziś rano Trubeckoj został przyjęty oficjalnie przez Julkę, obecnie po trochę już... w słup idącą...
Nataszka spojrzała w stronę wskazaną jej przez okazały turban Anny Michałówny, i ujrzała istotnie twarz Julji uśmiechniętą, rozradowaną, która siedziała w środku, między dwiema starszemi paniami. Była cała połyskująca od kosmetyków. Na szyi mocno ubielonej, połyskiwała pyszna kolja brylantowa. Z po za jej krzesła, wyzierała głowa Borysa, jak zawsze ufryzowana najstaranniej. I on uśmiechał się, pochylony ku Julji, coś jej szepcąc poufnie do ucha, pełnego blanszu. Oczami wskazywał jej Rostowów.
— Mówią o nas... o mnie — pomyślała Nataszka. — Zapewne chce ukoić jej zazdrość, co do mojej osoby... niepotrzebnie zadaje sobie tyle pracy, na prawdę! Gdyby wiedzieli jak mi są wszyscy obojętni!
Na drugim planie jaśniał toczek zielony aksamitny, z mnóstwem piór, Anny Michałówny. W głębi serca tryumfująca najniezawodniej, miała jednak minę jak zawsze pokorną i zdaną najzupełniej na wolę Bożą. Nataszka znała z własnego doświadczenia, ową atmosferę pełną rozradowania i miłości zdwojonej niejako, którą najbliżsi sercem, zwykli otaczać narzeczonych. Uczuła się jeszcze smutniejszą. i przypomniała sobie z goryczą niewypowiedzianą, jak ją przyjęto w pałacu Bołkońskich i ile tam zniosła dotkliwego upokorzenia. Odwróciła wzrok czemprędzej i z niechęcią od tamtej pary.
— Jakim prawem ten staruch niegodziwy, mnie odtrąca?... Ale po co mam o tem myśleć? — potrząsła głową. — Zapomnijmy o tych wszystkich zgryzotach, aż do jego powrotu. — Zaczęła przechodzić oczami z uśmieszkiem wesołym i figlarnym, twarze znajome i nieznane jej, na krzesłach parterowych i na balkonie pierwszego piątra. Na samem środku, w pierwszym rzędzie spostrzegła Dołogowa. Obrócony plecami do sceny, oparty o poręcz fotelu, miał na sobie cały strój Persa. Włosy ufryzowane w pukle i podczesane wysoko, tworzyły na głowie ogromną czuprynę. Nadawało to jego całej postaci cechę niesłychanie oryginalną. Wysunięty naprzód, wiedział doskonale, że zwraca na siebie powszechną uwagę. Tego właśnie pragnął. Otaczała go złota młodzież moskiewska, w obec której przybierał ton lekko protekcjonalny. Był tak swobodnym i bez najmniejszej żenady, jakby był sam jeden u siebie w pokoju.
Hrabia Rostow trącił Sonię, łokciem wskazując jej ekswielbiciela.
— Nie do poznania, co?... Skądże przybywa? — spytał hrabia Szynszyna. — Był ulotnił się zupełnie na czas dłuższy.
— Najzupełniej! — potwierdził zapytany. — Był w Kaukazie. Naraz znikł stamtąd bez śladu. Zapewniają że zrobiono go ministrem w Persji, w jakiemś mniejszem państewku. Tam miał zabić w pojedynku rodzonego brata szacha perskiego. Od tej chwili, wszystkie nasze damy tracą głowy dla pięknego Persa, Dołogowa!... Wszyscy nim wyłącznie zajęci, o nim li rozprawiają i zaprasza się gości, aby Dołogowa oglądali, niby na zjedzenie wielkiego i smacznego sterleta! Dołogow i Anatol Kurakin, podbili we dwóch wszystkie serca kobiece w całej Moskwie!
W tej samej chwili, weszła do loży obok Rostowów, kobieta piękna i postaci imponującej. Pyszny warkocz złotych włosów tworzył nad czołem djadem iście królewski. Na szyi miała trzy sznury pereł olbrzymich i prześlicznej wody. Jej biust mocno wygorsowany, był jak utoczony, i ćmiącej białości. Potrzebowała dużo czasu, aby usiąść. Posuwała krzesła z hałasem, szeleszcząc suknią z ciężkiego jedwabiu.
Nataszka podziwiała w duszy kształty wspaniałe i całość imponującą, tej prześlicznej osoby, gdy ta spojrzawszy przypadkiem w stronę ich loży, uśmiechnęła się czarująco i skinęła głową przyjacielsko hrabiemu. Była to żona Piotra, Helena Bestużew. Hrabia znający całą Moskwę, pochylił się ku niej, pytając.
— Czy dawno hrabina raczysz gościć w Moskwie!... Pozwolisz mi w antreakcie, pójść ucałować twoje śliczne rączki?... Ja bo przybyłem tu w interesie, i przywiozłem z sobą moje dziewczątka, żeby je trochę rozerwać... Utrzymują że Semenowa jest w tej roli niezrównaną... A hrabia, czy jest tu także.
— Tak... ma nadejść niebawem — Helena odrzuciła fiksując Nataszkę wzrokiem badawczym.
Hrabia Rostow usiadł w głębi swojej loży.
— Wszak piękna? — szepnął córce do ucha.
— Olśniewająca! — zawołała Nataszka z zapałem. — Pojmuję, że każdy za nią szaleje!
Po skończonej uwerturze, kapelmistrz uderzył trzy razy po budce suflera, jak zazwyczaj. Każdy usiadł czemprędzej na krzesło, tak na dole, jak i na piątrach, i w sali zrobiło się cicho, jak makiem posiał. Starzy i młodzi, wojskowi i cywilni, kobiety z ramionami obnażonemi i okrytemi kosztownymi klejnotami, wszyscy skierowali wzrok na scenę, i Nataszka poszła również za ich przykładem.
Dekoracje przedstawiające las, wznosiły się po obu bokach sceny. Po środku ugrupowały się statystki w króciutkich spódniczkach i pąsowych staniczkach. Jedna z nich tęga i trochę przysadkowata, ubrana w bieli, siedziała opodal od swoich towarzyszek, na stołku drewnianym oparta o kawałek kartonu pomalowanego na zielono. Wszystkie chórem śpiewały. Gdy skończyły, owa tłusta dziewa wstała i postąpiła aż do budki suflera. Teraz zbliżył się do niej mężczyzna w trykotach jedwabnych, które odznaczały jego łydki olbrzymie. Przy czapce miał pióro wysokie i sztylet za pas wetknięty. Stanąwszy obok niej odśpiewał długie solo, giestykulując przy tem zawzięcie. Z kolei darła się tłusta spiewaczka w bieli. W końcu zamilkli oboje na chwilę, a gdy orkiestra przegrała wstęp, człowiek w czapce z piórem, porwał śpiewaczkę za rękę, cisnąc w swojej dłoni, jakby chciał policzyć wszystkie chrząstki i kosteczki w palcach i czekał z rezygnacją znaku kapelmistrza, kiedy mają zacząć drzeć się razem! Publiczność zachwycona, odpowiadała grzmotem oklasków, biła w dłonie, tupała nogami, jak najęta. Para śpiewaków, przedstawiająca prawdopodobnie dwoje rozkochanych, odpowiadali na ten objaw namiętny zadowolenia, uśmiechami i ukłonami, z dłonią na sercu, na prawo i lewo, w rodzaju podziękowania.
Co się tyczy Nataszki, ta przybywając prosto ze wsi, a tego wieczora zadumana więcej niż kiedykolwiek, znajdywała to całe przedstawienie dziwacznem i nienaturalnem. Nie była w stanie, ani zwrócić na tekst wyłącznej uwagi, ani pojąć na razie znaczenia muzyki. Widziała jedynie przed sobą płótna grubo nasmarowane farbami jaskrawemi, mężczyzn i kobiety, dziwnie ukostiumowanych. Wszystko to ruszało się, i darło niemiłosiernie, w blaskach oślepiających kinkiet teatralnych. Niczego nie pojmowała, uderzała ją jedynie śmieszność i nienaturalna napuszystość w całości. Tak ją to wszystko raziło, i tak było jej wstrętnem prawie, że wstydziła się i czuła zażenowaną, smutnem położeniem artystów na scenie! Starała się odszukać w twarzach najbliższych sąsiadów i sąsiadek, czegoś podobnego, do tego co sama odczuwała. Wszystkie jednak spojrzenia skierowane na scenę, zdawały się śledzić wątek sztuki z interesem coraz wzrastającym. Publiczność objawiała swoje zadowolenie tak hałaśliwie, że trzeba było uwierzyć jej rozentuzjazmowaniu. Nataszce i to jednak wydało się sztucznem, nienaturalnem, robionem niby na komendę. — „Ha! — pomyślała — tak być musi prawdopodobnie?“ — I przypatrywała się dalej tym wszystkim głowom ufryzowanym i upomadowanym na parterze, kobietom wygorsowanym w lożach, a szczególniej swojej pięknej sąsiadce Helenie, którą możnaby było uważać prawie za rozebraną. Pomimo tego nadmiernego obnażenia piersi, spozierała na scenę ze spokojem bogini z Olimpu, z uśmiechem stereotypowym na ustach. Oddychała rozkosznie, tą gorącą, niezdrową atmosferą, sali nabitej ludźmi, i znosiła stoicznie, owe setki źrenic wlepionych w nią z namiętnym zachwytem. I Nataszkę zaczął ogarniać rodzaj szału i upojenia, jakiego od dawna nie doświadczała. Zapominając zupełnie gdzie się znajduje, i jakie widowisko majaczy jej przed oczami, patrzyła bezmyślnie nie widząc niczego, podczas gdy mózg jej rozpierały myśli i chęci najdziwaczniejsze i najniedorzeczniejsze:
— Czyżbym nie mogła naprzykład — mówiła sobie w duszy — wyskoczyć z loży na scenę, i powtórzyć arję zmaltretowaną przez śpiewaczkę, stokroć lepiej?
To znowu brała ją ochota uderzyć wachlarzem po głowie staruszka w wysokiej, ufryzowanej starannie peruce, który siedział w krzesłach, pod jej lożą parterową, lub przechylić się ku loży sąsiedniej, i połaskotać piękną hrabinę Bestużew po plecach, prawie po pas obnażonych.
Podczas pauzy poprzedzającej każdy nowy numer w operze, otworzono z cicha drzwi obok loży Rostowów i wszedł ktoś zapóźniony. Zabrzęczały ostrogi i pałasz w ciasnym przesmyku loży.
— Anatol Kurakin! — mruknął Szynszyn. Hrabina zwróciła głowę ku drzwiom, i Nataszka ujrzała prześlicznego oficera, w mundurze adjutanta, który szedł naprzód loży, z miną junacką, ale nie mniej z pewną dystynkcją człowieka dobrze wychowanego. Przypomniała sobie natychmiast, że go już raz widziała na balu w Petersburgu. Było coś zdobywczego w jego chodzie i całym układzie. U innego wydałoby się to może śmiesznem i przesadzonem. On jednak był nadto pięknym, żeby mu nie miano wybaczyć czegoś podobnego, tem bardziej że w jego rysach był wyraz uprzejmy i pełen na pozór serdecznej dobroduszności i wesołości.
Mimo że kortyna była od dawna podniesioną, stąpał najspokojniej, nie troszcząc się bynajmniej o sztukę rozpoczętą. Pałasz pobrzękiwał uderzając o ostrogi. Głowę niósł wysoko. Była cała woniejąca i w pukle misternie ułożona. Rzucił okiem przelotnie na Nataszkę, oparł lewą dłoń na brzegu loży, w obcisłej cieniuteńkiej rękawiczce, skinął siostrze głową z uśmiechem na powitanie, a pochylając się naprzód, szepnął jej do ucha jakieś pytanie, pokazując wzrokiem ładną sąsiadeczkę:
— Zachwycająca! — zawołał głośno, mówiąc widocznie o Nataszce. Domyśliła się tego natychmiast, dziwnym instynktem kobiecym. Usiadł potem obok siostry, dotykając się prawie łokciem Dołogowa, który stał teraz w krzesłach na dole, aby módz przypatrzeć się dokładniej, pięknej hrabinie Bestużew.
— Jak podobni do siebie, brat z siostrą — hrabia zauważył — a tak piękni oboje!
Szynszyn kładł mu szeptem w ucho, jakąś najnowszą awanturkę skandaliczno-miłosną, która obiegała obecnie salony. Bohaterem tejże, był Anatol Kurakin. Nataszka nie straciła ani słowa, z tej historyjki skandalicznej, mimo że Szynszyn opowiadał ją głosem przyciszonym, a może właśnie dla tego. Gotową była jednak wszystko wybaczyć pięknemu adjutantowi, za to że nazwał ją „zachwycającą“.
Po pierwszym akcie, publiczność zaczęła tłumnie wychodzić, aby za chwilę powrócić nazad.
Borys zjawił się w loży Rostowów, prosząc ich w imieniu własnem, jak i w imieniu narzeczonej, żeby raczyli być na ich ślubie. Przyjmował gratulacje, z całą swobodą i rozweseleniem. Nataszka rozmawiała z nim najobojętniej w świecie. A jednak była niegdyś bardzo zajęta pięknym kuzynkiem. Była jednak w takiem podnieceniu gorączkowem, że nic jej nie dziwiło, i wszystko wydawało się czemś zupełnie naturalnem.
Piękna Helena miała dla każdego z osobna, swój wieczny uśmieszek słodko-zalotny, i Nataszka zaczęła ją w tem naśladować, uśmiechając się tak samo do Borysa.
Loża hrabiny Bestużew napełniła się wkrótce mężczyznami, odznaczającymi się dystynkcją i wyższą inteligencją. Szło im widocznie o to, aby cała publiczność dowiedziała się, że mają ten zaszczyt najwyższy, być znanymi królowej piękności, która lożę zajmowała.
Kurakin ustąpił miejsca obcym w loży siostry, sam zaś stał teraz obok Dołogowa, nie spuszczając z oka Nataszki. Odgadła, że obaj o niej mówią, i to jej wielce pochlebiło. Tak się teraz ku nim zwróciła, żeby mogli podziwiać jej profil. Według jej zdania klasyczna piękność jej rysów występywała najlepiej w profilu. Na chwilę przed drugim aktem, ujrzano wchodzącego do loży Rostowów Piotra. Utył jeszcze bardziej w tym czasie, był dziwnie smutny i przybity. Rostowy o nim nie wiedzieli, odkąd byli w Moskwie. Spostrzegłszy Nataszkę, Piotr przyspieszył kroku i zamienił z nią słów kilka. Odwróciła głowę mimowolnie czując na sobie wzrok Anatola, wyrażający uwielbienie pełne zapału, i przytem czułość niewypowiedzianą. Zmieszała się, widząc go tuż pod ich lożą. Widziała że go zachwyca, a dotąd nie znała wcale tego człowieka.
W drugim akcie dekoracje przedstawiały cmentarz, okryty nagrobkami. W głębi w płótnie stanowiącem tło sceny, była dziura, która miała księżyc przedstawiać. Na scenie ciemno się zrobiło, za pomocą deski przysłaniającej światło kinkiet, wzdłuż sceny ustawionych. Trąby i basy, grały ponuro, tonem głuchym, a mnóstwo ludzi otulonych dużemi, czarnemi płaszczami, wyszli z po za kulis. Zaczęli wywijać rękami jak szaleńcy, a jeden z nich trząsł gwałtownie jakimś przedmiotem ostrym i szpiczastym, który przypominał z daleka sztylet. Teraz nadbiegli inni jacyś ludzie, ciągnąc gwałtem ową tęgą pannę w bieli, która obecnie była ubrana niebiesko. Szczęściem dla niej zaczęli śpiewać wszyscy razem, zamiast uprowadzić ją dalej. Zaledwie skończyli drżeć się w niebogłosy, za kulisami odezwały się trzy donośne uderzenia, w jakąś blachę mosiężną, a ludzie w czarnych płaszczach poklękali natychmiast, intonując hymn rzewny i podniosły, który publiczność obsypała grzmiącemi oklaskami, przerywając tem nawet objawy tak niezwykłe i wypadki nadzwyczajne, przesuwające się po scenie.
Ile razy Nataszka rzuciła wzrokiem na parter, spotkała się z oczami rozpłomienionemi Anatola, który fiksował ją uporczywie, ani zważając co się dzieje na scenie. Nie przywiązując do tego najmniejszej wartości, czuła się jednak wielce zadowoloną, że potrafiła oczarować go do tego stopnia.
Helena skorzystała z entreaktu, aby powstać. Zwróciwszy się ku hrabiemu skinęła na niego paluszkiem, a skoro w loży się pojawił, zaczęła z nim mówić wyłącznie, pomijając tych wszystkich, którzy przyszli złożyć hołd najpoddańszy u jej stóp:
— Niechże poznam bliżej hrabiego, prześliczne panienki — przemówiła najuprzejmiej. — Całe miasto, niemi wyłącznie zajęte.
Nataszka powstała z fotelu, kłaniając się według wszelkich reguł, przepysznej hrabinie. Pochwała tejże była słodszą nad miód, dla jej miłości własnej.
— I ja teraz staram się przerobić na prawdziwą Moskiewkę — mówiła dalej Helena. — Czy też godziło się hrabio kochany, zagrzebać na wsi te dwie perły drogocenne!
Hrabina nie daremnie uchodziła za kobietę zachwycającą, która potrafi ująć sobie każdego. Miała dar niepospolity, mówienia zawsze zupełnie czegoś innego, niż w danej chwili myślała i odczuwała. Umiała pochlebiać zręcznie i z najwyższą naturalnością, jakby jej to wprost z serca płynęło:
— Musisz mi pozwolić hrabio kochany, postarać o rozrywki stosowne dla tych ślicznych panienek. I ja jestem w Moskwie ptakiem przelotnym. Nie zabawię tu długo... Trzeba tem bardziej korzystać z krótkiego terminu, i zabawić się należycie... Dużo słyszałam o tobie, moja śliczotko — zwróciła się wprost do Nataszki, ze swoim najsłodszym uśmieszkiem — w Petersburgu, od mojego wiernego pazia księcia Trubeckoj i od serdecznego przyjaciela mego męża, księcia Bołkońskiego... — Położyła nacisk na tem nazwisku, dając tem do zrozumienia, że wie o wszystkiem. Następnie, żeby zaznajomić się jeszcze lepiej, zaprosiła Nataszkę do swojej loży.
W trzecim akcie scena przedstawiała pałac oświetlony à giorno, którego salę wspaniałą ozdabiały portrety rycerzy wąsatych i brodatych. Po środku stało dwie osoby prawdopodobnie król i królowa. Król poruszył jednem i drugiem ramieniem, nareszcie zaintonował z pewnem wahaniem wielką arję, która co prawda wcale mu się nie udała. Później zasiadł na tronie wyzłacanym i okrytym pąsowym aksamitem, zapraszając królowę ręką, żeby zajęła obok niego drugie, niższe krzesło. Teraz wprowadzono ową jejmościankę, ubraną najprzód biało, potem niebiesko, a która obecnie Bóg raczy wiedzieć dla czego, była już tylko w koszulce. Z włosami rozpuszczonemi, zaczęła drzeć się niemiłosiernie, załamywać ręce i targać włosy, wyrażając tem rozpacz najwyższą. Naraz król skinął ręką surowo i natychmiast wybiegło z po za kulis mnóstwo kobiet i mężczyzn w trykotach, którzy skakali po scenie jak opętani. Skrzypce rzępoliły dość fałszywie, na nutę jakiegoś tańca lekkiego i wesołego. Z tłumu tańczących wysunęła się jedna tancerka, młoda jeszcze, ale chuda jak szczypka i z nogami długiemi jak u żurawia. Ta ukryła się najprzód za kulisami, poprawiając coś około staniczka tak krótkiego, że co chwila groził zupełnem zniknięciem. Z tem się ile tyle załatwiwszy, wybiegła na środek sceny i zaczęła wyprawiać skoki niepojęte. Publiczność, doprowadzona do szału, krzyczała, tupała, biła oklaski ogłuszające. Z kolei wysunął się z po za kulisy po prawej stronie Duport, także w trykotach, baletnik biorący za swoje entrechats i skoki rozmaite sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Teraz publiczność zdawała się tracić zmysły z nadmiaru radości. Baletnik stojąc na jednej nodze, kłaniał się na wsze strony, z najsłodszym uśmiechem. Rozpoczęło się świetne pas de deux. Gdy powtórzono go dwa razy, na gwałtowne dopominanie się o to publiczności, król powiedział słów kilka w rodzaju recitativa, tańce ustały, a odezwał się chór w głębi. Nagle zerwała się burza, którą orkiestra starała się oddać na trąbach i basach, za pomocą mnóstwa gam chromatycznych. Tłum rozbiegł się uprowadzając dziewczynę w koszuli i kortyna zapadła. Publiczność przywoływała z dziesięć razy Duport’a i ową chudą baletnicę, z zapałem nie dającym się opisać. Rzecz szczególna. Nataszka już się niczemu nie dziwiła, znajdowała przeciwnie wszystko zupełnie naturalnem i uśmiechała się razem z innymi, ciesząc się tem, na co patrzyła.
— Nieprawdaż, że ten Duport niezrównany? godny podziwienia? — spytała ją Helena.
— Rzeczywiście — potwierdziła Nataszka, z całą szczerością.
Podczas przestanku, otworzono cicho drzwi do loży Heleny i wsunął się ostrożnie Anatol, aby o nic nie potrącić. Nataszka uczuła na ramionach obnażonych chłodniejszy powiew powietrza.
— Pozwól śliczotko moja, że ci przedstawię mojego brata młodszego — przemówiła Helena, patrząc badawczo z pod oka, na Anatola i Nataszkę. Nataszka zwróciła się ku niemu skinąwszy główką z lubym uśmieszkiem. Z bliska wydał się jej ten piękny chłopak jeszcze ponętniejszym. Usiadł za jej fotelem, zapewniając, że pragnął od dawna być jej przedstawionym, odkąd miał to szczęście widzieć ją na balu u Naryszkinów. Anatol rozmawiał zupełnie inaczej z kobietami, niż z mężczyznami. Z tymi ostatnimi wcale się nie żenował, wypowiadał brutalnie zasady wstrętne, przyznawał się otwarcie, że byle mógł dogodzić żądzy chwilowej, dobre mu są wszelkie środki, gotówby nawet zbrodnię popełnić. Z kobietami przeciwnie (do jakiegoś czasu ma się rozumieć) okazywał się szarmanckim, delikatnym i potulnym jak baranek. Zachwycił tem wszystkiem Nataszkę, nie budząc w niej ani cieniu obawy, mimo że tyle o nim złego słyszała.
Anatol spytał ją o zdanie o operze przedstawianej, zapewniając, że co do niego, znajduje że Semenówna starzeje się i głos traci najfatalniej.
— Czy wie pani, że urządzamy karuzel w kostiumach — przemówił nagle tonem poufałym, starego, serdecznego przyjaciela. — Musi pani wziąć w nim udział, ubawimy się doskonale!... Wszak będziesz pani na nim? — szepnął jej do ucha tonąc wzrokiem w jej ciemnych oczach, które uśmiechały się do niego mimowolnie. Choć patrzyła gdzie indziej, czuła na sobie ten wzrok namiętny, pożerający ją całą niejako. Pochlebiało to wprawdzie jej miłości własnej, ale i mieszało jednocześnie. Te oczy palące rozbierały ją prawie, ślizgając się z bezwstydną śmiałością, po jej ramionach, piersiach i szyji obnażonej. Płonąc wstydem, zwracała się czemprędzej ku niemu, aby położyć kres tej ciekawości niedyskretnej, i zmusić zuchwalca do patrzenia tylko w jej oczy. Pytała się w duchu z trwogą tajemną, co się stało z jej dziewiczą skromnością, z jej sromem pełnym godności, który stanowił zaporę nieprzełamaną, między nią a mężczyznami? Dla czego to przestało istnieć między nią, a tym człowiekiem, z którym rozmawia po raz pierwszy w życiu? Jak mogły wystarczyć te krótkie chwile, na tak wielkie, tak nagłe zbliżenie jej z tym nieznajomym? Jak to być może, żeby ona mówiąc z nim o rzeczach najobojętniejszych, trwożyła się mimowolnie, czy nie porwie jej ręki po kryjomu, aby do ust przycisnąć, czy nawet nie posunie się tak daleko w swojej zuchwałej napastliwości, i nie ośmieli się dotknąć ustami jej ramienia obnażonego? Nigdy dotąd żaden mężczyzna nie wzbudził w niej uczucia tak nagłego i namiętnego, a dobrowolnego z jej strony połączenia się z nim całem jestestwem. Rzucała wzrokiem badawczym i niespokojnym, to na Helenę, to na swego ojca. Hrabina była teraz zajętą wyłącznie jakimś księciem zagranicznym, prawiącym jej moc komplementów, hrabia Rostow zaś, uśmiechał się jak zwykle, z całą serdeczną dobrodusznością, i zdawał się przemawiać do niej tym uśmiechem:
— Bawisz się doskonale, nieprawdaż? No! to i ja czuję się najzupełniej zadowolonym!
W jednej z takich chwil, kiedy Anatol milczał, magnetyzując ją swojemi dużemi, palącemi oczami, Nataszka nie wiedząc jak się uwolnić od tej natarczywości, spytała czy mu się Moskwa podoba? Zarumieniła się natychmiast, zdało jej się bowiem, że nie powinnaby była nawiązywać z nim rozmowy na nowo.
— Miasto samo, wcale mnie zrazu nie zachwyciło — odrzucił z uśmiechem. — Cóż bo dodaje uroku każdej miejscowości? Piękne damy, nieprawdaż? A jam takich nie widział. Teraz zupełnie zmienia się postać rzeczy: zakochałem się... w Moskwie! Trzeba koniecznie żebyś pani należała do karuzelu. Ręczę, że będziesz ze wszystkich najładniejszą! A na zapewnienie, że będziesz pani należała do naszego grona, błagam o ten kwiatuszek.
Nataszka nie rozumiejąc dokładnie całej tych słów doniosłości, odczuła instynktowo, że nie były stosowne. Nie wiedząc jak sobie z tem poradzić, udała że nie słyszy i zwróciła oczy w inną stronę. Dręczyła ją niemniej myśl uporczywa, że on tam siedzi za nią jak przykuty. — „Co on teraz robi? — pytała w duchu. — Czy jest zawstydzony, zmieszany?... A może gniewa się na mnie?.. Czyżby do mnie należało naprawić... ale co? W czemże wobec niego zawiniłam?“ — W końcu znowu mu śmiało w oczy spojrzała, zwyciężona i podbita najzupełniej jego serdecznym uśmiechem, spokojem niewzruszonym i przyjacielskością, budzącą w niej sympatją i zaufanie.
Po chwili strach ją ogarnął, gdy odkryła na nowo, że między nią, a tym nieznajomym, nie ma już prawie żadnej zapory moralnej.
Podniosła się kortyna. Anatol wyszedł z loży, spokojny i szczęśliwy. Nataszka wróciła do swojej loży, unosząc z sobą cały świat wrażeń, które ją przerażały... Narzeczony, wizyta ranna u jego siostry, życie na wsi, wszystko zatarło się i zniknęło nagle z jej pamięci!
W akcie czwartym, jakiś drab ogromny, śpiewał i wymachiwał ramionami, niby skrzydłami wiatraka, póki nie zapadł się pod posadzkę. To jedno zwróciło było uwagę Nataszki. Czuła się wzruszoną i dziwnie wzburzoną. Trzeba przyznać, że powodem jedynym jej stanu wyjątkowego, był Kurakin, za którym powodziła wzrokiem bezwiednie, niby żelazo przyciągane magnesem. Znalazł się przy niej, gdy z teatru wychodzili. Sprowadził powóz, pomógł im wsiąść do karety, i skorzystał z tej chwili przelotnej, aby ścisnąć silnie ramię Nataszki powyżej łokcia. Zmieszana i zarumieniona, podniosła oczy, spotykając się z jego wzrokiem rozpłomienionym i dziwnie czułym, świecącym w pomroku. Uśmiechał się do niej przytem czarująco.
Gdy powrócono z teatru, wszyscy zebrali się w głównej sali, około kipiącego samowaru. Teraz dopiero Nataszka odzyskiwała przytomność i poczucie rzeczywistości. Zaczynała zdawać sobie sprawę dokładną, z tego co się z nią stało. Przypomniała sobie księcia Andrzeja. Podziałało to na nią niby uderzenie piorunu, wszystka krew rzuciła się do głowy, krzyknęła przeraźliwie, a zerwawszy się na równe nogi od stołu, uciekła do swego pokoju.
— Wielki Boże! — ręce załamała — jestem zgubiona! Jakże mogłam pozwolić mu na coś podobnego?... — myślała przerażona. Schwyciła się oburącz za skronie, gorączkowo pulsujące, starając się ale nadaremnie uporządkować cokolwiek myśli chaotycznie po głowie wirujące. Tam wydało się jej wszystko inaczej, w tej sali gorejącej od świateł, pełnej wyziewów niezdrowych, i atmosfery tropikalnej, w której Duport, w trykotach i krótkiem ubraniu naszywanem blaszkami, skakał jak opętany po posadzce, a publiczność biła mu oklaski frenetyczne, do czego należeli starzy i młodzi, nawet tak zawsze apatyczna hrabina Bestużew, przestała pozować w spokoju olimpijskim, niby piękny posąg marmurowy na piedestału, i krzyczała brawo w niebogłosy... Tam, pod wrażeniem upajającem, całego otoczenia, wszystko, powtarzamy, wydało się jej naturalnem i prostem najzupełniej. Tu jednak, znalazłszy się z sobą sam na sam, wszystko zaczęło się gmatwać, i wyglądało dziwnie ponuro: — „Co mi jest, co się ze mną dzieje?“ — pytała się w duchu. — Dlaczego czułam się tak niespokojną w jego obecności, i co znaczą te srogie wyrzuty sumienia?
Matki nie było przy niej niestety, przed którą mogłaby była zwierzyć się jedynie. Sonia nie byłaby niczego zrozumiała, a jej sąd surowy i bez ogródek, byłby jeszcze gorzej przeraził Nataszkę. Była zatem skazana szukać w sercu własnem odpowiedzi na te dręczące pytania.
— Czyżbym na prawdę przestała być godną miłości księcia Andrzeja? — pytała się wyśmiewając natychmiast własne obawy. — Jakam ja głupia, żeby też zaprzątać sobie głowę podobnemi bzdurstwami!... Nie stało mi się nie wcale. Mojej winy nie ma w tem zupełnie, bo niczem nie wywołałam podobnych myśli i chęci!... Nikt o tem się nie dowie, i ja go więcej w życiu nie zobaczę! Jasne jak słońce w południe, że ja nie mam sobie niczego do wyrzucenia, i że Andrzej może mnie kochać, taką, jaką jestem... Jaką jestem?... Jakąż ja jestem właściwie? Mój Boże! dla czegóż jego tu niema? — W ten sposób próbowała uspokoić głos sumienia, ale instynkt tajemny ostrzegał ją, i nasuwał nowe wątpliwości i skrupuły. Czuła pomimo woli i chęci, że czystość jej miłości dla narzeczonego, ulotniła się bezpowrotnie, a jej wyobraźnia rozbujała, przypominała jej co chwila jakieś szczegóły jej rozmowy z Kurakinem, każdy rys jego twarzy, każdy ruch, i ten uśmiech pełen pokus, człowieka pięknego niewypowiedzianie, a natrętnego i zuchwałego, który śmiał z taką poufałością, uścisnąć jej ramię.
Ojciec wysłał Anatola z Petersburga, gdzie wydawał rocznie do dwudziestu tysięcy rubli, nie licząc drugie tyle długów zaciągniętych tu i owdzie, o których spłacenie wierzyciele dopominali się u ojca natarczywie.
Książe Bazyli zapowiedział ostro synowi, że pod tym li warunkiem ułoży się po raz ostatni z jego wierzycielami, jeżeli odjedzie natychmiast do Moskwy i tam stale zamieszka. Wyrobił mu tam był miejsce adjutanta, przy jenerale główno-dowodzącym. Nakazał mu również, aby starał się ożenić bogato, z Julją Kuragin, lub księżniczką Bołkońską.
Anatol przystał na wszystko, mając niejako nóż na gardle. W Moskwie zajechał wprost do Piotra. Ten przyjął go z razu nie bardzo chętnie. Wkrótce jednak przyzwyczaił się do niego, dzieląc z nim nawet czasami dzikie i hulaszcze wybryki. Anatol brał od szwagra pieniądze bez najmniejszego skrupułu, nigdy mu nie dając na sumy pożyczone pokwitowania.
Szynszyn mówił świętą prawdę. Anatol zawracał głowy wszystkim pannom, z powodu właśnie, że okazywał im najwyższą obojętność. Za to afiszował się najbezczelniej z rozmaitemi cygankami i aktorkami, a nawet chełpił się wszem w obec, bliskim stosunkiem, ze sławną artystką dramatyczną, panną Georges, która przybyła do Moskwy z Paryża, na gościnne występy. Nie opuszczał jednej kolacyjki, choćby w kółku najgorszych libertynów. Pił na umor, wtedy jeszcze, kiedy jego kompany, leżeli już pod stołem, jak nieżywi. Pokazywał się nie mniej na wszystkich balach w wielkim świecie. Tu znowu asystował kompromitująco, kilku pięknym damom. Każda z nich gotową była przysiądz, że kocha się w niej jednej, jedynej. Co do zrobienia wyboru i ożenienia z jaką panną bogatą, o tem ani myślał, z tej niezmiernie ważnej przyczyny, że... był już żonaty. Przed dwoma laty, stojąc w Polsce na kwaterze zbałamucił był córkę pewnego szlachcica wioskowego. Ten zwietrzywszy co się święci, dał mu do wyboru, sto batów odlewanych, lub ślub z córką zhańbioną przez niegodziwego uwodziciela. Ma się rozumieć, że paniczyk delikatny, wybrał ślub. Szlachcic dopilnował wszystkiego najskrupulatniej i ślub został zawarty najformalniej, tak w kościele katolickim, jak i w cerkwi prawosławnej, w mieście najbliższem.
Wkrótce potem powrócił do Rosji. Żona z nim jechać nie chciała. Za kilkadziesiąt tysięcy rubli, uprosił sobie milczenie, ze strony teścia i żył dalej po kawalersku.
Zawsze z siebie zadowolony, nie przypuszczał ani na chwilę, żeby mógł kiedykolwiek żyć inaczej. Według niego, wszystko zdrożne, czego dopuszczał się co chwila, były to same drobne grzeszki, niewarte, aby o nich wspominano. Miał jedynie żal do opatrzności, że stworzywszy go na wielkiego pana, nie obdarzyła go dochodami odpowiedniemi. Jemu należałoby się co najmniej sto tysięcy rubli rocznego dochodu, a w dodatku powinienby wszędzie i zawsze być uznanym za pierwszego. To przekonanie tkwiło tak silnie w jego umyśle, że udzielało się ono mimowolnie jego otoczeniu. Ustępywano mu dobrowolnie pierwszeństwa na każdym kroku i pożyczano zewsząd pieniędzy, których on z zasady, nie oddawał nigdy nikomu.
Graczem nie był właściwie, choć grywał wiele, bo niedbał nigdy o wygraną. Tak samo było mu najobojętniejszem w świecie, jaki wyrok wyda o nim opinja publiczna. Co lubił namiętnie, to hulatykę bez wszelkiej żenady, i miłostki przelotne z pięknemi kobietami. Bez cieniu szlachetnej ambicji, nie wzdychał do niczego, prócz do zadowolenia chwilowych chuć i pożądliwości. Tem doprowadzał ojca do rozpaczy. Dzikie wybryki, kompromitowały jego przyszłość w wysokim stopniu, czyniąc go wszędzie i zawsze wręcz niemożliwym. Drwił głośno i wszem w obec, z zaszczytów i honorów które go wiecznie omijały. Skąpym nie był. Jeżeli tylko miał co w kieszeni, rozdawał na prawo i lewo. Miał się w końcu za człowieka najuczciwszego. Niósł głowę wysoko, bo przecież nie zmuszał żadnej kobiety, żeby się dla niego gubiła. Jeżeli szły same na lep, niby muchy do miodu, tem gorzej dla nich! Jego sumienie było zupełnie spokojne!
Ogół libertynów bez czci i wiary, Magdalen-kobiet i Magdalen-mężczyzn, mają w głębi duszy to naiwne przekonanie, które nibyto czerpią z Ewangielji, że: — „Wiele im będzie przebaczonem, bo wiele ukochali!“... a raczej co się tyczy mężczyzn: — „nie tyle ukochali innych, ile swoją własną chwilową rozrywkę“. — Na tem budują win wszelkich odpuszczenie.
Dołogow, pojawiwszy się niedawno w Moskwie, z której był zmuszony ulotnić się na czas jakiś, prowadził jak dawniej życie niesłychanie wystawne i blagował, opowiadając cuda waleczności o swoim pobycie w Persji. Grał zawsze grubą grę i oddawał się namiętnie wszelkim rozrywkom, godziwym i niegodziwym. Zbliżył się natychmiast do towarzysza dawnych hulatyk awanturniczych, aby korzystać z tej przyjaźni odnowionej, w celach czysto osobistych.
Anatol cenił wysoko tamtego brawurę i spryt nadzwyczajny i kochał Dołogowa na prawdę. Dołogow zaś potrzebywał go jedynie, jako robaczka przyciągającego złote ryby na haczyk od wędki, ale ma się rozumieć, nigdy się z tem nie zdradził przed Kurakinem. Prócz tego, Dołogow potrzebywał do życia, jakiegoś manekina pod ręką, którym mógłby kierować do woli, według własnego widzimisię.
Nataszka wywarła rzeczywiście na Anatola wrażenie piorunujące. Po przedstawieniu, jedząc kolację z Dołogowem, zaczął rozbierać ze znawstwem starego doświadczyńskiego, wszystkie jej przymioty niezrównane. Toczystość ramion, giętkość kibici, małość rąk i nóg, bogactwo i kolor włosów, rysy klasyczne, i oczy ciemne, bezdenne, o połysku djamentowym. Zapowiedział z góry, że myśli nadskakiwać jej, gdziekolwiek ją spotka, nie zastanowiwszy się ani chwili, do czegoby to mogło doprowadzić ich oboje? Nad względami tak pospolitemi i podrzędnemi, zwykł był przechodzić bez zawahania, do porządku dziennego.
— Bestyjka ładna, nie ma co mówić — uśmiechnął się Dołogow cynicznie — ale to zwierzyna nie dla nas mój drogi.
— Powiem siostrze, żeby ją zaprosiła kiedy do siebie na objad. Cóż ty na to?
— Życzę ci zaczekać, aż będzie po ślubie...
— Ba! wiesz przecie, że ja przepadam za takiemi podlotkami... Tracą głowy od razu!
— Strzeż się — Dołogow machnął ręką. — Raz już dałeś się złapać w sidła sromotnie takiemu podlotkowi! — Miał na myśli to mówiąc, ślub Anatola.
— Dla tego właśnie, żadna mnie już teraz nie złapie! — Anatol parsknął śmiechem.
Nazajutrz Rostowy nigdzie z domu nie wyszli, i nikt do nich nie przyszedł. Marja Dmytrówna, naradzała się długo z hrabią w cztery oczy. Postanowili raz jeszcze spróbować szczęścia u starego dziwaka. Nataszka zwietrzyła co się święci. Była tem zaniepokojona i dotknięta do żywego. Czekała prawie z godziny na godzinę powrotu Andrzeja, dotąd jednak nadaremnie. W ciągu dnia wysłała dwóch posłańców do pałacu Bołkońskich, aby dowiedzieć się czegoś stanowczego. I tym razem zawiodła ją nadzieja! To wieczne czekanie nękało ją niewypowiedzianie, a wspomnienie bolesne, jej odwidzin u księżniczki Marji, wprawiało ją w stan gorączkowy. Ogartywała ją chwilami trwoga śmiertelna. Zdawało się jej, że albo Andrzej nigdy już nie wróci, albo z nią samą stanie się tymczasem coś fatalnego! Nie była teraz w możności, oddawać się spokojnie słodkim marzeniom, o szczęściu, gdy Andrzeja ujrzy znowu przy swoim boku. Mąciły jej myśli natychmiast wrażenia odniesione w sali teatralnej, podczas opery. Pytała sama siebie po raz setny może, czy nie stała się występną? Czy jej wierność pozostała nieskazitelną? I jakby na przekór, przypominała sobie szczegóły najdrobniejsze, tego wieczora spędzonego w teatrze, najlżejsze odcienia w wyrazie twarzy tego człowieka, który potrafił wzbudzić w niej na pierwszy rzut oka, uczucie tak niebezpieczne i tak niepojęte! Na pozór, zdawać się mogło, że nigdy nie była weselszą i bardziej ożywioną. W głębi duszy tymczasem straciła była na zawsze dawne szczęście, i dawny spokój!
W następną niedzielę zaproponowała z rana Marja Dmytrówna swoim gościom, żeby udali się z nią razem do jej cerkwi parafialnej:
— Nie cierpię — mówiła ze zwykłą u niej szorstką otwartością — świątyń będących w modzie. Tam idzie się po prostu, aby widzieć, i być nawzajem widzianym! Tu zaś nabożeństwo odbywa się jakoś ciszej, i dla mnie stokroć przyjemnej. Proboszcz miejscowy ma śliczny głos, dobrał sobie i dwóch djaków, którzy mu dobrze odpowiadają. Nie znajduję zaś, żeby owe chóry hałaśliwe, niby na scenie, podnosiły mi ducha i usposabiały lepiej do modlitwy!... Nie lubię tego... wydaje mi się to wszystko nadto światowem...
Marja Dmytrówna, święciła każdą niedzielę uroczyście, po staremu. W sobotę dom był umyty, wyczyszczony, obmieciony, od strychu aż do piwnicy. W święto wszyscy odpoczywali z nią razem, i cała służba musiała być na mszy. Do objadu dodawano dnia tego jeden półmisek, a służba dostawała mięso na objad, po kwaterce wódki i po pół kwarty piwa. Żadna jednak twarz w całym domu, nie wyglądała tak świątecznie, nie była tak rozjaśnioną, jak szeroka, pucułowata, czerwona jak piwonja, fizjognomia samej Marji Dmytrówny.
Gdy po mszy podano kawę w salonie, zdjąwszy poprzednio z mebli białe pokrowce, lokaj dał znać, że czeka na nią w bramie powóz zaprzęgnięty. Udrapowała się w szal indyjski, najparadniejszy, i zapowiedziała że jedzie z wizytą do starego księcia Bołkońskiego, aby rozmówić się z nim na serjo w sprawie Nataszki.
W chwilę później zjawiła się sławna modystka, pani Aubert Chalmé, aby przymierzyć nową suknię na Nataszce. Ta uszczęśliwiona z przerwy w myślach udręczających ją, przeszła szybko do swego pokoju. Stała właśnie przed ruchomem zwierciadłem, przypatrując się stanikowi, który był dopiero sfastrygowany i bez rękawów, gdy usłyszała obok w salonie głos ojca, witający jakąś damę. Damą była piękna hrabina Bestużew. Nataszka poznawszy ją po głosie, drgnęła z dziwnego, niewytłumaczonego wzruszenia. Nie miała czasu ubrać się nazad w suknię, gdy drzwi otworzono na oścież i weszła Helena, uśmiechnięta słodziej niż kiedykolwiek, w sukni z fioletowego aksamitu, z szerokiemi u ramion wyłogami.
— Ah! moja śliczotko! moja najcudowniejsza! wpadłam, aby powiedzieć twemu ojcu, że to się nie godzi, coś niepojętego, żeby tak siedzieć jak wy, nie widząc żywej duszy!... Nastaję na to, żebyście przyszli koniecznie do mnie dziś wieczór... Będę miała kilka osób... Panna Georges zadeklamuje swój sławny monolog z Fedry Racina... Jeżeli mi hrabio nie przyprowadzisz swoich dwóch ślicznych dziewczątek — dodała zwrócona do Rostowa, który wszedł był razem z nią do córki pokoju — pogniewamy się z sobą na wieki! Mąż mój odjechał do Tweru; gdyby nie to, byłabym ci go hrabio przysłała... Wszak przyjdziecie?... Najniezawodniej?... przed dziewiątą... ale na pewno?...
Skinęła główką modystce, którą znała doskonale. Ta jej odpowiedziała dygiem najniższym. Następnie usiadła na fotelu, naprzeciw zwierciadła, układając artystycznie fałdy spódnicy. Rozmawiała dalej z serdeczną poufałością. Unosiła się nad pięknością Nataszki, podziwiała jej toalety, starając się przedstawić swoją suknią w świetle najkorzystniejszem. Radziła jej w końcu, żeby sprawiła sobie taką samą suknię, jak jej wczoraj przysłano z Paryża.
— Wyobraź sobie moja śliczotko! — kończyła — zrobiona z gazy o połysku stalowym, u dołu duże bukiety haftowane od ręki pelą różnobarwną... Aleś ty sama kwiatek najcudowniejszy! Upiększasz wszystko, co włożysz na siebie.
Twarz Nataszki jaśniała tryumfem i najwyższą radością. Czuła się jakby odrodzoną, pochwałami tej najmilszej hrabiny, która wydała się jej była na pierwszy rzut oka, tak imponującą i niedostępną, a teraz okazuje jej tyle życzliwości, jest z nią na stopie przyjaźni najpoufalszej. Ta wielka dama zawróciła jej głowę najzupełniej. Helena ze swojej strony działała szczerze. Sama będąc do gruntu zepsuta, na równi z bratem, uważała każdy środek za godziwy, byle dogodzić swoim żądzom chwilowym. Brat prosił ją usilnie o sprowadzenie go z Nataszką, czemużby nie miała mu w tem dogodzić? Była niegdyś zazdrosną o Nataszkę, gdy Borys był się nią zajął. Dziś atoli gotową jej była dopomódz, żeby użyła z jej bratem owych zakazanych przyjemności, które jej tak smakowały. Na wychodnem szepnęła biorąc Nataszkę na bok.
— Brat był u mnie wczoraj na obiedzie. Ginęliśmy ze śmiechu... Prawie nic nie jadł, a wzdychał niby miech kowalski... Zakochany w tobie śliczotko do szaleństwa!...
Nataszka stanęła cała w płomieniach na te słowa.
— Oh! jakaś czerwona! ha, ha, ha! co to znaczy naiwność pierwszej młodości!... Ale przyjdziecie do mnie na pewno, nieprawdaż?... Jeżeliś w kim i zakochana, to jeszcze nie powód, żeby zamykać się jak w klasztorze za kratami.... Przypuśćmy nawet żeś zaręczona, to i w tym wypadku, twój przyszły mąż, powinien tylko cieszyć się, że starasz się trochę rozerwać, zamiast umierać z nudów i tęsknoty, w czasie jego nieobecności.
— Wie żem zaręczona — myślała Nataszka — a jednak nie waha się namawiać mnie do zabawy... Widocznie niema w tem nic złego!
Dzięki fatalnemu wpływowi Heleny na nią, wydało się na nowo Nataszce wszystko prostem i zupełnie naturalnem, co przed chwilą tak ją przerażało i niepokoiło:
— To wielka dama w całem tego słowa znaczeniu — powtarzała w duchu. — W dodatku jest mi tak szczerze życzliwą. Dla czegóż nie miałabym się u niej zabawić troszeczkę?
Marja Dmytrówna wróciła dopiero na objad. Można było domyśleć się z łatwością po jej kwaśnej minie, i ponurem milczeniu, że spotkała ją porażka na całej linji. Nadto wzburzona, aby mówić z zimną krwią i powtarzać swoją rozmowę ze starym dziwakiem, bąknęła mimochodem hrabiemu, że wszystko idzie jak najlepiej, a jutro dowie się o tem szczegółowo. Gdy jej wspomniano o wizycie i zaproszeniu Heleny, odrzuciła szorstko i bez ogródek, jak to było u niej w zwyczaju, że to kobieta przewrotna, że nie lubi jej widzieć u siebie, ani bywać na jej zebraniach, że nie życzy panienkom wchodzić z nią w bliższe stosunki:
— Jeżeliście jednak obiecali się jej dziś na wieczór — dodała zwrócona do hrabiego — to trzeba słowa dotrzymać. Raz być można u niej. To jeszcze nie pociągnie za sobą żadnych złych następstw, a ty mała — pogłaskała Nataszkę po twarzy — rozerwiesz się trochę.
Hrabia udał się zatem pod wieczór, do pałacu hrabiny Bestużew, z dwiema młodemi panienkami. Mimo że towarzystwo było bardzo liczne, Rostowy prawie nikogo w niem nie znali. Hrabia zauważył nawet, ku wielkiemu swojemu niezadowoleniu, że ogół mężczyzn jak i kobiet odznaczał się zachowaniem, trochę nadto swobodnem, nawet nieprzyzwoitem.
Młodzież męzka, w której trzymał prym Métivier, zostawszy gościem codziennym u Heleny, odkąd ta w Moskwie zamieszkała, otóż młodzież otaczała pannę Georges i jej wyłącznie prawie nadskakiwała. Postanowił tedy Rostow, nie grać w karty tego wieczora, nie spuszczać z oka swoich panienek i wyjść z niemi niepostrzeżenie, skoro znakomita artystka skończy deklamować.
Anatol stał we drzwiach od przedpokoju, aby nie minąć się z nimi, gdy wejdą. Zbliżył się natychmiast do Nataszki, która uczuła znowu to samo dziwne wstrząśnienie, tę samą trwogę piekielną, a jednocześnie radość niewysłowioną, jak wtedy w teatrze, podczas opery.
Helena przyjęła Rostowów najserdeczniej, prawiąc Nataszce moc komplementów, jak cudnie wygląda i jaką ma prześliczną toaletę. Panna Georges wyszła aby ubrać się w kostium jako Fedra. Służba zaczęła ustawiać krzesła rzędami. Anatol już chwytał za krzesło, aby usiąść obok Nataszki, gdy hrabia, który miał wzrok wlepiony w córkę bez ustanku, wyjął mu je z ręki i sam zajął to miejsce. Był więc zmuszony zadowolnić się krzesłem w drugim rzędzie, za plecami Nataszki.
Niebawem pojawiła się panna George, udrapowana w peplum purpurowy, spięty na ramieniu lwią głową z oczami z dwóch wspaniałych brylantów. Jej ramiona klasycznie pięknych kształtów, zupełnie obnażone, miały dołki na łokciach, jak się to widuje u tłustych dzieciaków. Wyszła na wywyższenie, przygotowane dla niej umyślnie, i przybrała pozę wielce nienaturalną, która wywołała nie mniej w audytorjum burzę oklasków. Następnie rzuciwszy w koło spojrzenie głębokie a ponure, zaczęła wypowiadać klasycznemi heksemetrami, poezję ciężką, w której przyznawała się do zbrodniczej miłości, dla swego pasierba. To głos zniżała do szeptu, to znowu grzmiała nim, niby trąby zwołujące na sąd stateczny. Nie omieszkała przytem wyrzucać głową, jak koń narowisty i zawracać strasznie oczami, niby w ataku epileptycznym. Czasem wydawała z piersi tony tak chrapiące, jakby ją kto dusił za gardło!
— Bosko! cudownie! niezrównanie! — krzyczano zewsząd, Nataszka z wzrokiem przykutym do wielkiej artystki, nic nie widziała właściwie, ani niczego nie rozumiała. Czuła tylko instynktowo, że tonie na nowo w tym świecie dziwnym, opętanym, o tysiąc mil oddalonym od rzeczywistości, w którym wszystko miesza się chaotycznie, dobro i zło, cnota i występek, szaleństwo chorobliwe, i zdrowy rozsądek, w sposób iście nie rozplątany. Przerażona i wzruszona do głębi, czekała na coś nieokreślonego.
Po skończonym monologu, całe towarzystwo stłoczyło się formalnie w koło panny Georges, wychwalając i wynosząc ją pod same niebiosa!
— Jaka ona imponująco piękna! — przemówiła Nataszka do ojca, który próbował również docisnąć się do artystki.
— Nie mogę podzielać tego zdania, patrząc na panią... — szepnął Anatol do ucha Nataszcze, tak, żeby ona li to usłyszała. — Jesteś zachwycająca, i od chwili gdyś się przedemną zjawiła, nie mam...
— Idziesz Nataszko? — zawołał hrabia, zwracając się do córki.
Pospieszyła do ojca, z wzrokiem błędnym i przerażonym.
Artystka oddeklamowała jeszcze kilka innych ustępów, i pożegnała natychmiast panią domu. Całe towarzystwo zaproszono teraz do głównej sali.
Hrabia chciał się właśnie wynosić cichaczem, gdy mu Helena drogę zastąpiła, błagając najusilniej, żeby jej nie psuł całej przyjemności, i nie zabierał panienek, przed tym balikiem, na prędce zaimprowizowanym. Hrabia uległ nareszcie prośbom gorącym i został na dłużej. Anatol porwał natychmiast Nataszkę do walca, powtarzając jej bez końca, że jest czarująca, i że zakochany w niej szalenie. Nie omieszkał przytem ściskać jej ręki i kibici wiotkiej, którą opasywał ramieniem, niby wężem ognistym. Podczas tańca szkockiego, który znowu tańczyli razem, milczał jak zaklęty. Nataszka pytała się sama siebie w osłupieniu, czy jej się przyśniło, czy rzeczywiście oświadczył się był najformalniej podczas walca? Na końcu pierwszej figury, uczuła jak ją ponownie ściska za rękę. Miała mu wyrwać rękę z oburzeniem, i przemówić doń z ostrą wymówką, gdy spotkała się z jego spojrzeniem tak czułem i spokojnem, że słowa zamarły jej na ustach. Zdobyła się zaledwie na cichy protest:
— Nie mów pan i nie patrz tak na mnie — rzekła oczy spuszczając wstydliwie. — Jestem zaręczona i... kocham innego.
— Po co mi to mówić? — Anatol odrzucił, jakby go to wyznanie, wcale nie obeszło i nie zaniepokoiło. — Cóż mnie to obchodzi? Wiem jedynie, że panią kocham, i to kocham do szaleństwa!... Czyż to moja wina, że cię Bóg stworzył taką czarującą?... Na nas kolej!...
Nataszka tańczyła automatycznie patrząc w koło w trwodze śmiertelnej, jakby stała nad brzegiem otchłani bezdennej. Była zaniepokojona więcej niż kiedykolwiek. Po Schotich’u, przyszła kolej na walc zwanym Grossvater. Hrabia chciał odejść koniecznie. Teraz zatrzymała go gwałtem Nataszka, prosząc, żeby jej pozwolił wytańczyć się należycie. Gdziekolwiek atoli zwróciła się, czuła na sobie wzrok płomienny Anatola. W chwili kiedy wbiegła do budoaru dla dam przeznaczonego, aby kazać sobie przyszyć falbankę odprótą, spotkała się tam oko w oko z Heleną. Ta zaczęła jej prawić ze śmiechem, tak jak z rana, o szalonej miłości brata. Wśród rozmowy, wzięła Nataszkę pod ramię, prowadząc nieznacznie do pokoju obok. Tu spotkały Anatola. Helena ulotniła się natychmiast, a oni zostali sam na sam.
— Nie podobna mi widywać panią w jej własnym domu — przemówił tonem rzewnym i czułym — nie potępiaj że mnie, iż zapragnąłem tu cię spotkać przynajmniej. Kocham cię nad życie własne! Czyż nie będę mógł nigdy?...
Nie pozwolił jej oddalić się, tylko ująwszy za obie ręce, pochylił się nad nią. Oczami płomiennemi tonął w jej źrenicach, a ona nie miała siły wyrwać się z tego uścisku, uwolnić od tego wzroku ubezwładniającego ją najzupełniej:
— Nataljo! Nataljo! — szepnął namiętnie, pociągając ją ku sobie.
— Nic nie rozumiem, i nie mogę dać żadnej odpowiedzi! — zdawały się przemawiać do niego źrenice Nataszki, rozszerzone i jakby nieprzytomne z trwogi... Usta rozpłomienione, dyszące żądzą nieposkromioną, dotknęły się jej ust... uczuła się jednak uwolnioną z tych kleszczy... Zaszeleściała suknia jedwabna, na progu stanęła Helena! Nataszka spojrzała na niego, drżąca i niepewna, jakby żądała tłumaczenia, co znaczyła ta napaść na gładkiej drodze? Następnie zbliżyła się do hrabiny.
— Słówko! tylko jedno słówko! — szepnął Anatol błagająco.
Zwolniła kroku, pragnąc usłyszeć to słowo jak najprędzej, któreby rozjaśniło owe ciemności otaczające ją wokoło. Możeby i ona wtedy potrafiła zdobyć się na jakaś stanowczą odpowiedź.
— Nataljo! — powtórzył idąc za nią — słówko! słóweczko! — Nie wiedział jednak sam, co ma jej powiedzieć właściwie. Siostra wzięła tymczasem pod ramię Nataszkę, i w troje wrócili nazad do głównego salonu. Rostowy nie zostali na kolacji, i wkrótce po tym wypadku odjechali.
Nataszka oka tej nocy nie zamknęła, dręczona zagadką nie do rozwiązania, którego z nich kocha na prawdę? Przecież nie zapomniała o serdecznym przywiązaniu do księcia Andrzeja... ale kochała jednocześnie i Anatola, temu nie mogła zaprzeczyć.
— Czyż inaczej mogłoby się było stać to wszystko? — myślała leżąc na łóżku z oczami szeroko otwartemi. — Byłażbym odpowiedziała uśmiechem, na jego uśmiech, zawisła z taką rozkoszą niewypowiedzianą na jego ustach? Jeżelim dopuściła się tego, to li z przyczyny, żem go pokochała na pierwszy rzut oka!... To znaczy zatem że Anatol jest o tyle dobry i szlachetny, o ile jest pięknym. Nie mogłam więc oprzeć się jego namiętnej miłości. Cóż na to poradzę? Kocham jednego, kocham i drugiego!... — i powtarzała to samo po sto razy, nie znajdując stosownej odpowiedzi na pytanie, które ją przejmywało trwogą śmiertelną.
Z rana odbywało się wszystko w domu w zwykłym porządku. Gdy wszyscy powstawali z łóżek, poubierali się, zasiedli najprzód do śniadania. Gawędkę prowadzono najswobodniej, póki jej nie przerwały rozmaite szwaczki krawcowe i modystki. Nataszka blada, z czarnemi obwódkami koło ócz po nocy bezsennej, biegała wzrokiem niespokojnym, z jednych na drugich, czy nie spostrzeże i nie schwyci w lot, jakiego spojrzenia niedyskretnego. Sama siliła się być taką jak zawsze, składając bladość niezwykłą na zmęczenie tańcem.
Po obiedzie Marja Dmytrówna zasiadła w swojem wielkiem karle, przywołując na naradę, ojca razem z córką.
— Otóż wszystko dobrze rozważywszy, moi drodzy — przemówiła tonem poważnym i stanowczym — taką wam daje radę: Wczoraj jak wiecie widziałam starego Bołkońskiego. Zaczęłam mówić, i czy uwierzycie?... śmiał na mnie głos podnieść!... No! ale ze mną nie łatwa sprawa! i jeszcze się ten nie urodził, któryby mnie potrafił przekrzyczeć, i usta zamknąć! Wyrecytowałam mu wszystko pięknie, ładnie, że mu pewnie dotąd w uszach szumi.
— A on co na to? — hrabia podchwycił.
— On? Starzec na pół warjat, na pół idjota. Z nim nie ma co robić. Ale po co o tem wspominać? Biedne dziecko, dość już i tak wycierpiało. Radzę zatem ukończyć tu jak najprędzej wszelkie interesa, wrócić do Otradnoe i tam oczekiwać...
— Nie, nie! — zaprotestowała żywo Nataszka.
— Tak! tak! — powtórzyła Marja Dmytrówna z naciskiem. — Trzeba odjechać i czekać na wsi! Gdyby tu był razem z tobą narzeczony, zerwanie z ojcem byłoby nieuniknionem. Sam na sam ze starym dziwakiem, syn potrafi go może przekonać i zmiękczyć. Wtedy pojedzie po ciebie.
Hrabia uznał całą mądrość tego planu i postanowił pójść za dobrą radą. Jeżeli starzec zdanie odmieni, będą mieli dość czasu powrócić do Moskwy, lub pojechać do Łysych-Gór. W razie przeciwnym, gdyby stanowczo odmawiał pozwolenia na ten związek, ślub nie może odbyć się, jak tylko cichuteńko w Otradnoe.
— Słusznie, słusznie — hrabia głową przytakiwał. — Jednego li żałuję, żem do nich zaprowadził Nataszkę.
— Tego nie ma potrzeby żałować. Trudnoby było, nie złożyć ojcu, bodaj tak drobnego dowodu uszanowania... Nie chce, to już jego rzecz! Wyprawa gotowa, po cóż macie tu siedzieć dłużej? Biorę na siebie wysłanie reszty przedmiotów, dotąd nie wykończonych. Z żalem was żegnam, wierzcie mi, ale tak będzie lepiej. Jedzcież więc, i niech was Bóg prowadzi! — Wyciągnęła z torbeczki aksamitnej list pisany przez księżniczkę Marję i podała go Nataszce.
— To dla ciebie. Biedaczka okropnie zaniepokojona. Lęka się, żebyś nie zwątpiła w jej przywiązanie.
— To prawda, nie kocha mnie wcale — bąknęła Nataszka.
— Co za szaleństwo! Będziesz mi ty cicho dzieciaku! — wybuchnęła z uniesieniem Marja Dmytrówna.
— W takich sprawach nie spuszczam się na niczyje zdanie, słuchając li głosu serca własnego... Wiem na pewno, że mnie nie kocha. — Nataszka odebrała list z minką gniewną, wyrażając się dziwnie stanowczo. Uderzyło to Marję Dmytrównę. Wpatrzyła się w nią badawczo, z czołem nachmurzonem.
— Prosiłabym cię raz na zawsze moja mała, żebyś mi się nie sprzeciwiała, bo tego bardzo nie lubię. Powiedziałam szczerą prawdę... idź i odpisz jej natychmiast. — Nataszka wyszła z salonu w milczeniu, nie odpowiadając na słowa ostatnie.
Księżniczka Marja opisywała jej kilku słowami, swój wielki smutek, z powodu nieporozumienia nieszczęsnego, pomiędzy niemi dwiema. Błagała ją, żeby raczyła wierzyć w przywiązanie najszczersze, ze strony księżniczki, jakiemkolwiekby pozostało usposobienie ojca do tej, którą brat jej ukochał nad wszystko i dla której gotów jest poświęcić wszystko i... wszystkich.
„Nie myśl również, żeby mój biedny ojciec, miał coś przeciw tobie — pisała dalej. — Starzec zgrzybiały, znękany chorobą, trzeba mu zatem wiele wybaczyć. W gruncie jest najlepszym i pokocha w końcu tę, która może jedynie uszczęśliwić jego syna.“ — W przypisku prosiła o wyznaczenie jej godziny, w której mogłyby się widzieć i nagadać do woli.
Nataszka usiadła przed biurkiem i nakreśliła machinalnie, na ćwiartce papieru z brzegami złoconemi, te dwa słowa:
„Kochana Księżniczko!“ — Następnie złożyła pióro. Cóż ma pisać dalej? Co jej może powiedzieć, po wczorajszym wieczorze? — Tak, wszystko zmienione, wszystko skończone, między mną a Andrzejem — pomyślała Nataszka. — Trzeba im posłać słowa stanowczego zerwania. Wolnoż mi jednak to uczynić? To będzie czemś strasznem! — Aby nie oddawać się dłużej tym dręczącym myślom, pobiegła do Soni, która dobierała włóczki do wzorów przyniesionych z magazynu. Wieczorem odczytała list księżniczki po raz drugi. — Czyż wszystko z tamtym skończone? Skończone na wieki?... Czy ta przeszłość wymazana na zawsze z mej pamięci, z mego serca? — pytała się w duchu strwożona. Nie, nie mogła tak łatwo zapomnieć, jak była do niedawna przywiązaną namiętnie do księcia Andrzeja. Dziś jednak kochała stokroć bardziej Kurakina. Wyobraźnia podniecona gorączkowo, to jej przedstawiała szczęście niewysłowione przy boku Andrzeja, gdy raz zostanie jego żoną, o którem tak często i tak słodko marzyła, to znowu snuła czarowne obrazy, najdrobniejszych szczegółów, z wczorajszego wieczoru. Te ostatnie wspomnienia rozpłomieniały ją, doprowadzając prawie do szału. — Dla czegóż nie mogę kochać obu na raz? — powtarzała, tracąc niemal przytomność. — Wtedy dopiero czułabym się zupełnie szczęśliwą. A inaczej nie wiem rzeczywiście, któremu mam dać pierwszeństwo? Jak to powiedzieć, a raczej jakby ukryć przed Andrzejem? Mamże pożegnać się na zawsze z jego miłością, która przez rok blisko, stanowiła całe moje szczęście?
— Pannuńciu! — szepnęła pokojowa, podchodząc cichuteńko do Nataszki z miną wielce tajemniczą. — Jakiś mały cygan oddał mi to dla niej — podała jej liścik w różowej kopercie. — Tylko na miłość Boską! — Przyłożyła palec do ust i umknęła czemprędzej z pokoju. Nataszka list rozpieczętowała machinalnie, odczytała kilkakrotnie, zrozumiawszy to jedno tylko, że list „On“ pisał, ten, którego kocham namiętnie i sercem całem.
— Tak, kocham jedynie Anatola — powiedziała sobie. — Czyżbym trzymała w ręce, gdyby tak nie było, ten list pałający szałem miłosnym?
Drżąca ze wzruszenia, pożerała papier oczami, odnajdując w każdem słowie wierne echo swoich własnych uczuć i wrażeń. List co prawda był ułożony przez Dołogowa i tak się zaczynał:
„Wczoraj rozstrzygnął się mój los ostatecznie: być kochanym przez ciebie, lub umrzeć!... Nie ma dla mnie innego wyjścia!“ — Anatol tłumaczył potem szeroko i długo, że jej rodzice nie przyzwoliliby nigdy na związek z nim, z pewnych powodów tajemnych, które może wyznać przed nią jedną jedyną. Jeżeli go jednak kocha, tak jak on ją, wystarczy słówko „tak“ z jej strony, aby zapewnić im obojgu szczęście na wieki, aby żadna odtąd siła ludzka nie mogła ich rozerwać. — Miłość prawdziwa łamie wszelkie zapory, usuwa i największe przeszkody! Tryumfuje w końcu!... Wykradnie ją, i uwiezie z sobą na koniec świata!
— Tak, kocham jego jedynie! — powtarzała Nataszka, odczytując po raz dwudziesty słowa płomienne, przejęta coraz bardziej tym samym ogniem namiętnym, którym one dyszały.
Marja Dmytrówna zaproszona na wieczór do Arbarowów, chciała zabrać ze sobą obie panienki. Nataszka jednak pod pretekstem silnego bólu głowy, została w domu i zamknęła się na klucz w swoim pokoju.
Sonia wróciła bardzo późno z wieczoru od Arbarowów. Przez garderobę bocznemi drzwiczkami, wśliznęła się na palcach do pokoju Nataszki. Jakże się zdziwiła, zobaczywszy ją nierozebraną i śpiącą na kanapie. List rozpieczętowany uderzył Sonię zaraz na wstępie. Leżał obok niej na stoliczku. Wzięła go w rękę, przebiegła oczami i skamieniała z przerażenia. Kiedy niekiedy spozierała na uśpioną, z najwyższem zdumieniem, szukając, ale nadaremnie w jej rysach klucza zagadkę rozwiązującego. Twarz jej wyrażała błogi spokój i szczęście w całej pełni, podczas gdy Sonia blada i drżąca z trwogi śmiertelnej, upadła na fotel, bliska omdlenia, przyciskając serce oburącz, uderzające jakby młotem. Nareszcie wybuchnęła gorżkim płaczem.
— Czy mnie oślepiło? — pomyślała, oskarżając sama siebie. — Jakże mogłam niczego nie dopatrzeć? Dopuścić żeby rzeczy zaszły aż tak daleko? Więc już nie kocha swego narzeczonego?... A ten cały Kurakin, cóż to za jeden? Jakiś nikczemnik oszukuje ją... to przecież bije w oczy. Co powie Mikołaj, ten dobry, szlachetny Mikołaj, gdy dowie się o wszystkiem? Dlatego to była tak bladą i tak nienaturalnie pomieszaną, przedwczoraj, wczoraj i dziś?... Ależ ona nie może kochać tego łotra? To wręcz nieprawdopodobne! List rozpieczętowała, nie wiedząc co zawiera i musiała oburzyć się na pewno, takiem zuchwalstwem.
Sonia otarła z łez oczy, zbliżyła się do śpiącej, raz jeszcze przypatrzyła się jej dokładnie i zawołała na nią głosem przyciszonym.
Nataszka nagle obudzona zerwała się na równe nogi.
— Ach! wróciłaś nareszcie? — spytała rzucając się jej na szyję z całym wylaniem. Uderzył ją natychmiast niepokój Soni. Twarz jej zmieniła się również przybierając wyraz zmieszania i nieufności. — Sonio! czytałaś list nieprawdaż?
— Tak — odszepnęła.
— Sonio! — wykrzyknęła, z uśmiechem najwyższego szczęścia i upojenia rozkosznego — nie mogę zatem ukrywać tego dłużej przed tobą. Soniu! moja duszyńko! kochamy się, widzisz jak! Wszak to tu stoi napisane!
Ręką na list wskazała. Sonia własnym uszom nie wierzyła.
— A Bołkoński? — spytała surowo.
— Gdybyś ty mogła pojąć Sonciu, jak ja się czuję szczęśliwą!... Ale ty nie wiesz biedaczko, co to znaczy miłość!
— Oh! Nataszko!... tamten więc już zupełnie zapomniany? — Nataszka słuchała z roztargnieniem, jakby jej słów wcale nie rozumiała. — Cóż więc postanowiłaś? Czy zrywasz wszelkie związki z księciem Andrzejem?
— A nie mówiłam, że ty tego nie pojmiesz wcale!... Posłuchaj tylko. — Nataszka wybuchła z uniesieniem.
— Nie, ja w coś podobnego nie mogę uwierzyć, wyznaję to szczerze. Jakto? kochasz rok cały człowieka najszlachetniejszego, aż raptem... Przecież tego drugiego widziałaś zaledwie trzy razy. Czyste niepodobieństwo, nie wierzę ci, żartujesz ze mnie po prostu. Jakto? Zapomniałaś o Andrzeju w tych kilku dniach?
— Kilka dni? Ależ mnie się zdaje, że kocham od stu lat Anatola, żem go kochała wiecznie i zawsze i tylko jego, jedynego! Siadaj i słuchaj. — Pociągnęła ją ku sobie, ściskając z całej siły. — Słyszałam nieraz... a i ty również, że istnieje miłość podobna, dotąd jednak nie doświadczyłam czegoś podobnego. On w niczem do tamtego nie podobny. Zaledwiem na niego spojrzała, odgadłam w nim mego pana wszechwładnego, uczułam się jego niewolnicą. Musiałam go pokochać. Tak, jestem jego niewolnicą. Cokolwiek mi rozkaże, spełnię to bez zawahania, bez chwili namysłu. Ty bo tego nie rozumiesz co? Ha! nie moja w tem wina.
— Pomyśl tylko Nataszko. Nie mogę dopuścić do czegoś podobnego, ten list odebrany w największej tajemnicy? Jak mogłaś go przyjąć? — Sonia perswadowała dalej, nie będąc w stanie ukryć ani trwogi, ani wstrętu, jaki w niej budziła ta cała intryga, natury niesłychanie podejrzanej.
— Nie mam więcej własnej woli, już ci to raz powiedziałam; kocham go i na tem koniec! — wykrzyknęła Nataszka z uniesieniem coraz wzrastającem, w którem jednak można było dopatrzeć i uczucia trwogi tajemnej.
— Skoro tak rzeczy stoją, ja temu przeszkodzę, przysięgam! Powiem wszystko i... — tu głos Sonii łzy stłumiły.
— Na miły Bóg, nie czyń tego!... Jeżeli piśniesz bodaj słówko o tem komukolwiek, nie znam cię więcej!... Chcesz więc mego nieszczęścia?... Chcesz żeby mnie z nim rozdzielono?!...
Sonia wstydząc się za nią, uczuła litość mimowolnie nad biedną obłąkaną i nad jej trwogą piekielną:
— Cóż więc zaszło między wami? — spytała łagodnie. — Co ci powiedział? Dla czego tu nie przyjdzie?
— Soniu, błagam cię, przestań mnie dręczyć! Pamiętaj przez miłosierdzie Boże! Pamiętaj że nikt się w to mieszać nie powinien, z czem ja zwierzyłam ci się z całem zaufaniem! — Nataszka zawołała nie odpowiadając wprost na jej pytanie.
— Po co jednak te wszystkie tajemnice? Czemu nie oświadczy się po prostu o twoją rękę. Wszak książę Andrzej odjeżdżając, zostawił ci wszelką wolność co do tego... Czyś się nad tem zastanowiła, czyś próbowała odgadnąć owe „powody tajemnicze“, które zmuszają go do tak dziwnego postępowania?
Nataszka w osłupieniu, wlepiła w Sonię wzrok błędny. To pytanie przedstawiało jej się po raz pierwszy, z jasnością i dobitnością nieubłaganą. Nie wiedziała co na to odpowiedzieć:
— Jego pobudki tajemnicze? — powtórzyła machinalnie. — No! ma je i basta! — wybuchnęła tem gwałtowniej, im Sonia jaśniej tę kwestję stawiała jej przed oczami.
Sonia westchnęła ciężko, głową potrząsając:
— Gdyby te powody... te pobudki, były słuszne i godziwe... — Nataszka nie pozwoliła jej dokończyć, przeczuwając, co chce dodać:
— Nie wolno o nim wątpić Soniu! nie wolno! rozumiesz?
— Czy cię kocha na serjo?
— Ha! ha! ha! czy mnie tak kocha? — Nataszka zaśmiała się z gorżką ironją i pogardą dla zaślepienia przyjaciółki. — Czytałaś jego list... czytałaś i śmiesz jeszcze pytać o coś podobnego?...
— Przypuśćmy jednak, że to człowiek niedobry, niehonorowy?...
— On niehonorowy?!... jak to zaraz widać, że go wcale nie znasz!
— Jeżeli zatem jest honorowy i szlachetny — Sonia mówiła dalej energicznie — powinien oświadczyć wszem w obec, swoje uczciwe zamiary, lub przestać cię widywać. Jeżeli ty nie masz dość siły, aby mu to otwarcie wypowiedzieć, to ja się tego podejmuję. Napiszę do niego, i uprzedzę o wszystkiem twego tatka!
— Kiedyż ja już bym bez niego żyć nie potrafiła! — Nataszka załamała ręce rozpaczliwie.
— Nie rozumiem rzeczywiście, ani twoich słów, ani twego postępowania Nataszko. Pomyśl o twoich rodzicach, o Mikołaju!
— Nie potrzebuję nikogo, nikogo nie kocham, prócz jego jedynego! Jak ty śmiesz posądzać go o brak honoru? Czyż nie wiesz, że go kocham? Odejdź, nie chcę poróżnić się z tobą na zawsze... Idź że, idź, błagam cię, widzisz przecie do jakiego stopnia drażnią mnie twoje słowa!... — Sonia wybiegła szybko z pokoju, tłumiąc łkanie i płacz spazmatyczny.
Nataszka zbliżyła się do stołu i napisała list do księżniczki, tym razem nie zawahawszy się ani na chwilę, mimo że z rana zdawało się to jej czemś tak trudnem. Tłumaczyła jej w kilku zwięzłych słowach, że ponieważ książę Andrzej, pozostawił jej pod tym względem wszelką wolność, korzysta z jego wspaniałomyślności i zrywa z nim najzupełniej. Po głębszem zastanowieniu, przekonała się, że nie byłaby stosowną żoną dla niego. Nie chce zresztą wciskać się gwałtem do rodziny, gdzie jej sobie wcale nie życzą. Prosi księżniczkę, żeby raczyła zapomnieć o przeszłości i przebaczyła jej, jeżeli w czemkolwiek w obec nich zawiniła. Kończyła zapewnieniem uroczystem, że nigdy nie będzie żoną jej brata. Wszystko obecnie wydało się jej łatwem do wykonania, jasnem i najprostszem w świecie.
W przyszły piątek mieli Rostowy odjechać z powrotem do Otradnoe. W środę hrabia udał się z kupcem do majątku pod Moskwą, aby dobić targu z nim ostatecznie i wziąć pieniądze.
Tego dnia samego Sonia i Nataszka, zaproszone na objad do pań Kuragin, były na nim pod opieką Marji Dmytrówny. Był na nim i Anatol. Sonia śledząc teraz bacznie każdy krok Nataszki, zauważyła, że rozmawia z nim na boku prawie szeptem, i w sposób tajemniczy, i że jej niepokój i podniecenie nerwowe, zwiększyły się jeszcze po tej rozmowie. Nataszka skoro wróciły do domu, sama uprzedziła pytania Soni, które byłaby jej zadała najniezawodniej.
— Dowiedzże się Soniu kochana — przemówiła owym słodkim tonikiem, którym posługują się dzieci, gdy chcą coś otrzymać, lub być za coś chwalonemi — dowiedz się, żeśmy wszelkie wątpliwości wyprowadzili na czysto... wszystko wyjaśnił mi i wytłumaczył najdokładniej... a tyś nagadała mi o nim tyle niedorzeczności!
— Cóż w końcu wynikło z tej waszej rozmowy? Cieszę się Nataszko, że nie masz do mnie żalu! Powiedz że mi całą prawdę.
Nataszka milczała głęboko zadumana.
— Ah! gdybyś go mogła poznać Soniu, tak jak jam go poznała! Powiedział mi... pytał się o ile jestem związana z Bołkońskim? Był uszczęśliwiony dowiedziawszy się, że odemnie zależy jedynie, zerwanie z tamtym wszelkich stosunków!
Sonia ciężko westchnęła:
— Aleś dotąd z nim przecie nie zerwała?...
— A jeżelim to zrobiła? Jeżeli wszystko skończone między mną a Bołkońskim? Dlaczegóż ty osądzasz mnie tak niesprawiedliwie?
— Nie myślę nic złego o tobie, tylko po prostu nie mogę zrozumieć tego wszystkiego...
— Zaczekaj trochę, pojmiesz wszystko niebawem... przekonasz się, co to za człowiek, przekonasz się.
Sonia nie dała się jednak ująć i nie poszła na lep miodowych słówek Nataszki. Im tamta stawała się słodszą i bardziej obleśną, tem Sonia była surowszą i biorącą sprawę całkiem na serjo.
— Żądałaś Nataszko, żebym ci o tem więcej nie wspominała. Sama jednak zaczynasz rozmowę o nim. Dajesz mi więc prawo, powtórzenia ci raz jeszcze, że co do mnie, nie wierzę mu nic, a nic! Pytam się do czego te wszystkie tajemnice?
— Znowu to samo podejrzenie! — Nataszka wzruszyła ramionami.
— Lękam się o ciebie!
— Lękasz się? Czego, jeżeli wolno wiedzieć?
— Lękam się, żebyś po prostu czci twojej nie zaprzepaściła — Sonia odrzuciła bez ogródek, dziwiąc się własnej energji, i niemal przerażona własnemi słowami. Twarz Nataszki zmieniła się do niepoznania. Usta wykrzywił uśmiech szyderski, w oczach zamigotały błyski gniewu szalonego:
— A więc tak, tak, zgubię się, zgubię się jak najprędzej! To ciebie moja panno wcale nie powinno obchodzić! Sama za to odpowiem, i sama cierpieć będę, nie ty, nieprawdaż?... Zostaw mnie, zostaw, nienawidzę ciebie, uważam cię od tej chwili, za mojego wroga najgorszego! — Po tych słowach gwałtownych uciekła z pokoju Soni, zamknęła się u siebie, unikając nazajutrz najstaranniej wszelkiego z nią zetknięcia. Jeżeli spotkały się przypadkiem, udawała że Soni nie dostrzega, i ani ust do niej nie otworzyła.
Przemierzała do późna w nocy swój pokoik krokiem przyspieszonym. Nie była w stanie uporządkować myśli, mózg jej rozsadzających. Wewnętrzny niepokój malował się w jej twarzy bladej i co chwila drgającej kurczowo. Mimowolnie czuła że źle robi, a to przekonanie, ten głos tajemny sumienia, nie dający się niczem zagłuszyć, dręczył ją niewypowiedzianie.
Chociaż było to dla niej nader ciężkiem zadaniem, Sonia nie spuszczała z oka Nataszki, tak długo, jak ta stała w oknie salonu, które wychodziło na ulicę. Zdawała się czekać tam na coś, lub na kogoś... Rzeczywiście zadzwoniły niebawem sanki mknąc szybko po pod okna. Sonia dostrzegła, że w nich siedział jakiś wojskowy, płaszczem osłonięty (Anatol prawdopodobnie,) a Nataszka skinęła mu głową nieznacznie.
Podwoiła czujność. Uderzyło ją niezwykłe rozstrojenie Nataszki, które potęgowało się z każdą chwilą. Była niesłychanie roztargnioną, prawie nieprzytomną. Na pytania jej zadawane, odpowiadała ni w pięć, ni w dziewięć, urywała w pół każdą rozmowę, śmiejąc się co chwila nerwowo, bez żadnego powodu.
Zaczajona pod drzwiami, niby strzelec na zasiadce, Sonia dostrzegła po herbacie, późnym wieczorem, tę samą pokojowę, która przekupiona przez Anatola, pierwszy list od niego przyniosła Nataszce. Dostrzegła jak znowu zakrada się cichuteńko do Nataszki pokoiku, oglądając się trwożliwie na wszystkie strony, czy jej kto nie schwyci na gorącym uczynku. I Sonia przystąpiła do drzwi na palcach, skoro zamknęły się za ową zdrajczynią, przykładając oko do dziurki w zamku. Domyśliła się z łatwością, że Nataszka odebrała nowy bilecik. Nagle wszystko zrozumiała, jakby się stała jasnowidzącą. Nataszka nosi się z jakimś strasznym zamiarem, myśli o czemś, do czego przyznać się nie chce i nie może, zdecydowana wykonać ten zamiar niebawem... za kilka godzin!... Zapukała do drzwi gwałtownie, całą pięścią, ale nie odebrała żadnej odpowiedzi.
— Ona z nim ucieknie, gotowa w szale zhańbić się na wieki — łamała ręce Sonia bezradna i zrozpaczona, szepcąc głucho sama do siebie. — Była dziś rozstrojona, przybita, ale nie mniej miała minę stanowczą... A żegnając się z ojcem wczoraj, wybuchnęła płaczem spazmatycznym, jakby nie mogła oderwać się od jego łona... Tak, tak, ona myśli z nim uciec... Cóż ja jednak mam począć?... Ojca jej nie ma pod ręką... Napisać do tego łotra, żądać tłumaczenia?... Czyżby mi odpowiedział?... Udać się do Piotra, jak tego żądał książę Andrzej w razie jakiegoś nieszczęścia? Ależ ona zerwała już z nim wszelkie stosunki, wczoraj jeszcze bowiem, odesłała odpowiedź swoją, na list księżniczki. Boże miłosierny, oświeć mnie... Powiedzieć o wszystkiem Marji Dmytrównie?... To byłoby nikczemnym „donosem!“ Ona tak ufa Nataszce, jakby była jej własną córką... Bądź co bądź, muszę temu jakoś przeszkodzić — dumała, nie odchodząc wcale z ciemnego i wąskiego korytarzyka. — Do mnie należy dowieść mojej wdzięczności tym, którzy mnie obsypali dobrodziejstwami, prawie od kolebki. Winnam to uczynić, z miłości dla Mikołaja... Choćbym miała nie ruszyć się stąd, przez trzy dni i trzy noce, oka nie zmrużę, a nie dopuszczę tej szalonej dziewczynie wnieść wstyd i hańbę, pod dach rodziny, dotąd nieskazitelnej.
Anatol mieszkał od pewnego czasu u Dołogowa. Plan wykradzenia Nataszki, został wymyślony i opracowany w szczegółach najdrobniejszych przez tego ostatniego. Miano go wykonać rzeczywiście tej samej nocy, w której Sonia przysięgła najsolenniej, że się nie ruszy z pod drzwi Nataszki. Ta znowu obiecała święcie, wymknąć się niepostrzeżenie, o jedenastej w nocy, bocznemi, krętemi schodkami, aby połączyć się z Anatolem, Kurakin miał ją zawieść o sześćdziesiąt wiorst za Moskwę, do wsi Kamionki. Tam miał na nich czekać ksiądz, z którego zdjęto poświęcenie i zasuspendowano, za jakąś sprawę kryminalną. Nie wolno mu zatem było udzielać ślubów, ani spełniać innych funkcji kapłańskich. Taka ceremonja, była więc prostem oszustwem i zupełnie nieważną. Druga „trójka“ koni rozstawionych na drodze, miała ich zawieść na gościniec wiodący do Warszawy. Tu umyślił Anatol wziąć konie pocztowe dla większego pośpiechu i aby tem łacniej im przyszło, zatrzeć ślad wszelki za sobą, skoro raz przejadą granicę.
Anatol postarał się o paszport najlegalniejszy, dla siebie i dla Nataszki i o rozkaz dostarczenia mu koni kurjerskich na każdej stacji. W kieszeni zaś miał dwadzieścia tysięcy rubli, w którą to sumę siostra go zaopatrzyła, tym razem będąc szczególnie dobrze dla niego usposobioną.
Dwaj świadkowie, Gwostykow, niegdyś dependent u adwokata, a dziś pijak zawołany i niejaki Makaryn, huzar w odstawce, byli oddani Kurakinowi, duszą i ciałem. Ci zapijali „czaj“ w gabinecie obok pokoju sypialnego Dołogowa. Tu całe ściany były obwieszone perskiemi, nader kosztownemi tkaninami i zbroją najrozmaitszą. Na posadzce, prócz perskich kobierców, leżały skóry z białych niedźwiedzi, rysiów i innych zwierząt drapieżnych ślicznie wyprawione. Dołogow miał na sobie perski bechmel (rodzaj burki służącej do podróży), a na nogach wysokie, ciepłe buty filcowe. Siedział przed biurkiem otwartem, przeglądał i zsumowywał rachunki, odkładając na bok jedną paczkę banknotów po drugiej. Sumy ogólne zapisywał do małej, eleganckiej książeczki, oprawnej w pąsowy marokin.
— Trzeba będzie dać ze dwa tysiące rubli Gwostykowowi, nieprawdaż?
— Daj ile myślisz — odpowiedział Anatol na pytanie, najobojętniej w świecie. Nadszedł był właśnie ze swojego pokoju, w którym lokaj Francuz, resztę jego rzeczy zbierał, pakując do tłumoka i walizy podróżnej.
— Co się tyczy Makarki — tak nazywano dla skrócenia Makaryna — ten nic nie przyjmie, bo poświęca się li z przyjaźni dla ciebie. Gotówby za tobą wskoczyć w ogień, czy w wodę. No, skończyłem wreszcie żmudną pracę... Rachunki w zupełnym porządku... patrzaj — dodał, podając książeczkę Anatolowi.
— Ależ ma się rozumieć, wszystko zrobione jak się należy — odrzucił Anatol, rzuciwszy okiem przelotnie na spis sum, ale niczego nie widząc.
Dołogow zamknął biurko:
— Wiesz co — przemówił tonem drwiącym — może byłoby bezpieczniej dać pokój tej wyprawie, póki czas jeszcze?
— Bydlak z ciebie po prostu — oburzył się Anatol. — Nie plótłbyś takich głupstw. Gdybyś wiedział?... ale chyba jeden djabeł to rozmota i zrozumie...
— Nie plotę głupstw, tylko mówię całkiem na serjo... To nie żarcik bez jutra, jak z pierwszą lepszą cyganką, do czego się zabierasz.
— Czy będziesz mnie dalej prześladował? A idź że do stu djabłów — Anatol ściągnął brwi groźnie. — Nie mam czasu, ani chęci, słuchać twoich bzdurstw.
Dołogow zmierzył go wyniośle, od głowy aż do stóp.
— Nie żartuję i... musisz mnie wysłuchać.
Anatol stanął natychmiast. Mimowolnie odczuwał wpływ Dołogowa i poddawał się mu bez oporu.
— Słuchaj mojej rady po raz ostatni. Dla czegóż miałbym cię prześladować? Czym ci w czemkolwiek stawiał zapory? Czy nie ja przeciwnie, wszystko ci ułatwiłem? Czy nie ja wynalazłem owego księdza, nie-księdza? Czy nie ja postarałem się o paszporty dla was obojga?
— No, za to jestem ci nieskończenie obowiązany! Czy sądzisz że nie potrafię być wdzięcznym? — rzucił się na szyję Dołogowowi, ściskając go serdecznie.
— Pomagałem, ale nie mniej winienem cię ostrzedz przed niebezpieczeństwem. Koniec końców, to proste szaleństwo, co zamierzasz uczynić. Wykradniesz ją, przypuśćmy? Dobrze! Ale co potem będzie? Wyda się tajemnica, dowiedzą się żeś żonaty i będą cię ścigać sądownie za uwiedzenie małoletniej.
— Androny, androny! nie warte funta kłaków — żachnął ręką Anatol, jakby opędzał się od słów jego, by od muchy natrętnej. I po raz setny może zaczął go przekonywać, jak sądził w swojej ciasnej mózgownicy, że wszystko pójdzie gładko jak po maśle.
— Czyż ci nie powiedziałem, że jeżeli ślub nie będzie zawartym legalnie, to nie ja, ale ów ksiądz za to odpowie? Zresztą, skoro raz staniemy za granicą, kto nas o to będzie pytał?... A teraz, błagam cię, ani słowa więcej w tej kwestji.
— Wierz mi, daj pokój wszystkiemu. Zaplączesz się, a potem...
— Do kroćset kaduków, a odczep że się raz odemnie — krzyknął Anatol porywając się oburącz za głowę. — Popatrz jak mi serce bije — przyłożył do piersi dłoń Dołogowa. — Co tam za kształty mój drogi... Jaka nóżka, rączka, szyjka... Istna bogini!...
Dołogow spojrzał na niego jak on to potrafił, z najwyższą efronterją i cynizmem.
— A gdy pieniędzy nie będzie... co wtedy?...
— Wtedy... wtedy?... — powtórzył Anatol trochę zaniepokojony i zbity z tropu, tem przypuszczeniem nie bardzo pocieszającem. — Ha, nie wiem na prawdę, co będzie wtedy?... Ale dość już tego gdakania mi nad uszami. Zmieniłeś się w puszczyka złowrogiego... a tymczasem nadeszła godzina wyznaczona. — Spojrzał na zegarek, wchodząc do pokoju obok. — Jeszcze nie skończyliście gamonie! — huknął gniewnie na służących, składających resztę rzeczy potrzebnych do dłuższej podróży.
Dołogow oddał pulares z pieniędzmi Anatolowi i rozkazał swojemu słudze, żeby im podał jaką zakąskę i wina dobrego. Następnie złączył się w salce jadalnej z dwoma świadkami, zostawiając Anatola w gabinecie. Ten rozciągnięty na szezlongu pogwizdywał jakąś wesołą arjetkę, uśmiechał się rozkosznie i patrzał przed siebie, w jakąś dal tajemniczą.
— Chodź zjeść cokolwiek — zawołał z trzeciego pokoju Dołogow.
— Nie potrzebuję niczego — Anatol odrzucił niecierpliwie.
— Ależ chodź... przybył Balaga.
Teraz zerwał się Anatol na równe nogi, zelektryzowany tą zapowiedzią i przeszedł do salki. Balaga był to sławny woźnica, mający zawsze na ich rozkazy najlepsze konie, w biegu niezrównane. Znał od lat sześciu Dołogowa i Anatola. Ileż to razy woził ich do Tweru z pierwszym dnia brzaskiem i odwoził nocy następnej do Moskwy z powrotem, gdy Anatol tam stał na kwaterze. Ileż razy prowadził cały tabor na jakąś nocną hulatykę, złożony z rozmaitych cyganek i innych damulek w tym samym rodzaju. Ileż koni zajeździł na śmierć w ich usługach, koni drogocennych, iluż przechodniów porozbijał, iluż izwoszczyków zepchnął do rowu z całym zaprzęgiem. Jego panowie (tak ich zawsze nazywał) uwalniali go po każdej takiej awanturze ze szpon policji. Prawda i to, że często gęsto, porządnie mu skórę wygarbowali, lub zapomnieli o nim na śmierć, wystawionego przez noc całą na mróz siarczysty, którą to noc oni spędzali wesoło, na niecnej hulatyce. Zdarzało się jednak, że mu sowicie wszystko wynagradzali, lejąc mu w gardło całemi szklankami, szampan i maderę, dwa gatunki wina, które lubił namiętnie. Dla niego nie mieli tajemnic. Wiedział on o nie jednej z ich sztuczek, która każdego innego, przeciętnego śmiertelnika, byłaby zawiodła na Sybir prościuteńko... Ile też w zamian za te przysługi, tysięcy rubli wpadło Baladze do kieszeni... Kochał ich obu po swojemu... kochał szczególniej do szału, ową jazdę piekielną, po ośmnaście wiorst na godzinę. Lubił pasjami przewracać do góry nogami izwoszczyków, spychać pieszo idących do rowu, śmignąć batem chłopa zaspanego, który mu się nie ustępywał z drogi dość prędko i patrzeć ze śmiechem, jak się każdy od niego odżegnywał, jakby zobaczył przed sobą djabła wcielonego. Wiedział, że nikt na świecie go nie dopędzi, gdy raz wypuści swoje rumaki z wichrem w zawody. Słuchał też z miną wyzywającą i z drwiącym uśmiechem przekleństw, które za nim w tropy wysyłano i odgrażań ludzi, przez niego poturbowanych.
— Tak, tak — powtarzał nie raz w duchu. — Ci dwaj, to prawdziwi panowie.
Anatol i Dołogow ze swojej strony, cenili wysoko talent niezrównany w powożeniu Balagi. Lubili go, z powodu, że był w swoim rodzaju, takim samym jak oni oczajduszą. Wiedzieli dobrze, że z innym targuje się naprzód, bierze po dwadzieścia pięć rubli, za przejażdżkę dwugodzinną, a nawet najczęściej nie raczy sam się trudzić, tylko wyręcza się podwładnymi. Dla swoich panów, był zawsze gotów na usługi, nigdy naprzód ceny nie stawiając. Tylko gdy dowiedział się od służącego, że jego „panom“ flota przybyła, że pieniądze wyrzucają drzwiami i oknami, przychodził z częsta, zwykle bardzo rano, czekając w sieniach aż się obudzą, kłaniał się pokornie do samej posadzki, błagając usilnie, żeby go raczyli w biedzie poratować pożyczką jednego, lub dwóch tysięcy rubli. Kończyło się na tem, że pewnego dnia pięknego, otrzymywał sumę żądaną.
Miał obecnie lat dwadzieścia i siedm. Był wzrostu średniego, ale szeroki w ramionach i siłacz niezrównany. Rudy jak pies, twarz miał czerwoną, jakby ją kto odarł ze skóry, szyję grubą jak u wołu, nos przypłaszczony i nosił małą bródkę ściętą u dołu szpiczasto. Ubrany był w kaftan szeroki z sukna granatowego, bardzo cieńkiego, podszytego atłasem, a na wielki mróz, zarzucał na plecy futro niedźwiedzie.
Przeżegnał się trzy razy wchodząc, spojrzawszy na prawo, gdzie wisiał mały Ikonostas, i podał rękę kosmatą Dołogowowi.
— Sługa najniższy, Fedorze Iwanowiczu! — przemówił.
— Witaj nam przyjacielu! — odrzucił Dołogow serdecznie.
— Stawiam się na rozkaz waszej miłości — Balaga zwrócił się teraz do wchodzącego Anatola.
— Słuchaj Balaga... kochasz ty mnie?... Pytam się ciebie — Anatol poklepał go poufale po ramieniu. — Dowiedz że mi tego dzisiaj... które konie zaprzągłeś?
— Jak miałem nakazane... zaprzągłem te wściekłe warjaty, waszej miłości!
— Doskonale! Pamiętaj sobie, niech zdychają bestje, byleśmy stanęli na miejscu za trzy godziny.
— A jak pozdychają, to czem dalej pojedziemy? — uśmiechnął się Balaga, rad z konceptu własnego.
— Powybijam ci wszystkie zęby, słyszysz?... Bez żartów, życzę ci! — Anatol spiorunował go wzrokiem gniewnym.
— Dlaczego nie mamy sobie trochę pożartować?... Możnaby myśleć na prawdę, żem ja kiedykolwiek oszczędzał końskie ogony, służąc „moim panom.“ Puszcza im się cugle i... jazda!... Ot, jak się robi.
— Tak? — Anatol skinął głową udobruchany. — No to siadaj.
— Siadaj — powtórzył Dołogow.
— Et, ja tam sobie postoję, Fedorze Iwanowiczu.
— Siadaj błaźnie, kiedy ci każę! — krzyknął Anatol — i nie rób głupich ceregieli! — Nalał mu i podał szklanicę madery. Baladze oczy błysnęły radośnie, na widok trunku ulubionego. Niby to nie przyjmując z razu, przez grzeczność wygórowaną, wysączył następnie szklankę do ostatniej kropli, pomlaskując językiem. Nareszcie otarł sobie usta i rude wąsy, jedwabną chustką czerwoną, którą nosił zawsze wsuniętą za podszewkę, jego wysokiej czapki futrzanej.
— Kiedy wyruszamy, wasza miłość?
— Kiedy? — Anatol znowu wyciągnął zegarek z bocznej kieszonki. — No, niebawem! Tylkoż pamiętaj sobie Balaga, musimy być na miejscu za trzy godziny.
— Wszystko będzie zależeć od tego, ojczulku kochany, czy stąd wyjedziemy szczęśliwie?... Ileż to razy woziłem moich panów z Tweru aż tu w siedmiu godzinach? Wszak wasza Ekscellencja pamięta o tem, co?
— Wyobraź sobie — Anatol wybuchnął śmiechem, przypominając z lubością, ową jazdę, zwrócony do Makaryna, który wpatrywał się w niego jak w tęczę, z czułem uwielbieniem. — Wyobraź sobie, wiózł mnie w sam dzień Bożego Narodzenia, z Tweru do Moskwy, tak szalenie, że nam w końcu tchu zabrakło... nie jechaliśmy, przysięgam, ale po prostu, lecieliśmy w powietrzu. Trzeba nieszczęścia, że spotykamy na drodze cały sznur chłopskich podwód i przeskakujemy przez dwa wózki ostatnie.
— Jakiebo to były konie! a sprzągłem był razem dwa młode konie dyszlowe a w środek jasnego bułanka. Na słowo Fedorze Iwanowiczu — chwalił się dalej Balaga — przez sześćdziesiąt wiorst, lecieliśmy w powietrzu. Ani podobna było powstrzymać warjatów. W palcach kurcz czułem... Wypuszczam więc lejce i wołam: — „Ekscellencjo, proszę trzymać się ostro!“ — sam zaś wywracam koziołka prosto w sanki. Nie było innej rady, tylko trzymać się sani rękami i nogami... tak lecieliśmy przez trzy godziny!... No, i jeden tylko zdechł wtedy... Dyszlowy z prawej strony.
Anatol wyszedł na chwilę, i wrócił ubrany w krótkie futerko, ściągnięte szerokim pasem skórzannym, z srebrną klamrą misternie wyrabianą, i nabitym srebrnemi ozdobami. Na głowę miał włożoną na bok z junacką fantazją wysoką czapkę sobolową, która dobrze odbijała od jego ciemnych włosów, i pięknego jasnego czoła. Przejrzał się w źwierciadle z najwyższem zadowoleniem i zwrócił się nazad twarzą do obecnych, ująwszy w dłoń pełną czarkę wina.
— A więc, kochany Fedorze, żegnaj mi i raz jeszcze dzięki stokrotne, za wszystko coś dla mnie uczynił! żegnajcie mi również moi mili, serdeczni druhowie! towarzysze nieodstępni lat swobody młodocianej.
Anatol wiedział doskonale, że wszyscy obecni mieli mu towarzyszyć aż do Kamionki, szło mu jednak o to, aby uczynić tę scenę ostatnią, o ile można uroczystą i rozrzewniającą. Mówił głośno, zwolna i dobitnie, z piersią na przód wysuniętą, przestępując z nogi na nogę. — W górę szklanki, kochani moi. Pij i ty za moje zdrowie poczciwy Balaga!... Tak towarzysze mojej młodości, żyliśmy w całem tego słowa znaczeniu, bawiliśmy się, popełniali nie jedno szaleństwo, a teraz... kiedyż znowu się zobaczymy? Wyjeżdżam za granicę. Żegnajcie mi dziatki kochane... Za wasze zdrowie, hurra! — Wypił duszkiem i grzmotnął tak silnie szklanką o posadzkę, że rozprysła się w drobne kawałki.
— Za zdrowie waszej Ekscellencyi — wypił i Balaga ucierając następnie usta fularem.
Makarin uściskał Anatola ze łzami w oczach:
— Ah! książę, co za smutek, rozłączać się z tobą! — szepnął. — Cóż my poczniemy bez ciebie?... Komu w drogę, temu czas! — wykrzyknął Anatol... — Zaczekajcie jeszcze chwileczkę!... — dodał widząc, że Balaga wysuwa się za drzwi. — Zamknąć wszystkie drzwi i usiądźmy! — Był to stary zabobon w Rosji zakorzeniony, że aby się wiodło w podróży, trzeba usiąść na chwilę w domu, przy drzwiach zamkniętych. — Drzwi pozamykano i wszyscy usiedli.
— No a teraz, jedźmy szczęśliwie moje dziatki! — zakomenderował Anatol, wstając najpierw.
Jórko służący jego podał mu torbę i pałasz. Wszyscy wyszli do sieni.
— Gdzie szuba sobolowa? — spytał Dołogow. — Hej! Hnatku! idź do Matruny i odbierz jej futro sobolowe. Gotowa bestyjka zabrać je na niezabud’! — szepnął do ucha Anatolowi. — Zobaczysz! wyleci do ogrodu, zmieszana, na pół umarła, ani chustki nie zarzuciwszy na ramiona!... A jeżelibyś czekał, aż jej coś przyniosą, tymczasem gotowi się pojawić tatko i mamuncia! zaczną się płacze i spazmy... i finita la comedia!... Weźże ty szubę od razu, abyś miał ją czem owinąć, żeby ci kurczątko w drodze nie umarzło.
Sługa wrócił niosąc proste lisy, zamiast futra sobolowego.
— Ośle jakiś! mówiłem ci wyraźnie o sobolach! Hej! Matruna! — krzyknął z całej siły, że aż dom się zatrząsł w posadach.
Wbiegła przystojna cyganeczka, z oczami palącemi, z cerą smagłą, z włosami krętemi, o połysku aż w szafir wpadającym, owinięta artystycznie w szal pąsowy. Niosła sobole, przez ramie przewieszone:
— Macie je! macie! Bierzcie!... Mnie one wcale nie potrzebne! — mówiła tonem płaczliwym, nie licującym wcale z jej słowami. Lękała się jednak wybuchnąć ze skargą i wyrzutami, żeby jej nie skarcił jeszcze na odjezdnem Anatol, jak to umiał doskonale.
Dołogow rzucił jej lisy na ramiona, odbierając natomiast sobole.
— To w sam raz dla ciebie! — zawołał podnosząc najprzód kołnierz, potem nasuwając jej futro na głowę, tak że zaledwie z całej szczupłej twarzyczki widać było koniec noska delikatnego, o nozdrzach różowych i ruchomych... — Ot! teraz dobrze będzie! — i owiniętą w futro, niby dziecko w pierzynkę, popchnął w objęcie Anatola, który pocałował ją w same usta:
— Żegnaj mi i ty Matruszka! Dziś kończą się moje dawne szaleństwa! Żegnaj mi gołąbeczko, i życz szczęścia na drogę!
— Niech was, panie mój, Bóg prowadzi! — zawołała, żałośnym, przeciągłym, akcentem cygańskim.
Dwie „trójki“, zaprzężone do dwojga sani, stały przed domem, przytrzymywane przez dwóch młodych pachołków. Balaga wyskoczył do pierwszych sani, podniósł wysoko ramiona, zbierając zwolna lejce w garść. Anatol i Dołogow usiedli za nim w tyle. Świadkowie i sługa Anatola, umieścili się wraz z rzeczami w drugich saniach.
— Czy już wszystko gotowe? — spytał Balaga... — Puszczaj! — świsnął przeraźliwie przez palce, owijając sobie lejce około ramienia. I obie „trojki“ popędziły galopem:
— Z drogi! z drogi! — wrzeszczeli Balaga i drugi pachołek za nim, na całe gardło. Na placu Arbaskaja, jedne sanie zaczepiły o jakieś inne. Tamte zatrzeszczały, usłyszano krzyk trwogi, wydanej przez kobiety w sankach siedzące, i pędzono dalej na złamanie karku, póki Balaga nie osadził koni jednem silnem szarpnięciem, na skręcie ulicy Starostajennej.
Anatol wraz z Dołogowem wyskoczyli z sanek, skradając się na palcach do szerokiej bramy, która do sieni domu prowadziła. Dołogow świsnął z cicha, i natychmiast wybiegła z za węgła, to sama przekupiona przez Anatola pokojowa:
— Proszę iść tędy, na dziedziniec, inaczej zobaczonoby panów — szepnęła. — Panna hrabianka zaraz nadejdzie.
Dołogow stanął w cieniu pod bramą, Anatol zaś szedł prawie po omacku, którędy mu drogę wskazywała, wysłana na zwiady pokojowa. Przestąpił już był kilka stopni na ganek prowadzących, gdy naraz wyrósł przed nim niby z pod ziemi, drab wzrostu olbrzymiego, hajduk Marji Dmytrówny:
— Barinia czeka — przemówił tonem niskim, basowym:
— Kto taki?... Czego chcesz odemnie? — bąknął Anatol, tracąc prawie oddech z trwogi.
— Proszę tędy... moja pani kazała waszą miłość, do siebie przyprowadzić.
— Anatol! Zmykajmy!... jesteśmy zdradzeni! — krzyknął Dołogow, który tymczasem borykał się z drugim „dworskim“, chcącym gwałtem zaryglować bramę ze środka, aby ptaszków nie wypuścić na ulicę. Zdołał go nakoniec powalić na ziemię, i porwawszy za ramię Anatola, który uciekał co tchu, wyskoczył za bramę, biegnąc galopem w stronę, gdzie stały ich sanie.
Marja Dmytrówna gdy robiła zwykłą nocną inspekcją po całym domu, natrafiła na Sonię tonącą we łzach, w ciemnym i wąskim korytarzu. Wpadła na nią gwałtownie, po swojemu, a wyspowiadawszy należycie, weszła natychmiast do pokoju Nataszki, niosąc w ręce corpus delicti, jej ostatnią odpowiedź na list Anatola, którą również udało się jej pochwycić:
— Niegodziwa!... bezwstydna dziewczyno!... ani słowa!... nie słucham niczego! — cisnęła jej w oczy zmiętą kartką. Nataszka blada trupio, z źrenicami suchemi, błędnemi i pałającemi ogniem gorączkowym, śledziła jej każdy ruch, w głębokiem milczeniu. Marja Dmytrówna zmierzywszy nieszczęśliwą raz jeszcze od głowy, aż do stóp z najwyższą pogardą, odwróciła się, drzwi za sobą na klucz zamykając. Następnie wydała służbie wiadome nam rozkazy, aby starali się ptaszków nocnych zatrzymać i do niej zaprowadzić.
Gdy jej najzaufańszy hajduk Gawryło, powrócił z oznajmieniem, że zatrzymać się nie dali i uciekli, zaczęła chodzić szybko po swoim pokoju, z rękami w tył założonemi, dumając, co ma dalej czynić? Około północy, wyjęła klucz z kieszeni chcąc zajrzeć do zamkniętej delinkwentki. Zastała Sonię w tem samem miejscu, do drzwi przytuloną i szlochającą spazmatycznie:
— Przez miłosierdzie Boże! wpuść mnie pani do niej! pozwól mi przy niej pozostać? — błagała najusilniej.
Marja Dmytrówna otworzyła drzwi, nic jej nie odpowiadając. Weszła do pokoju śmiało i bez wahania.
Sonia wśliznęła się za nią niepostrzeżenie.
— Szkaradzieństwo! bezeceństwo, wyprawiać takie skandale, pod moim uczciwym dachem — wybuchnęła z całą surowością — jednak przez litość nad twoim biednym starym ojcem, pokryję milczeniem, tę twoją całą awanturę! — Zbliżyła się do szezlonga, na którym leżała Nataszka w kłębek zwinięta, z twarzą wciśniętą w poduszki. Nie odwróciła się wcale od ściany, i nie odezwała. Jedynie łkania głuche, wstrząsające nią całą, zdradzały stan jej duszy.
— Śliczne rzeczy! — perorowała dalej Marja Dmytrówna — naznaczać schadzki kochankowi, na mojem obejściu!... Okryłaś się hańbą, jak ostatnia ulicznica, i gdybym tylko słuchała głosu mego serca własnego!... Chcę jednak oszczędzać twego ojca, i dla tego nie wspomnę mu ani jednem słowem, o tym skandalu! Szczęściem dla łotra, że zdołał uciec. Ale ja go odkryję, wydobędę choćby z pod ziemi, i wsadzę do kryminału!... Wsadzę, jak pragnę Boga przy skonaniu!... Nie puszczę mu tego płazem, zrozumiałaś? — dodała tonem srogości nieubłaganej. Usiadła obok Nataszki, i wsunąwszy swoją dłoń szeroką pod głowę, zmusiła ją do zwrócenia się w jej stronę. Obie struchlały, a Sonia nawet wydała krzyk na pół stłumiony spojrzawszy na Nataszkę. Była straszna: z wzrokiem obłąkanym, z ustami zaciśniętemi i spalonemi gorączką, z palcami kurczowo wplecionemi w włos rozburzony. Policzki zapadły się jej, niby po długiej chorobie, tylko dwie krwiste plamy, odbijały dziwnie, od twarzy trupio bladej.
— Zostawcie mnie! pozwólcie mi umrzeć spokojnie! umrę!... i cóż to kogo ma obchodzić?... — Wyrwała się z rąk Marji Dmytrówny, ruchem dzikim, lwicy rozjuszonej i odwróciła się nazad do ściany.
— Leż sobie w spokoju Nataljo, skoro ci się tak podoba, ja nie dotknę cię więcej... Tylkoż posłuchaj mnie... Nie będę powtarzała, do jakiego stopnia zawiniłaś względem siebie samej i nas wszystkich... Powie ci to lepiej odemnie własne sumienie... Cóż jednak mam powiedzieć ojcu, który jutro powraca?
Nataszka za całą odpowiedź głucho załkała.
— Dowie się o tem najniezawodniej, tak samo jak twój brat i twój narzeczony!
— Nie mam narzeczonego! Zerwałam z nim raz na zawsze! — wybuchnęła gwałtownie Nataszka.
— Mniejsza o to! bo i tak on po tej awanturze zerwałby z tobą... Ale twój ojciec nieszczęśliwy? Gotów tego łotra wyzwać na pojedynek! A wtedy co z tego wyniknie?
— Zostawcie mnie! zostawcie! Po co przeszkodziłyście wszystkiemu? Kto was o to prosił?! — Nataszka zerwała się nagle mierząc obie wzrokiem dzikim i roznamiętnionym.
— Do czegóż więc chciałaś doprowadzić? — odrzuciła Marja Dmytrówna, tracąc również z gniewu krew zimną i równowagę. — Czyż cię kto zamykał na dwa klucze? Któż ci bronił widywać się z nim uczciwie, jak Bóg przykazał, u mnie, pod moim dachem?... Dla czegóż miał cię wykradać w nocy, niby pierwszą lepszą cygankę? Sądzisz za tem, że nie dopędzonoby was, i nie rozłączono?... Co do niego, to prosty hultaj, łotr na wielki kamień!
— Wart więcej, niż wy wszyscy. Gdybyście nie były mi przeszkodziły... Boże, Boże! po co to wszystko się stało? Idźcież sobie przynajmniej, idźcie, niech choć na was nie patrzę — szlochała, załamując ręce w rozpaczy bezsilnej, w jaką zwykli wpadać tacy, którzy czują w głębi serca, że są sami sprawcami swojej niedoli.
Marja Dmytrówna próbowała ją uspokoić, ale Nataszka krzyknęła głosem rozdzierającym, padając nazad na szezląg.
— Wyjdźcież raz przecie... pogardzacie mną, a ja was... nienawidzę.
Marja Dmytrówna nie zważając na nic, prawiła jej dalej kazanie, powtarzając jak jest niezbędnem zatajenie przed ojcem tego całego skandalu i że nikt się nie dowie o niczem, byle ona nie zdradziła się i nie wyrwała z czem niepotrzebnie. Nataszka milczała zawzięcie. Przestała płakać, tylko dreszcze wstrząsały nią raz po raz.
Marja Dmytrówna wsunęła jej na odchodnem puchową poduszkę pod głowę, okryła starannie i otuliła dwiema kołdrami z łóżka wziętemi, sądząc że znużenie weźmie górą nad wszystkiem i uśnie w końcu. Nie usnęła jednak. Pozostała do rana z oczami suchemi, otwartemi szeroko, z twarzą marmurową. Sonia, która w nocy pytała ją kilka razy, czy czego nie potrzebuje, nie odebrała ani słówka odpowiedzi.
Hrabia zjawił się nazajutrz podczas śniadania. Wracał w humorze wyśmienitym. Sprzedarz ukończył szczęśliwie, pod bardzo korzystnemi warunkami. Nic go zatem w Moskwie nie zatrzymywało, a pilno mu było połączyć się z żoną, do której tęsknił ogromnie, skoro ją z oczu stracił. Marja Dmytrówna oświadczyła mu na samym wstępie, że córka była wczoraj bardzo chora, sprowadziła zatem do niej lekarza, obecnie zaś ma się już znacznie lepiej. Nataszka nie opuszczała swego pokoju. Siedziała w dużem karle, kołdrą otulona pod oknem, patrząc bez ustanku na ulicę. Z ustami zaciśniętemi, okiem suchem i gorączką rozpłomienionym, śledziła bacznie, z niepokojem coraz się zwiększającym, każde sanki i każdego pieszego. Odwracała szybko głowę ku drzwiom skoro kto wchodził do niej. Oczekiwała i spodziewała się widocznie, odebrać lada chwila jakąś wiadomość od Anatola.
Drgnęła nerwowo na widok ojca wchodzącego. Wzruszona na jedno krótkie mgnienie oka, zapadła natychmiast w apatyczną obojętność, głucha i nieczuła na wszystko, co się w koło niej działo.
— Cóż ci to mój aniołku? Na coś chora, z jakiego powodu? — ojciec badał najtroskliwiej.
— Oh! nic... przejdzie niebawem — bąknęła wymijająco, po dłuższej chwili milczenia ponurego. Ojciec pytał ją dalej z całą czułością, czy nie wzięła sobie nadto do serca nieporozumień z rodziną narzeczonego? Zapewniła go, co do tej kwestji, że tak nie jest, prosząc usilnie, żeby przestał się o to troszczyć. Hrabia jednak nie dał się oszukać i wywieźć w pole, ową zmyśloną chorobą córki. Domyślił się łacno, że coś przed nim ukrywają, nader ważnego, co zaszło pod jego nieobecność. Czytał to najwyraźniej w twarzy Marji Dmytrówny, w Soni niepokoju, nareszcie w wyrazie dziwnym własnej córki, w jej odpowiedziach zagmatwanych, wypowiadanych pół-gębkiem, jakby z musu. Bał się jednak dowiedzieć o czemś, coby rzucało cień na cześć Nataszki, nie chciał popsuć sobie dobrego humoru i tej bezmyślnej, lekkodusznej wesołości, która stanowiła główną cechę jego usposobienia. Nie starał się więc dotrzeć do gruntu kwestji drażliwej. Udał że wierzy w to, co mu opowiadają, że nie ma w tem nic ważnego, żałując jedynie że nagła choroba Nataszki, opóźni cokolwiek ich powrót do Otradnoe.
Piotr postanowił skoro żona jego pogoniła za nim do Moskwy, wynieść się z tamtąd, aby nie mieszkać z nią pod jednym dachem. Przyczyniło się wielce do tego i wrażenie, które odczuwał silnie ostatniemi czasami, przy każdem zetknięciu z Nataszką. Odjechał zatem do Tweru, aby tam odwidzić wdowę po zmarłym Bazdejewie. Ta była mu obiecała pożyczyć do przeczytania rozmaite papiery w rodzaju pamiętnika, które zostały po nieboszczyku.
Oddano mu po powrocie z tamtąd list Marji Dmytrówny, w którym prosiła go usilnie, aby przyszedł jak najprędzej w celu naradzenia się nad sprawami wielkiej doniosłości i znaczenia, a które tyczyły się Andrzeja i Nataszki. Piotr unikał starannie od pewnego czasu widoku Nataszki, czuł się bowiem pociągnięty ku niej silniej i gwałtowniej, niż przystało na człowieka żonatego i przyjaciela od serca jej narzeczonego. Mimo tych rozsądnych postanowień, los uwziął się był, jak się zdawało, aby ich wiecznie razem sprowadzać.
— Co się tam stało? — dumał ubierając się na wizytę do Marji Dmytrówny. — Cóż mnie do tego?... Byle ten Andrzej raz już powrócił i wziął z nią ślub jak najrychlej.
W chwili gdy mijał jeden z bulewarów, ktoś na niego zawołał:
— Piotrze! Dawno powróciłeś?
Odwrócił się. Para pysznych rumaków, białych jak mleko, czystej krwi arabskiej, unosiła sanki równie uderzające kształtem konchy, elegancją wykonania, i kosztownem futrem rysiem, które je okrywało. Powoził Anatol w przeciwnym kierunku. Obok niego siedział towarzysz nieodstępny Makarin. Anatol z kołnierzem wysoko podniesionem, od futra bobrowego, siedział w sankach prosto i sztywnie, według mody przyjętej w owej epoce, przez młodzież prawdziwie dystyngowaną i wysoko urodzoną. Na głowie miał kapelusz trójgraniasty, z białym pióropuszem, włożony trochę na bok, naprzód nasunięty, tak że widać było całą fryzurę, misternie ułożoną i zlaną woniącemi olejkami. Lekki pył śniegu, okrywał niby srebrnym pudrem, jego ciemne pukle.
— Przebacz mi Panie Boże! — westchnął Piotr mówiąc w duchu. — Ten oczajdusza Anatol, to w końcu mędrzec prawdziwy! Nie widzi niczego po za przyjemnością chwili obecnej. O nic się nie troszczy i niczem się nie zaniepokoi. Wygląda też zawsze świeżo i zdrowo, niby ryba w wodzie. Czegóżbym nie poświęcił, żebym mógł zmienić siebie w głupca podobnego jemu?!
Lokaj zdejmujący z Piotra futro w przedpokoju, zapowiedział mu, że jego pani czeka na gościa w swoim sypialnym pokoju.
Przechodząc przez salon, spostrzegł Nataszkę siedzącą nieruchomie w okna framudze. W jej twarzy żółtej i zbiedzonej, malował się wyraz uporu zaciętego. Gdy zobaczyła Piotra wchodzącego, wstała marszcząc brwi groźnie, i wyszła natychmiast skinąwszy mu głową zaledwie.
— Co tu się stało? — zawołał Piotr od progu z najwyższym niepokojem, wchodząc do sypialni Marji Dmytrówny.
— A! dzieją się śliczne rzeczy! — odrzuciła ironicznie. — Dobiegam do sześćdziesiątki, alem dotąd nie patrzyła na wstyd podobny! — Wziąwszy słowo od Piotra, że zachowa wszystko w najgłębszej tajemnicy, opowiedziała mu szczegółowo, jak Nataszka zerwała z narzeczonym, bez wiedzy rodziców, a przyczyną do tego, jest szalona miłość dla Anatola. Nie zataiła i tej okoliczności, że w tej całej awanturze umaczała grubo ręce hrabina Bestużew, ułatwiając obojgu schadzki w swoim domu. Jak w końcu Nataszka, oszalawszy do reszty, pod niebytność ojca, postanowiła uciec z Anatolem i wziąć z nim ślub potajemnie.
Piotr słuchał z ustami otwartemi, nie wierząc własnym uszom! Czyż podobna, żeby Nataszka, to dziecię tak piękne i rozkoszne, kochane tak namiętnie przez Andrzeja, mogła zająć się takim głupcem kwadratowym, jak Kuragin? W dodatku Piotr wiedział doskonale, że łotr nikczemny, żonaty od dawna; a ta szalona dziewczyna zrywa dla niego z narzeczonym, i przyzwala na wykradzenie! To nie mogło mu się w głowie pomieścić.
Ładnej i sympatycznej twarzyczki Nataszki, nie mógł posądzić w żaden sposób o taką podłość! nie przypuszczał żeby te rysy anielskie, mogły iść w parze, z takiem wstrętnem zepsuciem, z taką głupotą i tak potwornem okrucieństwem!
— Najwidoczniej, wszystkie one podobne jedna do drugiej! — pomyślał. — Nie jam tylko złączył się z kobietą złą i przewrotną!... — Serce mu się nie mniej krwawiło, odczuwając cios srogi, zadany jego druhowi najserdeczniejszemu. — Ileż ucierpi na tem jego duma? — powtarzał w duchu raz po raz. — Co za boleść! co za wstyd dla biednego Andrzeja!... — Im więcej ubolewał nad przyjacielem, tem czuł wzrastającą w nim odrazę i najwyższą pogardę dla Nataszki, która przed chwilą przesunęła mu się po pod oczy, pozująca na istotę zlodowaciałą na wszystko na świecie... Ani domyślał się niestety! ile pod tą maską apatycznej obojętności, kryje się w duszy dziecka biednego, rozpaczy, wstydu i upokorzenia. — Chciała go poślubić?... Ależ to niepodobna!... Anatol od lat kilku żonaty!
— Żonaty?! — Marja Dmytrówna ręce załamała. — Coraz lepiej! niema co mówić!.. A łotr! a zbój nikczemny! Ona, która czeka na niego, spodziewa się co chwila solennych oświadczyn!... Tym razem przynajmniej dowie się o wszystkiem!... Ja podejmuję się, zedrzeć jej łuskę z oczów!
Piotr wtajemniczył ją w cały przebieg tej sprawy zawikłanej, poczem Marja Dmytrówna, ulżywszy sobie, całym gradem obelg i złorzeczeń dosadnych, rzuconych na Anatola, błagała Piotra usilnie, żeby zmusił szwagra do opuszczenia Moskwy. Lękała się, żeby ojciec Nataszki, lub Andrzej, którego spodziewano się lada dzień, nie wyzwali łotra na pojedynek. Rada by więc była ukryć przed nimi tę całą nieszczęsną awanturę. Piotr nie mogąc zrozumieć na razie, doniosłości i skutków tak olbrzymiego skandalu, przyobiecał uroczyście, działać w tym samym kierunku.
— Przed biednym ojcem ani słowa. Pojmujesz mnie przecie? Miej że się kochany hrabio na baczności, żebyś się z czem nie wygadał przed Rostowem. Idę z nią się rozmówić. Wszak zostaniesz u mnie na obiedzie, nieprawdaż?
Rostow wszedł za chwilę później do pokoju, zmięszany i zaniepokojony. Córka przyznała mu się w końcu, że zerwała z Bołkońskim wszelkie stosunki.
— Nieszczęście prawdziwe, hrabio kochany, skoro w tym wieku dziewczątka są bez matki, oddane samym sobie. Żałuję teraz, wyznam ci szczerze, żem tu przyjechał... Czy wiesz co nam wystrychnęła? W obec ciebie nie potrzebuję zachowywać tego w tajemnicy. Zerwała z Andrzejem wszelkie stosunki samowolnie, nie pytając nikogo o radę. Bogiem a prawdą, to małżeństwo nie uważałem nigdy za stosowne. Książę był wielką partją, pod każdym względem, ale brać ślub przeciw woli ojca, wydawało mi się bądź jak bądź, złą wróżbą na przyszłość. Nataszka znajdzie jeszcze takich na tuziny, którzy będą pragnęli jej ręki. Co mnie w tem wszystkiem najbardziej razi, to, że byli narzeczonymi prawie od roku, i że zresztą nie powinna była uczynić kroku tak stanowczego, nie poradziwszy się wpierw rodziców... To też biedactwo aż zachorowało ze zmartwienia. Bóg raczy wiedzieć, co jej tak dolega? Tak, tak, hrabio kochany, wszystko idzie na opak, skoro córka w tak młodym wieku zostanie bez matki.
Piotr widząc staruszka tak przygnębionego tą całą historją, chciał wprowadzić rozmowę na inne tory, ale Rostow wracał uparcie do tego samego przedmiotu.
— Nataszka jest jeszcze trochę cierpiąca — przemówiła Sonia, wchodząc w tej chwili, z wzruszeniem i łzami w głosie, które nadaremnie starała się stłumić — pragnie jednak widzieć cię panie hrabio... Jest w swoim pokoju... i Marja Dmytrówna jest tam również... Prosi, żebyś raczył ją od widzieć...
— To, to, to! — wie żeś hrabio kochany w ścisłej zażyłości z Bołkońskim i chce prawdopodobnie, powierzyć ci coś, co się jego tyczy osobiście — Rostow wtrącił. — Boże, Boże! tak wszystko układało się doskonale, a tymczasem obecnie! — Wyszedł ściskając oburącz swoją biedną, siwą głowę, nie nawykłą do podobnych zgryzot i kłopotów.
Marja Dmytrówna zaniosła natychmiast Nataszce wiadomość, że Anatol jest żonaty. Nie chciała jej wierzyć, i zażądała, żeby jej to sam Piotr powtórzył. Była blada jak ściana, i jakby z bólu skamieniała. Wpatrzyła się przenikliwie w Piotra wchodzącego, wzrokiem gorączką pałającym. Nawet mu głową nie skinęła, badając tylko, jakby chciała odgadnąć, czy ma przed sobą jednego więcej wroga, jej ukochanego Anatola? Po za nim, cóż ją świat cały obchodził!
— Bestużew wie o wszystkiem — bąknęła Marja Dmytrówna. — Przekonasz się z jego własnych ust, czym cię okłamywała.
Nataszka podobna do biednej sarenki, obsaczonej ze wszystkich stron sforą psów i strzelcami, przenosiła z jednych na drugich wzrok błędny i przerażony.
— Nataljo Stefanówno — przemówił Piotr wahająco, z oczami spuszczonemi, w tej chwili bowiem uczuł w sercu najgłębszą litość dla tej nieszczęśliwej, a wstręt najwyższy do misji, którą mu spełnić kazano. — Prawda czy fałsz, mniejsza o to, ponieważ i tak...
— Więc to kłamstwo, on nie jest żonaty!...
— Żonaty na pewno... to niestety nie ulega wątpliwości...
— Żonaty od dawna? Daj mi na to hrabio słowo honoru.
— Daję na to słowo moje! żonaty od pięciu lat.
— I jeszcze jest tutaj? — spytała głosem złamanym.
— Nie inaczej. Spotkałem się z nim przed chwilą.
Nie była w stanie mówić dłużej. Dała znak ręką, żeby ją samą zostawili. Czuła że ją siły opuszczają.
Piotr nie został tego dnia na obiedzie u Marji Dmytrówny, tylko, skoro opuścił Nataszkę zaczął pilnie szukać Anatola. Gdy pomyślał o tym nikczemniku, krew cała zbiegała mu się do serca tak gwałtownie, że aż mu tchu brakowało. Szukał go wszędzie, na górach lodowych i u cyganów. W końcu udał się do klubu, gdzie wszystko szło zwykłym trybem. Członkowie klubu schodzili się właśnie na obiad, gawędząc swobodnie o nowinkach najświeższych i skandalikach brukowych. Lokaj, będący dnia tego ordynansowym, zapowiedział Piotrowi z niskim ukłonem, że „jaśnie pana“ nakrycie, przygotowane w małej salce jadalnej. Obznajomiony dokładnie z gustami członków, lokaj wiedział czem komu dogodzić i kto gdzie jada najchętniej. Oznajmił mu również, że książę Michał Z. czyta w bibljotece, a że hrabia Paweł T. dotąd się nie pojawił. Ktoś z jego znajomych, gwarzący z kilkoma innemi o deszczu i pogodzie, urwał nagle z nimi rozmowę, aby spytać Piotra, czy to prawda, że jego szwagier Anatol, chciał wykraść hrabiankę Rostow? Piotr wybuchnął śmiechem, zapewniając uroczyście, że to bajka wierutna, w tej chwili bowiem widział Rostowa i jego córkę. Dowiadywał się ze swojej strony, czy nie wiedzą, którędy obraca się Anatol? Odpowiedziano, że nie pokazał się jeszcze dnia tego w klubie, spodziewają go się jednak lada chwila. Przypatrywał się ciekawie temu tłumowi próżniaków, pasożytów, spokojnych i na wszystko obojętnych, którzy ani się domyślali co się dzieje w jego duszy. Chodził z jednej sali do drugiej, aż do chwili kiedy całe towarzystwo zasiadło do stołu. Gdy Anatol nie nadchodził wcale, zabrał się Piotr z klubu i odjechał do domu bez objadu.
Anatol jadł objad u Dołogowa, naradzając się nad sposobem urządzenia drugiej wyprawy, tylko z lepszym skutkiem. Dotąd nie dał za wygranę i marzył bez ustanku o uwiezieniu Nataszki. Z tamtąd prosto udał się do siostry, błagając usilnie, żeby mu dopomogła jeszcze do jednej schadzki. Gdy Piotr wrócił do siebie, po daremnem poszukiwaniu Anatola, lokaj oświadczył mu, że książę jest właśnie u hrabiny, u której prócz niego, jest mnóstwo obcych osób.
Nie zbliżając się wcale do żony, której nie widział od swego powrotu, a która budziła w nim w tej chwili najwyższą odrazę, Piotr szedł prosto ku Anatolowi.
— Ah! jesteś Piotrze — zagadała hrabina tonem słodziutkim. — Czy wiesz w jak przykrem położeniu znajduje się nasz biedny Anatol? — Urwała w pół, spostrzegłszy w męża twarzy, w jego oczach świecących, jak ślepie wilcze, w jego chodzie ciężkim, tę samą wściekłość, jakiej raz już doświadczyła i o mało nie padła ofiarą tejże, po jego pojedynku z Dołogowem.
— Występek i zepsucie, są wiecznie przy twoim boku hrabino! — rzucił jej mimochodem z najwyższą pogardą. — Proszę cię Anatolu do mego pokoju. Mam z tobą do pomówienia.
Brat spojrzał znacząco na siostrę i wyszedł pod ramię ze szwagrem.
— Jeżeli odważysz się pan w moim domu! — szepnęła mu żona, ale Piotr nie raczył jej nawet odpowiedzieć. Chociaż Anatol szedł na pozór zwykłym krokiem lekkim i pełnym nonszalancji, w twarzy mieniącej się co chwila, w ustach drgających kurczowo, malował się strach i niepokój.
Gdy weszli do gabinetu, zamknął Piotr drzwi na klucz, spojrzał mu ostro w oczy i rzekł głucho.
— Przyobiecałeś żenić się z hrabianką Rostow?... Usiłowałeś ją wykraść?...
— Kochany szwagierku — bąknął Anatol po francusku, tonem aroganckim. — Na pytania tak impertynenckie, nie myślę wcale odpowiadać.
Twarz Piotra pozieleniała z gniewu szalonego. Porwał Anatola za kołnierz od munduru swoją pięścią potężną i zaczął trząść nim gwałtownie. Znikł uśmiech szyderski igrający dotąd na Anatola ustach pełnych i jak wiśnia czerwonych, a natomiast odmalowała się w jego oczach wytrzeszczonych trwoga piekielna.
— Musisz odpowiadać, rozumiesz? — ryknął Piotr głosem nieludzkim.
— Ależ nie wyprawiaj takich głupich historji! — Anatol próbował uśmiechnąć się, macając kołnierz obdarty do połowy w tem szamotaniu się z Piotrem.
— Jesteś łotrem najnikczemniejszym!... i nie wiem na prawdę co mnie wstrzymuje, żeby ci łba nie rozwalić, nie ubić po prostu, jak psa wściekłego, tem tu! — porwał ze ściany ciężką strzelbę janczarską, wywijając kolbą po nad głową Anatola. Odłożył ją jednak na bok po chwili. — Obiecałeś jej żenić się? Tak, czy nie?... Odpowiadaj!
— Ja... ja... nie wiem... nie przypominam sobie... Zresztą nie mogłem jej tego obiecywać, będąc żonatym.
— Masz jakie listy od niej? Gadaj! — Piotr zbliżył się znowu do niego z pięścią groźnie zaciśniętą.
Anatol sięgnął szybko w zanadrze, wyciągając spory pulares. Wyjął dwa listy i podał je Piotrowi.
Ten mu je wyrwał z ręki, odtrącając silnie na bok. Sam upadł ciężko na szezlong.
— Nie tknę cię więcej, nie lękaj się — dodał widząc minę wystraszoną Anatola. — Na listach jeszcze nie koniec... Jutro wyjedziesz z Moskwy, nieodwołalnie.
— Ale jakże mogę?...
— Po trzecie nie piśniesz nigdy słówka jednego, jednej sylaby, o tem co zaszło między tobą a hrabianką Rostow. Nie mam wprawdzie sposobu ust ci zamknąć, sądzę jednak, że jeżeli została w tobie bodaj odrobina jakiejkolwiek uczciwości, sam uznasz...
Wstał chodząc po pokoju. Anatol usiadł opodal, gryząc usta i marszcząc brwi.
— Czyż nie rozumiesz tego łotrze jakiś, że po za twojemi przyjemnostkami, jest jeszcze coś więcej, spokój i szczęście całej, zacnej rodziny? Że tym czynem, mogłeś ich wszystkich okryć hańbą niczem nie zmazaną? Baw się z takiemi kobietami jak moja żona. Te nie mają już nic do stracenia, i wiedzą z góry, czego się od nich żąda. Do nich, możecie rościć sobie wszelkie prawa, libertyni bez serca i sumienia. Wojują tą samą co wy bronią: bezwstydem i zepsuciem najwyższem! Ale chcieć uwieść, młodą, niewinną dzieweczkę, oszukiwać ją niegodziwie, okradać ją z czci dziewiczej!... Czyż ty tego nie rozumiesz, że to taka sama podłość, jak pastwić się nad dzieckiem, lub mordować starca bezsilnego?... Piotr umilkł zasapany, mierząc Anatola wzrokiem badawczym.
— Ba! czy ja tam wiem? — mruknął Anatol, odszukując zwykłą arogancję i cynizm, w miarę jak Piotr w gniewie ostygał. — Zresztą nie chcę i nie potrzebuję się nad tem zastanawiać. Powiedziałeś mi takie słowa, i tak brutalnie obszedłeś się ze mną, że jako wojskowy, i człowiek honoru, nie mogę puścić tego płazem...
Piotr osłupiał, pytając w duchu, dokąd on zmierza?
— Pomimo, że to wszystko odbyło się w cztery oczy, nie zniosę...
— Czy żądasz satysfakcji?... — spytał Piotr ironicznie.
— Mógłbyś przynajmniej odwołać twoje obelgi... szczególniej jeżeli mam uczynić zadość twemu życzeniu i... odjechać stąd... Osądź sam!...
— Niczego nie odwołuję, ale gotów ci jestem zapłacić, byleś się stąd oddalił. Ile ci potrzeba na drogę?
Anatol uśmiechnął się podle, obleśnie, tym uśmiechem służalczym, bezmyślnym, który igrał wiecznie na ustach Heleny. To Piotra doprowadziło powtórnie do wściekłej pasji:
— Oh! rodzie psi! nikczemny! bez krzty serca! — wykrzyknął uciekając z pokoju, aby nie uledz pokusie, i nie ubić na śmierć hultaja!
Nazajutrz z rana Anatol wyjechał do Petersburga.
Piotr udał się natychmiast do Marji Dmytrówny, aby jej donieść, że zastosował się we wszystkiem do jej życzeń, i że Anatola nie ma już w Moskwie. Zastał dom cały przewrócony niejako do góry nogami, i w trwodze najwyższej. Nataszka zachorowała niebezpiecznie. Pod pieczęcią najgłębszej tajemnicy, opowiedziała mu Marja Dmytrówna, że w nocy po odkryciu fatalnem, iż Anatol jest od dawna żonatym, zażyła arszeniku, który potrafiła nabyć sekretnie, jakimś sposobem. Połknąwszy ilość niewielką, zdjęła ją trwoga, i obudziwszy Sonię przyznała się jej co uczyniła. Ponieważ użyto środków najenergiczniejszych, jeszcze dość wcześnie, obecnie zostało zażegnanem wszelkie niebezpieczeństwo. Znajduje się jednak w stanie tak wielkiego osłabienia, że o przewiezieniu jej na wieś, ani mowy nie ma. Dano zatem znać matce i oczekują hrabiny lada chwila. Piotr spotkał się z ojcem przerażonym i zgnębionym, i z Sonią płaczącą łzami rzewnemi. Nataszka dnia tego pozostała niewidzialną.
Dziś jadł objad w klubie. Wiadomość o nieudałem wykradzeniu Nataszki przez Anatola, była tam na porządku dziennym. On jednak przeczył temu uparcie i wszem w obec. Czuł że jest jego świętą powinnością, stłumić w samym zarodku, ten skandal nieszczęsny, i starać się ile możności ratować dobrą sławę Nataszki. Zapewniał każdego najuroczyściej, że po prostu odmówiła ręki jego szwagrowi, i dla tego Anatol zrozpaczony z Moskwy wyjechał.
Piotr lękał się najokropniej powrotu Andrzeja.
Dzięki gadatliwej pannie Bourrienne, wieści głucho po mieście obiegające, o nieudałem wykradzeniu Nataszki, doszły wkrótce do uszów starego księcia. Żądał widzieć list zrywający z Andrzejem, który była napisała do księżniczki Marji. Odczytanie tych kilku wierszy wprawiło go w humor wyśmienity. Odtąd czekał na syna z radośną niecierpliwością.
W dni kilka po odjeździe Anatola, Piotr dostał nareszcie krótki bilecik od księcia Andrzeja. Donosił mu że powrócił, i prosi żeby go odwidził.
Przyjechał był dnia poprzedniego pod wieczór. Ojciec nie omieszkał mu wręczyć zaraz na powitanie listu Nataszki, który panna Bourrienne wykradła była podstępnie księżniczce Marji. Dodał do tego historję skandaliczną wykradzenia przez Anatola jego narzeczonej, upiększoną rozmaitemi dodatkami, które stary niegodziwiec sam wymyślił.
Piotr spodziewał się zastać Andrzeja w stanie podobnym, do tego w jakim znajdowała się Nataszka. Skamieniał też, usłyszawszy go rozprawiającego głośno i z wielkiem ożywieniem w głównym salonie, o najnowszej intrydze, której o mało co nie padł ofiarą Sperański. Księżniczka Marja wyszła naprzeciw Piotra, do pokoju bawialnego, obok salonu, wzrokiem wskazując na brata. Siliła się aby okazać współczucie z Andrzeja bolesnym zawodem. Mimo tego Piotr wyczytał i odgadł łatwo w wyrazie jej twarzy, że to zerwanie ucieszyło ją bardzo a bardzo. Zrozumiał również, jakie na niej wywarło wrażenie, złamanie słowa ze strony Nataszki.
— Zapewnia, że się tego spodziewał — rzekła od niechcenia. — Jego duma nie pozwala mu okazać i wypowiedzieć głośno, co o tem myśli. Bądź co bądź, zniósł ten cios, o wiele filozoficzniej, niż byłabym przypuściła.
— Czy rzeczywiście wszystko skończone między nimi? — Piotr spytał.
Spojrzała na niego księżniczka Marja, zdumiona, jak można pytać o coś podobnego. Piotr przeszedł do salonu. Andrzej ubrany po cywilnemu, stał przed ojcem i księciem Meczerskim, dysputując zawzięcie i z żywą gestykulacją. Było widocznem, że odzyskał zdrowie i siły najzupełniej. Tylko między brwiami, wzdłuż czoła, przybyła mu nowa bruzda. Mówił szeroko i długo o Sperańskim, o jego wygnaniu najmniej spodziewanem, o domniemanej zdradzie z jego strony, o czem wieści głuche, teraz dopiero do Moskwy zawitały.
— Wszyscy ci — Andrzej zapalał się coraz bardziej — którzy nie dawniej niż przed miesiącem, wynosili go pod niebiosa, nie będąc zresztą zdolnymi ocenić jego prac i celów wzniosłych; ci dziś najzajadlej oskarżają go i potępiają bezwarunkowo. Nic łatwiejszego, nad ciskanie kamieniem na człowieka, który popadł w niełaskę. Nic łatwiejszego, jak kazać mu odpowiadać za czyny i błędy przez innych popełnione. Co do mnie, utrzymuję, i zdania nie zmienię co do tego, że jeżeli stało się cokolwiek na pożytek ludzkości, pod rządem obecnym, jemu to jedynie zawdzięczam.
Przestał mówić Piotra spostrzegłszy. Twarz mu drgnęła kurczowo, a w rysach odmalowało się gwałtowne rozdrażnienie.
— Potomność osądzi go kiedyś sprawiedliwiej! — dodał w rodzaju komentarza. — A! jesteś? — zwrócił się do Piotra. — Cóż słychać z tobą?... Zdaje mi się, żeś jeszcze utył przez ten rok! — I prowadził dalej dysputę z namiętną żywością, a bruzda na czole, zarysowywała się coraz głębiej i coraz wyraźniej. — Oh! jestem zdrów najzupełniej — odrzucił na Piotra pytanie takim tonem, jakby chciał właściwie powiedzieć: — „Cóż mi z tego przyjdzie? Czy moje zdrowie obchodzi kogokolwiek na świecie?“ — Zamieniwszy następnie z Piotrem słów kilka, o drogach nie do przebycia, przez całe Królestwo Polskie, o mentorze, którego przywiózł dla synka, panu Dessales, rodem z Genewy, wmieszał się znowu do rozmowy, prowadzonej dotąd przez dwóch starców.
— Gdyby był zdradził, znalazłyby się były jakiekolwiek dowody pisane, jego stosunków z Napoleonem, a te dokumenta, nie zaniedbanoby ogłosić publicznie! Osobiście nie lubiłem nigdy Sperańskiego, jestem jednak zawsze po stronie niewinnie pokrzywdzonego, po stronie sprawiedliwości! — Piotr domyślił się, że jego przyjaciel czuje gwałtowną potrzebę, (czego sam doświadczał częstokroć) podniecenia, dysputowania bądź o czem, byle zapomnieć, gdyby to było podobnem, a przynajmniej aby oddalić od siebie na chwilę przelotną, myśli nadto dręczące i przygnębiające.
Książę Meczerski pożegnał się i odszedł niebawem. Andrzej wziąwszy Piotra pod ramię, zaprowadził do swego pokoju sypialnego. Rozpakowano właśnie i ustawiono żelazne łóżko składane, jakiego zwykle używają w obozie. Na około stało mnóstwo kufrów, kuferków, skrzyń, dotąd nie rozpakowanych. Zbliżył się do jednej z walizek podróżnych, i wyjął z niej szkatułkę starannie na kluczyk złoty zamkniętą. Klucz wisiał przy łańcuszku od zegarka. Otworzył ją i wyjął dość spory pakiet opieczętowany. Milczał ponuro, a ruchy jego były nierówne i dziwnie niecierpliwe. Podniósł szybko głowę, zawahał się przez chwilę, nareszcie zwrócił się ku Piotrowi z twarzą trupiej bladości.
— Daruj, że cię tem obarczam... — syknął przez usta zaciśnięte. Piotr przeczuwając, że zacznie mówić o Nataszce, nie mógł ukryć w wyrazie swojej poczciwej, szerokiej fizjognomji, niby miesiąc w pełni, uczucia najżywszej litości, dla tej biednej istoty. To mimowolne zdradzenie się, podwoiło jeszcze głuche rozdrażnienie, z którem Andrzej walczył nadaremnie. Starał się przybrać ton lekki, zupełnie obojętny, to mu się jednak nie powiodło:
— Dostałem kosza od hrabianki Rostow... Coś mi wspominano o oświadczynach... czy czemś podobnem... ze strony twego szwagra Kurakina?... Czy to prawda?
— I prawda i nie — bąknął Piotr wymijająco.
— Oto jej listy i miniatura — przerwał mu szorstko książę Andrzej. — Chciej to oddać hrabiance... jeżeli ją zobaczysz.
— Jest chora niebezpiecznie.
— Bawi tu zatem?... A książę Kurakin? — wtrącił szybko.
— Odjechał oddawna... Była umierającą!...
— Mocno żałuję — po ustach Andrzeja przemknął ojca uśmiech złośliwy i iście szatański. — Pan Kurakin więc nie raczył jej zaszczycić oświadczynami o jej rączkę?
— Nie mógłby jej poślubić, będąc od lat pięciu żonatym.
— Czy mógłbym wiedzieć, gdzie znajduje się obecnie twój pan szwagier?
— Odjechał do Peter... Nie wiem na pewno, dokąd się udał.
— Oh, to mnie zresztą nic a nic nie obchodzi. Chciej oświadczyć odemnie hrabiance Rostow, że była zawsze i jest wolną najzupełniej i że życzę jej losu najświetniejszego.
Piotr odebrał mu pakiet z rąk. Andrzej, który zdawał się szukać w koło siebie, czy przypadkiem czego nie zapomniał i czy wszystko wypowiedział, spojrzał w końcu na Piotra badawczo, czy on się z czem przed nim nie wynurzy?
— Posłuchaj mnie spokojnie Andrzeju — zaczął nieśmiało i wahająco. — Pamiętasz nasze dysputy w Petersburgu?...
— Pamiętam... Utrzymywałem wtedy, że trzeba umieć przebaczyć kobiecie upadłej, nie zapędziłem się jednak aż tak daleko, żeby obiecać z góry, że jabym tak uczyni! w danym razie... Jam nie zdolny do czegoś podobnego.
— Tu zachodzi olbrzymia różnica... — Piotr zauważył.
Andrzej wykrzyknął, nie pozwoliwszy mu nawet dokończyć.
— Tak, tak, prosić na nowo o jej rękę, okazać się wzniosłym, szlachetnym i tem podobnie... Możeby to było rzeczywiście szczytem wspaniałomyślności, ale nie czuję się zdolnym ubiegać się o lepsze, z panem Kurakinem... Jeżeli zależy ci na tem, żeby zostać nadal moim przyjacielem, proszę cię raz na zawsze, nie wspominaj mi więcej o niej, ani o całej tej historji... A teraz żegnaj mi... Oddasz jej te listy do rąk własnych, nieprawdaż?
Piotr odszedł, ale chciał jeszcze pożegnać się z księżniczką Marją. Zastał ją przy starym ojcu, który wydał mu się nadzwyczaj wesołym, i niby odmłodzonym. Potrzebywał jedynie spojrzeć na nich, aby zrozumieć, jak pogardzali i do jakiego stopnia była im nienawistną cała rodzina Rostowów. Czuł że niepodobna wymówić w obec nich tego nazwiska. A główna wina, ciężyła na starca dziwactwie. Gdyby nie ta zwłoka, Nataszka byłaby już szczęśliwą mężatką, czy wychodząc za księcia Andrzeja, czy za kogokolwiek innego.
Zatrzymano Piotra na objad. Przy stole mówiono wyłącznie o wojnie, która miała wybuchnąć niebawem. Andrzejowi usta nie zamknęły się ani na chwilę. To kłócił się z ojcem ząb za ząb, to z Dessalem dysputował zawzięcie. Był podniecony gorączkowo, a Piotr zgadywał aż nadto dobrze, co było do tego powodem.
Powrócił Piotr tego samego wieczora do Marji Dmytrówny, aby spełnić poleconą mu misję. Nataszka była już w łóżku, hrabia w klubie. Oddał więc listy Soni, a sam poszedł odwidzieć panią domu, która była niesłychanie ciekawą, jak też książę Andrzej zniósł ów zawód bolesny? W chwilę później zjawiła się Sonia.
— Nataszka prosi pana hrabiego — przemówiła.
— Ale jakżeż ja tam Piotra zaprowadzę? — zauważyła Marja Dmytrówna. — Taki w jej pokoju nieład straszliwy.
— Wstała i czeka na hrabiego w pokoju bawialnym — Sonia odrzuciła.
Marja Dmytrówna wzruszyła miłosiernie ramionami.
— Żeby już jej matka przyjechała jak najprędzej. Wyznam szczerze, że mnie siły najzupełniej opuszczają. Co do ciebie, Piotrze kochany, nie mów wszystkiego, oszczędzaj ją ile możności. Taka wycieńczona, taka mizerna, że mimo wszystkiego wzbudza tylko litość. Nie ma się serca, obarczać jej jeszcze bardziej wyrzutami.
Nataszka blada, wychudła, nie wyglądała jednak wcale przygnębioną i upokorzoną, jak Piotr sądził, że ją zastanie. Przyjęła go stojąc na środku saloniku. Zawahała się widząc go wchodzącego. Nie wiedziała, czy postąpić ku niemu, czy zostać na miejscu?
Przyspieszył kroku, spodziewając się, że jak zwykle, wyciągnie do niego rękę na powitanie. Nie uczyniła tego. Coś ją za gardło chwytało. Spuściła bezwładnie oba ramiona wzdłuż ciała. Ani pomyślała zapewne w tej chwili, że w takiej postawie, stawała zawsze do śpiewu, na środku sali. Dziś atoli, jakże zmieniła się jej śliczna twarzyczka... a i wszystko zresztą w koło niej.
— Piotrze Cyryłowiczu — przemówiła szybko, głosem stłumionym — książę Bołkoński był... jest dotąd twoim przyjacielem — poprawiła się biedaczka. Zdawało się jej bowiem, w tym strasznym chaosie, który był w koło niej zapanował, że wszystko to co było dawniej, istnieć przestało. — Polecił mi był udać się do ciebie, w razie gdybym...
Głos jej złamał się głuchem łkaniem. Piotr milczał. Aż do tej chwili i on ją obarczał w serca swego skrytości srogiemi wyrzutami. Próbował nawet zacząć nią pogardzać. Teraz jednak, w miarę jak zwiększała się coraz bardziej, biorąc górę nad wszystkiem innem litość dla tej nieszczęśliwej, owe wyrzuty, ulatywały i znikały jeden za drugim...
— Wiem że jest już tu... powiedz że mu... proś odemnie, aby... mi przebaczył! — Znowu urwała, bo jej tchu zabrakło, wskutek wzruszenia. Nie uroniła jednak ani jednej łzy.
— Dobrze... powiem mu to — szepnął Piotr, nie wiedząc co mówić dalej.
Nataszka strwożona, czy sobie nie tłumaczy fałszywie jej słów, i nie widzi w nich chęci nawiązania z Bołkońskim na nowo dawnych stosunków, dodała z żywością:
— Oh! wiem że wszystko między nami skończone na zawsze, i że przepaść dzieląca nas, nie da się niczem zapełnić. Dręczy mnie tylko myśl o tem, jak wielką krzywdę mu wyrządziłam. Proś go zatem hrabio, żeby mi przebaczył... żeby raczył mi przebaczyć!... — zaczęła drgać kurczowo i upadła przez pół omdlała na fotel najbliższy.
— Nie omieszkam powtórzyć mu wszystkiego, co do słowa... — Piotr odpowiedział, rozrzewniony i przejęty do głębi. — Radbym tylko dowiedzieć się o jednem...
— O czemże takiem?
— Czyś hrabianko kochała rzeczywiście tego tam... — (zatrzymał się na chwilę, szukając wyrazu dość dosadnego, aby nim napiętnować Anatola.) — Czy kochałaś tego... nikczemnika?
— Oh! nie nazywaj go tak hrabio! Nie wiem... Niczego już teraz nie wiem i... niczego nie rozumiem!
Sercem Piotra owładło zwycięzko uczucie takiej litości i miłości jednocześnie, jakiego dotąd w życiu nie doświadczył. Łzy mu z ócz wytrysły. Czuł jak płyną po twarzy z pod okularów, i myślał że Nataszka tego nie spostrzeże.
— Nie mówmy więcej o tem, moje biedne dziecię — rzekł po chwili, odzyskawszy cokolwiek równowagę. Nataszkę uderzyła słodycz niewypowiedziana w głosie i szczerość jego wzruszenia.
— Nie mówmy więcej o nim — powtórzył. — Ale przyobiecaj mi jedno przynajmniej: Uważaj mnie jako twego najlepszego przyjaciela. Gdybyś potrzebywała rady, pomocy w czem i kiedykolwiek, a choćby tylko, gdybyś chciała zrzucić ciężar z serca, i wynurzyć się z tem, co ci dolega... jeszcze nie teraz... kiedyś... później... gdy wglądniesz sama w siebie... gdy wszystko zobaczysz jasno, jak na dłoni... wtedy chciej sobie o mnie przypomnieć! — Ujął ją za rękę, i serdecznie takową ucałował. — Byłbym najszczęśliwszym, gdybym mógł ci przydać się na cokolwiek...
— Nie mów tak do mnie panie hrabio, nie wartam tego! — wykrzyknęła Nataszka, zerwawszy się z siedzenia, aby odejść. Piotr przytrzymał ją jednak. Miał jeszcze jej o czemś nadmienić, a gdy wszystko wypowiedział, sam się zdziwił, skąd wziął na tyle śmiałości?
— To pani nie powinnaś wyrażać się w ten sposób! — zaprotestował energicznie. — Masz jeszcze życie całe przed sobą!
— Nie, nie mam już niczego! Wszystko dla mnie stracone! — załamała ręce rozpaczliwie.
— Nic nie jest stracone — Piotr mówił dalej, zapalając się coraz bardziej. — Gdybym nie był tym, kim jestem, ciężkim, niezgrabnym i.. związanym, skrępowanym niestety! ale najpiękniejszym, najwykształceńszym, najlepszym i najbogatszym, teraz w tej samej chwili, błagałbym na kolanach, o pani rękę i o jej miłość.
Nataszka, która dotąd jednej łzy nie uroniła, rozpłakała się rzewnie po tych słowach, i wyszła z pokoju, dziękując Piotrowi spojrzeniem pełnem najczulszej wdzięczności.
I on zdołał tylko z największym wysiłkiem stłumić łzy, które mu się gwałtem do ócz cisnęły. Otarł oczy, wybiegł do przedpokoju, zarzucił futro na prędce i wskoczył do sanek.
— Gdzie jechać proszę jaśnie pana? — spytał stangret.
— Gdzie? — Piotr mruknął sam do siebie. Gdzież miał się kazać wieźć? Jużci nie do klubu, w ten tłum bezmyślny i obojętny!... Wszystko wydawało mu się teraz tak nędznem, w porównaniu z uczuciem miłości i najwyższego przywiązania, które go na wskroś przenikało, w porównaniu z tem spojrzeniem przeciągłem, a tak niewypowiedzianie słodkiem, którem go i obdarzyła, uśmiechając się przez łzy!
— Do domu! — krzyknął Piotr, zrzucając z siebie niedźwiedzie, mimo dziesięciu stopni mrozu. Wystawił na powiew świeżego powietrza swoją pierś szeroką, i niczem nie osłoniętą, którą rozgrzewało i rozpierało uczucie szczęścia nadziemskiego.
Nad jego głową rozciągał się lazur nieba tak czystego, że dusza tonąc w tych eterach, zapominała na chwilę o wszelkich kołach ziemskich. W samym środku świeciła kometa z wspaniałym warkoczem niby słońce promienistym, owa sławna kometa z roku 1811go. Utrzymywano powszechnie, że miała ona zwiastować niesłychane klęski, a nawet koniec świata. W sercu Piotra nie wzbudziła jednak żadnej trwogi zabobonnej. Przeciwnie: oczami od łez wilgotnemi, wpatrywał się w nią z zachwytem. Zdawało mu się, że jej światło przeczyste rozprasza ciemności, panujące w jego duszy, i pozwala dojrzeć jasność nadziemską, w której utonie odrodzony, rozpoczynając żyć na nowo. Wydała mu się parabolem, zawieszonym nad ziemią, który blaskiem swoim, rozwiązywał wszelkie jego wątpliwości. Tak, może i dla niego jeszcze zaświta szczęścia jutrzenka!