Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom V/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Wojna i pokój | |
Tom | Tom V | |
Wydawca | J. Czaiński | |
Data wyd. | 1894 | |
Druk | J. Czaiński | |
Miejsce wyd. | Gródek | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Война и мир | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
W roku 1808 car Aleksander udał się do Erfurtu, gdzie widział się powtórnie z Napoleonem. Przepych i pompa rozwinięte w czasie tego drugiego zjazdu monarchów, były długo jedynym przedmiotem, omawianym szeroko w kółkach arystokratycznych Petersburga.
W roku 1809 aljans „dwóch mocarzów świata“, (jak wówczas nazywano powszechnie Aleksandra i Napoleona) był tak ścisłym i serdecznym, że w chwili, gdy Napoleon wypowiadał wojnę Austrji, Aleksander zapowiedział, że oddział armji rosyjskiej przestąpi granicę, aby pomagać Bonapartemu, swojemu dawnemu nieprzyjacielowi i wspierać go przeciw cesarzowi austrjackiemu, eks-aljantowi Rosji. Obiegały nawet czas jakiś głuche wieści, o projektowanem małżeństwie między Napoleonem, a jedną z sióstr cara.
Po za sferą kombinacji i wypadków politycznych, które mogłyby z tego wypłynąć, towarzystwo rosyjskie zajmowało się wielce w owej epoce, reformami i zmianami zatwierdzonemi przez cara we wszystkich gałęziach wewnętrznego zarządu. Mimo tych poważnych trosk i zajęć, nie ustawało bynajmniej, zwykłe codzienne życie towarzyskie. Szło wszystko swoim trybem. Troszczono się i bawiono tak samo jak dawniej, ploteczkami i skandalikami, będącemi na porządku dziennym. Zachwycano się tak samo poezją, uwielbiano divy teatralne, jak również nadobne córy muzy Terpsichory, zgrabne i zalotne baletniczki, nie troszcząc się zbytecznie i nie susząc sobie głowy nad rozwiązaniem zagadki, co wyniknie w końcu, ze zbliżenia się lub zerwania sojuszu z Napoleonem i z owych reform przez cara nakazanych.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Projekta filantropiczne Piotra, niewykonane wcale w skutek braku energji i wytrwałości w jego usposobieniu zostały przeprowadzone w zupełności, w dość krótkim czasie przez księcia Andrzeja Bołkońskiego. Obdarzony z natury tem wszystkiem czego właśnie brakowało jego przyjacielowi Piotrowi, to jest: zmysłem nader praktycznym i stałością żelazną, umiał wprowadzić w ruch całą maszynę, wykonać to, co sobie raz był postanowił zupełnie bez rozgłosu i bez wysiłków nadzwyczajnych. Trzysta „dusz“ w jednej jego posiadłości zostały zapisane, jako wolni czynszownicy. (Był to pierwszy podobny wypadek na całą Rosję). W innych dobrach pańszczyznę, zastąpiono ugodą dobrowolną. Kto chciał odrabiał dni, lub płacił komuś za siebie. W Bugaczarewie obsadził był egzaminowaną akuszerkę; zaś miejscowy proboszcz pobierał od niego pensją osobną, za nauczanie czytania i pisania dzieci wiejskich, jak też i służbę dworską.
Czas swój dzielił pomiędzy Łyse Góry, gdzie syn jego był dotąd pod wyłączną opieką niewiast i „pustelnią“ w Bugaczarewie (jak się o tem wyrażał stary książę). Mimo obojętności pozornej, z jaką paradował w obec Piotra, śledził on bacznie i chciwie bieg wypadków, ze swojej „pustelni“, i czytał bardzo wiele. Dziwił się nieraz nadzwyczajnie, że osobistości wysoko postawione, które mogłyby były czerpać wiadomości u samego źródła, przyjeżdżając wprost z Petersburga, wiedziały o wiele mniej i nie z taką dokładnością, tak w dziedzinie polityki zewnętrznej, jak i o biegu wypadków w kraju, niż on, nie ruszając się krokiem po za granicę swoich dóbr.
Mimo że tak wiele czasu poświęcał własnej administracji nader rozległego majątku i wertował mnóstwo dzieł, potrafił jeszcze napisać krytyczną analizę ostatnich dwóch kampanji rosyjskich, które tak nieszczęśliwie wypadły i wypracował projekt reformy zupełnej i konsekwentnej, rosyjskiego kodeksu i regulaminu wojskowego.
Przy końcu zimy w roku 1809, objechał dobra należące do jego synka, którego był opiekunem.
Jechał w dzień jasny, pogodny, pełen blasków słonecznych i ciepła wiosennego. Wciśnięty w głąb wygodnej karety, puścił wodze myślom, bujając niemi to tu, to owdzie. Powodził wzrokiem roztargnionym na prawo i lewo. Czuł jakby nowe życie wstępujące i w niego, gdy wciągał w płuca powietrze balsamiczne, gdy rozkoszował się widokiem pierwszych listków pękających z obsłonek zimowych na wierzbach i brzezinie. Po niebie lazurowem płynęły lekkie chmurki, jak gaza przejrzyste. Przeprawił się przez rzekę tym samym promem, na którym roku zeszłego tak z Piotrem filozofował. Następnie minął jakąś nader nędznie wyglądającą wioszczynę, ze strzechami poobdzieranemi i dziedzińcami pełnemi błota, przed każdą chatą. Spuścił się w kotlinę ze stromego pagórka, w której dotąd topniały resztki śniegu i wjechał w las, ciągnący się po obu stronach drogi. Ponieważ dzień był cichy, bez wiatru, w lesie było już zupełnie ciepło. Na brzozach, lśnił niby drobny meszek szmaragdowy, z młodych rozwijających się dopiero listeczków. Gdzie niegdzie już i pierwsza trawka zieleniła się z pod śniegu małemi kępkami, a pod nią chował wonną główkę skromny fiołek, lub śmielszy od niego pierwiosnek, wyściubiał ku słońcu białe listeczki, niby ostatnie płatki śniegu. Od tego tła jasno zielonego, odbijały ponuro sosny w szacie wiecznej żałoby. Konie parskały raźno. Powietrze było tak łagodne, że sierść na koniach była zlana potem.
Petruszka, lokaj księcia Andrzeja, przemówił słów kilka do stangreta, który odpowiedział mu potwierdzająco. To mu jednak nie wystarczało widocznie. Zwrócił się zatem do swego pana:
— Jaśnie panie, jak tu się miło oddycha, nieprawdaż?
— O czem mówisz Petruszka? — Andrzej ocknął się nagle z zadumy.
— Tak tu jakoś dobrze człowiekowi.
— Myśli zapewne o wiośnie i jej pierwszych podmuchach balsamicznych — powiedział sobie Andrzej w duchu. — Rzeczywiście... jak się wszystko na gwałt zieleni, tak rychło?... Pokryły się już świeżemi listkami brzoza, dzika wiśnia, olcha... a dęby?... jakoś nie widać żadnego... Ah, otóż jest jeden bodaj.
O dwa kroki od niego, po nad samym gościńcem, dąb stokroć roślejszy i silniejszy, niż reszta zalesienia, dąb olbrzym, wyciągał daleko i szeroko konary stare, suche i omszałe. Mnogie blizny szpeciły jego korę. Te konary, niby ramiona Hydry stugłowej, wyglądały straszno. Miał on minę ponurą starca potwornego, pełnego pogardy w swej zgrzybiałości i brzydocie, dla owej młodzieży otaczającej go wieńcem, która śmiała się tak rozkosznie do budzącej się wiosny. Staruch był już na wszystko obojętny; i w nim widocznie ciepło wiosenne, nie było w stanie rozgrzać soków zakrzepłych i zamarłych.
— Wiosna, miłość, szczęście... Czy jeszcze pieścicie się szaleńcy, z podobnemi ułudami? — zdawał się przemawiać ów dąb ponury i stetryczały. — Czy zawsze jeszcze żywicie te same mrzonki bezpodstawne? Nie ma wiosny, ni szczęścia, ni miłości... Popatrzcie na te sosny żałobne, zawsze te same... Spójrzcie na suche konary wychodzące z mojego pnia pokaleczonego i obdartego... Jestem takim, jakim mnie wieki zrobiły i nie wierzę, ani waszym nadziejom, ani waszych ułud nie podzielam.
Książę Andrzej rzucił okiem kilka razy na tetryka, gdy przejeżdżał po pod niego. Zdawał się czekać na jakieś tajemne zwierzenia. Dąb jednak, ani zaszeleściał. Pozostał ponurym i uparcie nieruchomym, pomimo trawki zieleniejącej i utkanej kwiatami u jego stóp.
— Tak — szepnął Andrzej sam do siebie — ten dąb ma słuszność, słuszność najzupełniejszą. Trzeba zostawić młodości wszelkie ułudy. Co do nas, wiemy doskonale co warte życie, i że nam nie może już dać niczego!...
W duszy zawirowały mu myśli przeróżne, i słodkie i bolesne... Przypomniał sobie całą swoją przeszłość, i doszedł do tej konkluzji rozpaczliwej wprawdzie, ale i uspakajającej poniekąd, że odtąd nic mu nie zostaje, jak wegietować z dnia na dzień, bez pragnień i bez celu. Powinien jedynie wystrzegać się złych i podłych czynów, nie troszcząc się zresztą o nic, i nie trapiąc się niczem!
Zmuszony sprawami dotyczącemi jego syna małoletniego, książę Andrzej odwidził marszałka szlachty w tej gubernji. Był nim właśnie znany nam dobrze hr. Stefan Andrzejewicz Rostow. Odbył tę wycieczkę przy końcu maja. Las szumiał tajemniczo, pokryty gęstemi liśćmi, a upał i kurz tak nużyły, że brała ochota kąpać się po drodze, i w najmniejszym najpłytszym strumyku.
Zadumany i zakłopotany sprawami rozlicznemi, z któremi dążył właśnie do hrabiego, ani się spostrzegł gdy wjeżdżał w długą aleję prowadzącą do domu mieszkalnego w Otradnoje. Usłyszał nagle kilka głosów żeńskich, wychodzących z po za dużego klombu krzewów przy drodze, i zobaczył wybiegające z niego młode dziewczęta. Pierwsza na samym przedzie, miała na sobie żółtą sukienkę nankinową. Brunetka, niesłychanie wcięta w pasie, z dużemi palącemi oczami czarnemi, zarzuciła była od niechcenia na głowę białą chusteczkę muślinową, z pod której wydobywały się niesforne włosów kosmyki. Ta biegła szybko jak sarenka, krzycząc coś niezrozumiałego. Na widok nieznajomego w karecie podróżnej, odwróciła się od niego szybkim ruchem i uciekła śmiejąc się na głos cały.
Uczucie dziwnie bolesne, ścisnęło za serce księcia Andrzeja. Dzień był tak cudowny, słońce tak promieniste, wszystko zdawało się oddychać szczęściem w całej pełni i wesołością bez miary, aż do tej dzieweczki, z figurką szczupłą i wiotką jak trzcina. Ta oddana wrażeniom radosnym, upojona rozkoszą, czując się uosobistnieniem, tej najpiękniejszej pory roku, tej wiosny czarownej, ani myślała zresztą o nikim, najmniej zaś o nim. Mimowolnie spytał się w ducha z uczuciem goryczy niewypowiedzianej.
— Czem ona tak się raduje? O czem myśli? Z wszelką pewnością nie o kodeksie w sprawach karnych, ani o regulaminie wojskowym!
Hrabia Rostow żył w Otradnoje, tak samo jak i w Moskwie. Przyjmował u siebie całą gubernję, bawiąc swoich gości czem mógł. Urządzał im wspaniałe polowania, przedstawienia teatralne, w sali w tym celu zbudowanej, i dawał objady lukulusowe, z muzyką umyślne z Moskwy sprowadzoną. Każde odwidziny uważał za największą dla siebie pomyślność. I książę Andrzej musiał uledz prośbom usilnym gościnnego gospodarza, nocując w Otradnoje.
Dzień wydał mu się nieznośnie długim i nudnym. Gospodarstwo jak i goście poważniejsi wiekiem, zabrali księcia Andrzeja w swoje wyłączne posiadanie. Mimo to spozierał kilka razy nieznacznie z pod oka na Nataszkę, która przebrała się była do objadu w białą sukienkę tiulową, z szarfą pąsową, i takiemiż różami u gorsu i we włosach kruczych. Chichotała się ona rozkosznie i bawiła doskonale z resztą młodzieży. Za każdym takiem rzutem oka na nią, pytał się na nowo: — „O czem też myśli? i czem się tak raduje?“
Wieczorem długo nie mógł zasnąć. Czytał, zgasił świece w kandelabrze, i na nowo je pozapalał. W pokoju było gorąco i duszno nie do wytrzymania, okiennice w oknach szczelnie pozamykano. Gniewał się najokropniej na „starego niedołęgę“ (nigdy inaczej nie nazywał Stefana Rostowa), że go siłą mocą zatrzymał na noc u siebie, zapewniając uroczyście, że nie ma pod ręką potrzebnych im dokumentów. Był zły i sam na siebie, że dał się skusić staremu i został na noc w Otradnoje.
Wstał aby okno roztworzyć. Zaledwie pchnął na zewnątrz okiennice, a księżyc w pełni jak gdyby czyhał na tę chwilę, zalał cały pokój swoim blaskiem łagodnym, srebrząc wszystkie sprzęty. Noc była cicha, chłodna, rozkoszna. Naprzeciw okna wznosił się szpaler cienisty z jednej strony, a z drugiej oświetlony i posrebrzony światłem księżycowem. W dole, gąszcz złożona z niskich krzemów i bujnej trawy, połyskiwała w blasku księżycowem kroplami rosy. Na prawo, widać było wspaniałą koronę drzewa wysokiego. Rozciągało ono szeroko liśćmi okryte konary, a kora biała i gładka świeciła zdala. Księżyc płynął majestatycznie po niebie czystem, lazurowem, bez jednej chmurki, nawet i bez gwiazd, których mdłe światełko przyćmił zupełnie blask miesiąca. Andrzej oparł się o futrynę okna, z wzrokiem wlepionym w uroczy krajobraz. Usłyszał nad sobą na pierwszem piątrze, cichy szept kobiecy... A więc i tam nie spano!
— Jeszcze tylko raz jeden, jedyny, błagam cię! — odezwał się głosik dźwięczny, który Andrzej poznał natychmiast.
— Kiedyż ty myślisz spać trzpiotko? — spytał głos inny.
— A jak ja spać nie mogę? Czyż moja w tem wina? Raz jeden... — I dwa głosy zanuciły z cicha zwrotkę jakiejś włoskiej piosenki.
— Boże, jakież to cudne! No! teraz idźmy spać.
— Idź ty, skoroś taka śpiąca. Co do mnie nie zasnę, choćbym jak chciała.
Słychać było lekki szelest sukienki mówiącej, a nawet jej westchnienie, musiała się bowiem wychylić przez okno otwarte. W koło panowała cisza uroczysta, ani listek nie drgnął na drzewach. Mogło się zdawać że wszystko nagle skamieniało: cienie i światło księżycowe. Andrzej lękał się również najlżejszego poruszenia, aby nie zdradzić mimowolnie swojej obecności.
— Sońciu! Sońciu! — odezwał się pierwszy głosik — czyż podobna zasnąć w taką noc? Popatrz tylko jakie to wszystko przepiękne! Boże! Boże! jakież to czarujące!... obudźże się i wstawaj leniuszku! — dodała po chwili z wzruszeniem coraz wzrastającem: — Nie było jeszcze nigdy nocy tak uroczej, nigdy, przenigdy!... — Sonia coś zamruczała w rodzaju odpowiedzi. — Chodźże chodź, popatrz na ten księżyc, moje serduszko najmilsze, moja „duszinko!“... Chodź koniecznie!... Stań na palcach, ściśnij kolana... zmieścimy się obie, ot tak, widzisz?
— Uważaj na miły Bóg! Gotowaś jeszcze wypaść przez okno.
Szamotały się widocznie jedna z drugą, a po chwili odezwała się Sonia z wymówką:
— Czy wiesz, że to już druga po północy?
— Ah! psujesz mi całą przyjemność! Ruszaj spać! ruszaj! ty, ty nieznośna!
Zapanowało i w górze milczenie. Andrzej domyślał się jednak po lekkim szeleście i cichem wzdychaniu, że Nataszka dotąd w oknie stoi.
— Ah! Boże, Boże! — nagle zawołała. — Ha! skoro inaczej być nie może, idźmyż spać! — i zamknęła okno z łoskotem.
— Zapewne, cóż ją może obchodzić moje istnienie? — pomyślał Andrzej słuchając tego szczebiotu. Nie umiejąc sam przed sobą zdać sprawy z tego, lękał się i spodziewał po troszę, że usłyszy wymówione swoje nazwisko i sąd o nim młodej dzieweczki... Dla czegóż ona zajmuje go tak wyłącznie? Czy urok rzuciła na niego?... W sercu uczuł taki chaos uczuć przeróżnych budzącej się nadziei ułud młodocianych, czegoś dziwnie rozkosznego i niepokojącego jednocześnie, czegoś tak nie licującego, z jego apatycznym wegetowaniem... że nie próbując nawet wytłumaczyć sobie tej burzy w duszy powstałej, rzucił się na łóżko, i zasnął natychmiast.
Nazajutrz z rana, pożegnawszy tylko hrabiego Rostowa, wyjechał nie widząc się wcale z paniami.
W czerwcu, gdy wracał do siebie po dłuższym czasie, książę Andrzej musiał znowu przejeżdżać przez ów las brzozowy. Obecnie dzwonki przy zaprzęgu, nie budziły w lesie ech tak rozgłośnych, niż przed sześciu tygodniami. Gąszcz była teraz okiem nieprzebita, cienie długie kładły się zewsząd na drogę. Sosny odbijały przyjemnie barwą ciemniejszą od tła jasno zielonego, nie psując wcale ogólnej harmonji w krajobrazie.
Nowe igiełki i czerwone szyszeczki, świecące tu i owdzie na gałęziach, świadczyły wymownie, że i one odczuły zbawienny wpływ wiosny i one ożywiły się i odmłodniały.
Dzień był skwarny, burza wisiała w powietrzu. Mały deszczyk pokropił był kurz przed chwilą i opłukał z niego listki i murawę przy drodze. Lewa strona lasu tonęła w pół cieniu, prawa natomiast obrócona ku słońcu połyskiwała kroplami wody, skąpana w słonecznych promieniach i lekko wietrzykiem poruszana. Wszystko kwitło woniało, zieleniło się na wyścigi, słowiki odrzucały jeden drugiemu trele miłosne.
Zdaje mi się, że był tu gdzieś niedaleko dąb stary, który mnie rozumiał — pomyślał Andrzej, patrząc mimowolnie w lewo, znęcony pięknością drzewa, którego szukał. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał starucha najzupełniej przeobrażonego. Bujał w niebo pyszną zieloną koroną, bujną, rozkoszną, która chwiała się wiatrem kołysana. Przez gęste konary przedzierały się blaski słoneczne, złocąc gdzie niegdzie jego pień omszały. Nie widać na nim było ani suchych, pokrzywionych potwornie gałęzi, ani ran i skaleczeń. W jego wyglądzie nie było również ani goryczy zawodu, ani smutku ponurego. Wszystko to znikło bezpowrotnie, pod wpływem młodej, wiosennej szaty. Trzeba było rzeczywiście spytać się spojrzawszy na starucha: czy to on własnemi sokami, żywi te liście, okrywające go cudowną zieloną kopułą?
— A więc to naprawdę ten sam dąb stetryczały? — wykrzyknął Andrzej sam do siebie, czując w sercu radość bez granic. I on zatem może jeszcze odmłodnieć, i dla niego może druga wiosna zakwitnąć. Wspomnienia najmilsze, najrozkoszniejsze i bolesne zarazem, zaczęły przesuwać się mu po przed oczy. Zobaczył ów cudowny błękit z pod Austerlitz, wyrzuty bolesne na martwej twarzyczce swojej żony, przypomniał sobie rozmowę z Piotrem na promie, młodą dzieweczkę, oczarowaną pięknością nocy księżycowej. Widział i ową noc, ów księżyc wszystko utkwiło niezatarcie w jego pamięci. — Nie, nie! — pomyślał w głębi duszy. — Życie moje nie może również skończyć się w trzydziestu dwóch latach! Nie dość żebym ja sam czuł, ile jeszcze ognia tli we mnie, trzeba żeby i inni dowiedzieli się o tem! Trzeba żeby mnie poznali i ocenili należycie Piotr i ta dzieweczka, która o mało ku niebu nie wzleciała na księżyca promyku. Trzeba koniecznie, żeby moje życie odbiło się na nich, ich zaś istnienie złączyło się ściśle ze mną!
Skoro wrócił z owej podróży, postanowił sobie był Andrzej stanowczo, pojechać w jesieni do Petersburga, i wysilał umysł aby wynaleść powód po temu. Uznał tego potrzebę nieodwołalną. Nie byłby może nawet od tego, żeby wstąpić powtórnie do wojska. Dziwił się obecnie, jak mógł zwątpić bodaj na chwilę, w to wszystko, co mu jeszcze przyszłość miała przynieść w darze. A jednak przed miesiącem uważał za czyste niepodobieństwo, żeby opuścił wieś kiedykolwiek. Wmawiał w siebie, że nabyte doświadczenie zmarnowałoby się w innej sferze, byłoby zupełnie nie na miejscu i nie na czasie i nie przydałoby się na nic nikomu, jeżeliby go chciał użyć w innym kierunku. Nie pojmował teraz po prostu, przez jaki szereg rozpaczliwych i pozbawionych wszelkiej logiki rozumowań, doszedł do tego smutnego przekonania, poniżyłby sam siebie, wierząc po dziecinnemu, iż przydałby się jeszcze komuś na coś, potrafiłby pokochać i być nawzajem kochany? Teraz rozum podszeptywał mu zupełnie co innego. Nudził się śmiertelnie. Zajęcia codzienne, przestały go zajmywać. Z częsta, gdy był sam zamknięty w swojej pracowni, wstawał od biurka, zbliżał się do dużego, ruchomego zwierciadła (trumeau) i przypatrywał się długo, długo, sam sobie. Następnie przenosił wzrok na piękny portret Lizy, wielkości naturalnej, w fryzurze à la grecque z drobnemi loczkami nad czołem. Zdawało mu się, że wychodzi z ram wyzłacanych, a zapominając o ostatniem, tajemniczem przemówieniu, powodzi za nim oczami, pełnemi życzliwej i serdecznej ciekawości, z wesołym uśmieszkiem. Czasem znowu przemierzał pokój szybkim krokiem, z rękami w tył założonemi. To brwi marszczył niecierpliwie, to uśmiechał się błogo do wizji, wywołanych siłą jego bujnej fantazji. Nie było w nich ładu, ni składu. Rad był im jednak wszystkim jednakowo. Serce rwało mu się do Piotra, do owej pięknej młodej dzieweczki. Myślał z rozkoszą o dębie odmłodzonym, o sławie, o piękności kobiecej, o miłości, której dotąd brakowało w jego życiu. Gdy mu przeszkodzono, przerywając wątek marzeń rozkosznych, odpowiadał sucho, ostro, w sposób szorstki i niemiły. Niemniej jednak w jego odpowiedziach, była zawsze ścisła logika. Zbierał wtedy myśli, aby nie zdradzić się przypadkiem z rozmarzeniem, które mu nieraz umysł mąciło. To powodowało księżniczkę Marję do narzekania, że praca umysłowa, gdy się w niej mężczyźni nadto zagłębią, wysusza im serce i robi ich na wszystko nieczułemi.
Książę Andrzej przybył do Petersburga przy końcu sierpnia roku 1809. Wtedy właśnie sława młodego Speranskiego, doszła była do szczytu. Podziwiano jego rozum stanu i energję niezrównaną, w przeprowadzaniu reform rozmaitych. W tym samym czasie, car był sobie wywichnął nogę, wyskakując z powozu. Zmuszony leżeć przez trzy tygodnie, pracował codziennie ze Sperańskim po kilka godzin. Wtedy to wydano owe dwa sławne ukazy, które spiorunowały przewracając niemal do góry nogami tak zwane „wyższe towarzystwo“. Pierwszy znosił dworskie rangi i tytuły; drugi zaś postanawiał egzamina niezbędne, który każdy musiał składać na przyszłość, jeżeli chciał być mianowanym asesorem w kolegjum, lub radcą stanu. Ten sam ukaz stwarzał całą konstytucję rządową, która miała zmienić radykalnie z gruntu system dotychczasowy, w gałęziach finansowych, administracyjnych, w sądownictwie i tym podobnie... od rady carskiej, od trybunału najwyższego, aż do rad obwodowych i sądów po małych miasteczkach. Marzenia nieokreślone, które zajmywały umysł cara, od chwili jego wstąpienia na tron, zaczynały się obecnie urzeczywistniać; przybierały kształty wyraźniejsze, przemieniały się w czyny, tchnące wolnomyślnością i chęcią szczerą uszczęśliwienia całej ludności bez wyjątku. Pomagali dzielnie w tem dziele carowi jego doradcy: Czartoryski, Nowosilcow, Koczubej i Strogonów. Car nazywał ich żartobliwie po francuzku. — „Le comité du Salut public“.
Obecnie Sperański zastępywał ich wszystkich, co do praw cywilnych, Arakczejew zaś w sprawach armji dotyczących. Książę Andrzej, jako carski szambelan, pojawił się był u dworu. Dwa razy stanął na samym przedzie, tam, którędy car miał przechodzić, Aleksander nie raczył jednak przemówić do niego. Uważał to już od dawna, że ani jego twarz, ani wzięcie całe, nie umiały wzbudzić w carze sympatji. Utwierdził go w tem przekonaniu wzrok cara suchy i zimny, którym obrzucił go w milczeniu, przechodząc mimo. Dowiedział się wkrótce, że car miał mu za złe, wystąpienie z wojska w roku 1805 i że tem ściągnął na siebie jego niełaskę.
— Nie można nikomu narzucić gwałtem sympatji lub antypatji — pomyślał Andrzej. — Dla tego też lepiej zrobię, nie oddając wprost carowi mojego memorjału o nowym kodeksie wojskowym. Wolę powierzyć memorjał komu innemu, aby sam sobie drogę utorował.
Oddał zatem swoją pracę, pewnemu staremu marszałkowi, który był serdecznym druhem jego ojca. Ten przyjął Andrzeja z całą życzliwością i obiecał polecić memorjał gorliwie najjaśniejszemu panu.
W dni kilka książę Andrzej został wezwany do ministra wojny, hrabiego Arakczejewa.
O dziewiątej rano w dniu naznaczonym, książę Andrzej wchodził do sali recepcjonalnej hrabiego. Nie znał osobiście ministra, w życiu go nie widział, a szczegóły, które pozbierał o nim tu i owdzie, nie wzbudzały co prawda ani jego sympatji, ani szacunku dla tego wysokiego dygnitarza.
— Jest ministrem wojny, posiada zaufanie monarchy, cóż mnie mają obchodzić jego przymioty osobiste! — powiedział sobie książę Andrzej. — Powierzono mu mój memorjał, on więc jedynie może mnie popchnąć naprzód.
W czasie w którym pełnił służbę adjutanta głównodowodzącego, był zawsze przytomny audjencjom udzielanym rozmaitym wysoko położonym osobistościom. Robił zatem studja rozmaite i zauważył, że każdy z wchodzących miał inną minę, według swego charakteru i usposobienia. Tu zaś uderzyło go na samym wstępie, że na wszystkich twarzach ludzi czekających, malowało się pewne zakłopotanie, rodzaj trwogi i wyraz uniżoności przymusowej. Ci, którzy stali najwyżej w hierarchji społecznej, przybierali minę lekceważącą, żartując i przedrwiwając samych siebie i pana ministra. Starali się okryć tym sposobem ogartujący ich niepokój. Jedni siedzieli chmurni i zadumani, drudzy śmieli się szepcąc pomiędzy sobą. Powtarzali sobie na ucho przezwisko żartobliwe „Siła Andrejewicz“, które nadano na kpiny ministrowi. Jakiś jenerał markotny widocznie i obrażony, że mu każą czekać tak długo, oglądał się w koło, z gniewnym marsem na czole, założywszy od niechcenia nogę na nogę i uśmiechając się pogardliwie.
Skoro jednak drzwi otworzono, wszyscy umilkli, a ich twarze pobladły od strachu mimowolnego. Książę Andrzej zażądał od oficera będącego dnia tego na służbie, żeby go zapowiedział panu ministrowi. Ten bąknął ironicznie „że uczyni to wtedy dopiero, gdy przyjdzie kolej na niego“. — Pewien wojskowy, którego mina przerażona i nieszczęśliwa, uderzyła na samym wstępie Andrzeja, wszedł do gabinetu ministra, gdy już kilku innych zostało wpuszczonych i wyprowadzonych następnie aż do drzwi przez adjutanta. Ten bawił bardzo długo u ministra. Usłyszano głos grzmiący, gniewny i nader niemiły. Wyszedł nareszcie biedny oficerek, trupio blady, z ustami drgającemi, i przebiegł poczekalnią pędem prawie, trzymając się oburącz za głowę.
Teraz przyszła kolej na księcia Andrzeja.
— Na prawo, pod oknem — ktoś mu podszepnął.
Wszedł do gabinetu umeblowanego porządnie, ale bez najmniejszego zbytku, i ujrzał przed sobą mężczyznę czterdziestoletniego, którego biust za długi, w porównaniu z resztą ciała, niósł na sobie tak samo nieproporcjonalnie długą szyję i głowę. Włosy nosił obcięte po żołniersku przy samej głowie. Czoło przecinały dwie bruzdy głębokie, a i twarz, mimo wieku zaledwie średniego, miała już sporo zmarszczek. Brwi gęste, krzaczyste, zrastały się prawie nad oczami małemi, zielonkowatemi, a świecącemi jak u żbika. Nos był potężny, mocno zaczerwieniony i zakrzywiony w dół, ku wąskim ustom. Ta niemiła postać, zwróciła się do wchodzącego, wcale na niego nie patrząc.
— Czego pan sobie życzy?
— Niczego wasza ekscellencjo — Andrzej odrzucił najspokojniej tonem lodowato-obojętnym.
Teraz dopiero spojrzał na niego pan minister:
— Proszę usiąść... zapewne książę Bołkoński?
— Jego carska mość, raczyła oddać mój memorjał w ręce waszej ekscellencji i...
— Powiem otwarcie książę kochany, że czytałem twój memorjał — przerwał mu minister dość niegrzecznie, wpadając w ton ucinkowy, gniewny i prawie pogardliwy. — Proponujesz nam nowy regulamin wojskowy, nieprawdaż? Tyle mamy już na papierze rozmaitych praw i przepisów, których nikt się nie trzyma i nie wykonywuje... Dziś nastała mania pisania. To o wiele łatwiejsze, niż cokolwiek w czyn wprowadzić.
— Stosuję się w tem do woli najjaśniejszego pana, pytając waszą ekscellencję, co myśli zrobić z moim memorjałem?
— Odesłałem go wojskowemu komitetowi, dodając moje o nim zdanie... Nie podoba mi się wcale — dodał powstając z fotelu, a wziąwszy papier leżący na stole, podał go księciu Andrzejowi.
Na wskos pół arkusza stało napisane ołówkiem, najfatalniejszą ortografią, i bez żadnych znaków pisarskich:
— „Nie ma logicznej podstawy... skopiowane z francuzkiego kodeksu wojskowego... różni się całkiem niepotrzebnie i odstrycha, od przyjętego u nas regulaminu!“
— Który komitet ma zbadać mój memorjał?
— Komitet mający zadanie ulepszyć i uzupełnić nasze przepisy wojskowe. Przedstawiłem waszą miłość, na członka tegoż komitetu, ale bez żadnej pensji.
Książę Andrzej uśmiechnął się ironicznie:
— Inaczej nie byłbym wcale przyjął tej godności.
— Członek honorowy... bezpłatny, wszak zrozumiałeś mnie mości książę?... Hej! czy jest tam jeszcze kto? — zawołał, żegnając się z Bołkońskim.
Zanim dostał zamianowanie urzędowe, na członka owego komitetu wojskowego, książę Andrzej odnowił stosunki przyjacielskie z osobistościami, których wpływy mogły mu stać się pożytecznemi i korzystnemi. Ciekawość niespokojna i nieprzezwyciężona, podobna do owej, która miotała nim w przededniu bitwy, pociągała go ku sferom wyższym. Tam to układano rozmaite kombinacje, i szukano środków które miały wywrzeć wpływ niesłychany na los miljonów istot ludzkich. Odgadywał po rozdrażnieniu starych zacofańców, po wysiłkach tych, którzy starali się nadaremnie przeniknąć tajemnicę stanu, po dyskretnem milczeniu wtajemniczonych, po niespokojnem szastaniu się i ponurej zadumie innych, po mnogiej liczbie komitetów i komisji najrozmaitszych, domyślał się, że przygotowuje się w samym Petersburgu, w owym roku 1809, potężna kampanja na czele której miał stanąć jako wódz Sperański. Wywierał on urok jako ktoś nieznany, i wpływ niezwyciężony umysłu gienjalnego.
Reforma ogólna, którą odczuwał instynktowo, pomimo że miał o niej zaledwie słabe wyobrażenie, (nie znał zaś wcale dotąd wielkiego reformatora) zajmywała go tak wyłącznie, że w obec tego, losy jego własnego memorjału schodziły na drugi plan, i nie budziły w nim ani zbyt wielkiej ciekawości, ani niepokoju.
Jego urodzenie, majątek i stanowisko obecne, otwierały mu podwoje do salonów najwykwintniejszych i najbardziej arystokratycznych. Partja reorganizatorów, przyjęła go do swego grona z najwyższą sympatją. Po pierwsze: znali jego wysoką inteligencję i wszechstronne wykształcenie; po drugie: poprzedziła go rozgłośna sława, człowieka wolnomyślnego, który pierwszy usamowolnił swoich poddanych. Obóz przeciwny nowym prądom; malkontenci, krzywiący się na wszelkie zachcianki wolnomyślne, przyjęli go również jako „swego“, sądząc że znajdą w nim sprzymierzeńca, podzielającego zapatrywania swego ojca, na owe piekące kwestje społeczne. Kobiety ze świata wielkiego, widziały w nim świetną partję. W ich oczach otaczał go czar niezwykle romantyczny. Tyle już przebył, przecierpiał; tak tragicznie stracił młodziutką żonę. Ci, którzy znali go dawniej, znajdywali, że stał się o wiele łagodniejszym, mniej dumnym i przystępniejszym. Lata przeżyte uspokoiły go i dopomogły do zdobycia pewnej moralnej równowagi, której mu wpierw wielce brakowało.
Nazajutrz po swojej wizycie u ministra wojny, Bołkoński udał się wieczorem do hrabiego Kuczubeja. Opowiedział mu szczegółowo całą rozmowę, z „Siłą Andrejewiczem“, o którym Kuczubej wyrażał się również z pewnym lekkim nieokreślonym odcieniem ironji, jak i ci wszyscy czekający na posłuchanie w sali recepcjonalnej:
— Mój drogi, nie obejdziesz się mimo że będziesz zasiadał w komitecie — bąknął namiasem Kuczubej — bez naszego wielkiego „koła rozpędowego“, poruszającego wszystko i wszystkich, czyli: mówiąc bez metafor... bez Michała Michałowicza. Będzie dziś u mnie...
— Cóż mogą obchodzić kodeksa wojskowe Sperańskiego? — spytał Andrzej zdumiony. Kuczubej uśmiechnął się ironicznie za całą odpowiedź, jakby zdziwiony również pytaniem zbyt naiwnem.
— Przekonasz się sam... Mówiliśmy już o tobie... o twojem usamowolnieniu poddanych...
— Ah! to więc ty książę uwolniłeś chłopów od robienia pańszczyzny? — wykrzyknął tonem gorżkiego sarkazmu, stary bojar z czasów Katarzyny.
— Była to mała wioszczyna, która i tak nic mi nie niosła — odrzucił Andrzej, chcąc się niejako usprawiedliwić z tej darowizny.
— Także ci z tem było spieszno książę? — stary gderał dalej rozsierdzony. — Pytam się tylko, kto też będzie orał i siał, gdy chłopów usamowolnimy?... Wierzcie mi panowie: łatwiej prawa napisać, niż je potem w czyn wprowadzić — zwrócił się starzec teraz do Kuczubeja. — Ot naprzykład: powiedz mi też hrabio z łaski swojej, za co będę ci nieskończenie obowiązany... kogo teraz zamianują prezydentami rozmaitych trybunałów, jeżeli będzie warunkiem niezbędnym składanie przed tem egzaminów prawniczych?
— Sądzę że tych, którzy potrafią złożyć takowe — rzekł Kuczubej.
— Zaraz ci na to odpowiem hrabio, przytaczając przykład namacalny. Znasz przecie prezydenta Pryachnikowa? Wszak to człowiek zdolny i najzacniejszy, ale sześćdziesięcioletni... Czyż i on będzie zmuszony zasiąść na nowo ławę szkolną?
— Tak, to jest rzeczywiście szkopułem dość znacznym — bąknął Kuczubej — tem bardziej, że jak dotąd, nauki i wogóle oświata, stały u nas na tak niskim stopniu, że... — Kuczubej urwał w pół, a wziąwszy Andrzeja pod ramię, pospieszył z nim razem naprzeciw mężczyzny, wzrostu bardzo słusznego, który wszedł był do salonu. Mimo że jego czoło olbrzymie i na przód wydane, pokrywało zaledwie kilka kosmyków włosów bardzo jasnych, nie wydawał się starszym nad lat czterdzieści, twarz szczupła i mocno wydłużona, i jego ręce szerokie, pulchne, uderzały białością matową cery, która przypominała bladość chorobliwą żołnierzy, wypuszczonych ze szpitala, po dłuższym tamże pobycie. Miał na sobie frak niebieski.
Andrzej poznał go natychmiast i doświadczył rzuciwszy nań okiem dziwnego wstrząśnienia. Czem to było właściwie? Szacunkiem, zazdrością, czy ciekawością po prostu? Nie mógł na razie zdać sobie z tego sprawy dokładnej. Sperański, przedstawiał rzeczywiście typ nader ujmujący, i oryginalny. Andrzej nie spotkał się jeszcze nigdy, u nikogo z taką pewnością siebie i z takim spokojem niewzruszonym. A obok tego miał on ruchy tak ciężkie i niezgrabne. Spojrzenie było u niego dziwnie łagodne, obok niesłychanej energji, która się w nim przebijała. Oczy nawykł przymykać do połowy, a na ustach igrał mu wiecznie uśmiech stereotypowy. Tak wyglądał Sperański, sekretarz ministerstwa; Sperański, cara prawa ręka, z którym nie rozłączył się nawet Aleksander jadąc do Erfurtu. Tam Sperański dostąpił zaszczytu, rozmawiania kilkakrotnie z Napoleonem.
Spojrzał w koło na osoby zgromadzone, nie spiesząc się z nawiązaniem rozmowy. Był z góry przekonany, że skoro usta otworzy, wszyscy słuchać go będą z uwagą najwyższą. Nigdy też nie trudził się podnoszeniem głosu. Mówił prawie cicho i zawsze patrzał li na tego z kim rozmawiał.
Andrzej śledził bacznie każdy jego giest, słuchał każdego słowa. Znając go z reputacji, spodziewał się, jak to się często zdarza, gdy jesteśmy o kimś zbyt dobrze uprzedzeni, spodziewał się znaleść w nim, wszelkie możliwe doskonałości.
Sperański zaczął się tłumaczyć przed Kuczubejem, dla czego nie przyszedł wcześniej. Zatrzymano go jednak aż dotąd w pałacu. Z umysłu nie powiedział — „zatrzymał mnie car“ — i Andrzej zapisał sobie w pamięci, tę jego skromność przesadną. Gdy go Kuczubej przedstawiał Sperańskiemu, ten zwrócił się zwolna ku niemu, fiksując go wzrokiem przenikliwym. Milczał zrazu, uśmiechając się jedynie. Odezwał się nareszcie:
— Jestem uszczęśliwiony poznaniem cię mości książę. Bardzo wiele słyszałem już o tobie.
Kuczubej opowiedział mu w kilku słowach, w jaki sposób przyjął był Bołkońskiego minister wojny.
Sperański uśmiechnął się jeszcze serdeczniej.
— Pan Magnicki, prezydent komisji, wydelegowanej do przejrzenia i ulepszenia regulaminu wojskowego — dodał najuprzejmiej — jest moim przyjacielem. Skoro zechcesz mości książę, sprowadzę cię z nim i zapoznam panów nawzajem.
Wymawiał wyraźnie słowa, kładnąc nacisk na każdą sylabę. Zatrzymawszy się chwilę po wypowiedzeniu tego frazesu, mówił dalej:
— Spodziewam się że znajdziesz w nim mości książę szczerą sympatję i chęć przyczynienia się do wszystkiego, co może tylko być dla kraju z pożytkiem.
Utworzono małe kółko w koło nich.
Uderzył Andrzeja między innemi ton pogardliwy, w jakim odpowiadał Sperański, tak niedawno jeszcze urzędniczek bez znaczenia, owemu staremu bojarowi, utyskującemu gorzko, na reformy świeżo wprowadzone. Cedził słowa pół-gębkiem, jakby uważał to poniżej swojej godności wdawać się w tłumaczenia, w obec tak nędznego przeciwnika. Skoro starzec wpadał w ferwor głos podnosząc, Sperański umilkał, uśmiechając się szydersko. Oświadczył w końcu kategorycznie, że nie przystoi mu wcale wydawać sądu o potrzebie, lub bezużyteczności tego, co podobało się postanowić najjaśniejszemu panu.
Po niedługiej chwili rozmowy ogólnej, wstał, zbliżył się do Bołkońskiego, a wziąwszy go poufale pod ramię, odprowadził na drugi koniec salonu. Wchodziła widocznie w jego program na wieczór dzisiejszy, rozmowa w cztery oczy z Andrzejem.
— Byłem tak opanowany rozmową nader ożywioną tego starca czcigodnego, że nie miałem dotąd czasu, książę kochany, zamienić dwóch słów z tobą wyłącznie. — Uśmiechnął się pogardliwie, jakby chciał dać odczuć Andrzejowi całą czczość i płytkość tamtych ludzi i zarazem dać mu do poznania, że jego uważa za wyższego w poglądach i zdaniach o kwestjach społecznych.
Pochlebiło to mimowolnie Andrzejowi.
— Znam cię książę od dawna — mówił dalej Sperański — najprzód z wolnomyślności i dbałości o dobro twoich poddanych. Pierwszy dałeś przykład z siebie, który oby znalazł jak najliczniejszych naśladowców... powtóre, żeś ty jeden z szambelanów nie czuł się dotkniętym i nie obraziłeś się najnowszym ukazem, znoszącym wszelkie rangi u dworu. A przecież to rozporządzenie wywołało tak wielką ilość skarg gorzkich, tyle utyskiwań i narzekań.
— To rzeczywiście prawda. Ojciec mój nie życzył sobie, żebym korzystał z przysługującego mi tytułu. Zacząłem służbę w wojsku, przechodząc przez stopnie o wiele niższe.
— Ojciec twój mości książę, mimo że wiekiem należy całkiem do przeszłego stulecia, jest przecie wyższym o całe niebo w swoich poglądach, od innych żyjących z nim współcześnie, którzy krytykują bez miłosierdzia owe rozporządzenie. W końcu ma ono jedynie na celu przywrócenie sprawiedliwości w ustroju społecznym, na jej właściwych podstawach.
— Co do mnie sądziłbym, że te krytyki, nie są bez pewnej podstawy — zrypostował Andrzej, starając się wyzwolić z pod wpływu tego człowieka, który czuł, że go najzupełniej opanowuje, a było mu niemiło poddać się tak bez oporu. Radby był rozpocząć ze Sperańskim żwawą dysputę, sprzeciwiać mu się w każdem zdaniu, a nie mógł czemuś wyrazić się tak śmiało i gładko, jak mu się to zwykle udawało.
— Mają chyba za podstawę osobistą miłość własną — Sperański zauważył najspokojniej.
— Po trochę zapewne, ale również według mego zdania, interes państwowy.
— Jak to książę rozumiesz?
— Jestem zwolennikiem Monteskjusza — Andrzej odrzucił — a jego maksyma: — „że honor jest podstawą jedyną monarchji“ — zdaje mi się czemś niewzruszonem, czemu nie da się zaprzeczyć. Otóż uważam, że pewne prawa i przywileje szlachty, podpierają i utwierdzają niejako owe poczucie honoru.
Uśmiech do ust przyczepiony nienaturalnie, znikł nagle, a twarz Sperańskiego zyskała li na tej zmianie. Odpowiedź Andrzeja mocno go zainteresowała.
— Ah! z tego zatem punktu, zapatrujesz się książę na tę kwestją? — mówił dalej z całym spokojem, wyrażając się teraz w języku francuzkim. Trochę mu to sprawiało trudności i mówił jeszcze wolniej niż po rosyjsku. — Monteskjusz zapowiada w innem miejscu: — „że honor nie może być podtrzymywany przywilejami szkodliwemi ustrojowi społecznemu i samemu rządowi. Honor polega zatem albo na braku czynów nagannych, lub jest bodźcem, który nas podnieca do zdobycia pochwały i nagrody, świadczących o dobru, przez nas dokonanego“. Z tego wypływa — dodał streszczając jeszcze króciej swoje argumenta — że instytucja, mająca na celu rodzaj współzawodnictwa w czynach wzniosłych, honorowych, jest podobną mniej więcej do instytucji „Legji honorowej“ — ustanowionej przez wielkiego Napoleona. Nikt nie powie chyba o „Legji“, że jest szkodliwa honorowi, skoro przyczynia się do ściślejszego wypełniania obowiązków służbowych w każdym kierunku, a nie stanowi żadnego przywileju kastowego lub dworskiego.
— Przyznaję i ja to najchętniej, sądzę atoli, że dworskie przywileje dążą do tego samego celu. Wszyscy ci, którzy z nich korzystają, czują się obowiązani spełniać godnie włożone na nich obowiązki.
— A jednak, ty książę nie chciałeś z nich korzystać — Sperański zakończył rozmowę frazesem pochlebnym, która mogłaby była w końcu nabawić kłopotu jego młodego przeciwnika. — Gdybyś mi uczynił zaszczyt mości książę i raczył mnie odwiedzić w środę na wieczór, ponieważ zobaczę się do tego czasu z Magnickim, będę mógł udzielić ci wiadomości nader ciekawych, a w dodatku, pomówić z tobą o tem i o owem, co sprawiłoby mi prawdziwą przyjemność.
Pożegnał go uściskiem dłoni i wysunął się z salonu po francuzku, unikając starannie spotkania z kimkolwiek na wychodnem.
W pierwszych zaraz dniach swojego pobytu w Petersburgu, odczuł żywo książę Andrzej, że schodzą na drugi plan szczytne pomysły, które rozwijały się i bujały w jego umyśle wśród ciszy wiejskiej i samotności. Obecnie zajmywały go wyłącznie rozmaite troski i kłopoty drobiazgowe.
Każdego wieczora wracając do siebie, zapisywał w notysce, cztery, pięć wizyt, które miał złożyć nazajutrz nieodwołalnie, i tyleż schadzek rozmaitych, z tymi i owymi. W ten sposób mając dzień zapełniony, zmuszony stawić się wszędzie na godzinę umówioną, tem jedynie był zajęty. Te troski towarzyskie, rabowały mu większą część życia. Nie miał zresztą czasu pomyśleć o czemkolwiek i zastanowić się nad czemś poważnie. Jeżeli udało mu się kiedy niekiedy, odezwać z czemś rozumnem i zyskać poklask całego towarzystwa, był to jeszcze owoc jego medytacji w ciszy i samotności wiejskiej. Sam sobie wyrzucał nieraz, gdy zdarzyło mu się w tym samym dniu, powtórzyć jedne i te same zdania w kilku towarzystwach. Porwany wirem światowym, czuł instynktowo, że umysł jego rdzewieje i on nie umie już prawie myśleć poważnie.
Sperański przyjął go u siebie w następną środę, tak jak się byli umówili poprzednio. Rozmowa z nim wyczerpująca i rozjaśniająca kwestje rozmaite, wywarła na Andrzeja wrażenie głębokie.
Pragnął on żywo, znaleść w innym ów ideał łączący w sobie wszelkie przymioty i doskonałości, które radby był sam osiągnąć. Zdało mu się, że Sperański przedstawia właśnie w swojej osobie typ cnoty i gienjalnosci, o którym marzył od dawna. Gdyby był należał do tej samej sfery co Bołkoński, gdyby byli obaj odebrali to samo wykształcenie, mieli te same nawyczki i zwyczaje, ten sam sposób osądzania świata i ludzi, byłby w nim może Andrzej odkrył niebawem strony słabsze, ujemne, właściwe wszystkim istotom śmiertelnym, a więc dalekim od doskonałości. Sperański atoli umiał utrzymać zawsze taką równowagę umysłową, mówił z taką logiczną ścisłością, tak przekonywująco, że wzbudzał w Andrzeju podziw tem większy, że na razie sam przed sobą nie zdawał sobie rachunku dokładnego, czem go właściwie ten człowiek tak podbił i opanował? Sperański ze swojej strony, starał się go olśnić i pozował przed nim po trochę na „wielkiego człowieka“. Czy ocenił był należycie Andrzeja zdolności, czy po prostu chciał go przykuć, uznawszy to za pożyteczne dla siebie? Było to bądź co bądź faktem dokonanym, że nie opuścił żadnej sposobności, aby nie pochlebić zręcznie Bołkońskiemu, dając mu delikatnie do zrozumienia że jego wysoka inteligencja, czyni go godnym wznieść się aż do niego i że jeden Andrzej był w stanie pojąć należycie głębokość i gienjalność pomysłów „wielkiego człowieka“, jak niemniej bezdenną głupotę „innych“.
Powtarzał mu setki razy frazesa w tym rodzaju:
— U nas, co tylko wychodzi po za gościniec ubity raz na zawsze, co przewyższa niski poziom ogólnych pojęć... — lub też: — My pragniemy, żeby wilcy byli tak samo żywieni i protegowani, jak i biedne owieczki przez nich mordowane... — nakoniec: — Oni nie mogą nas zrozumieć...
Przy tych słowach robił taką minę, jakby myślał w duszy:
— Ja i ty książę wiemy ile warci oni, a czem my jesteśmy!
Ta powtórna rozmowa, jeszcze serdeczniejsza i bardziej otwarta, spotęgowała pierwsze wrażenie odniesione po poznaniu się z Sperańskim. Widział w nim człowieka niezwykłego i nader głębokiego myśliciela, który tylko siłą woli niezłomnej, doszedł do takiej władzy, używając tejże z najwyższym pożytkiem dla Rosji. Był on właśnie owym filozofem, którego szukał i jakim radby był sam zostać. Umiał tłumaczyć logicznie wszelkie zjawiska w życiu ludzkiem, uznawał jako prawdę niezbitą jedynie, co zgadzało się z rozsądkiem. W dodatku poddawał każdą kwestją społeczną pod ścisłe badanie rozumu. Myśli jego ubrane w słowa, były tak jasne, wypowiadał je tak przekonywująco, że Andrzej mimowolnie podzielał każde jego zdanie. Jeżeli zaś kiedy próbował mu w czem zaoponować, to tylko dla tego, żeby okazać swoją niepodległość. Wszystko w Sperańskim było dobrem, nawet doskonałem, prócz wzroku jak stal zimnego, przeszywającego, błyszczącego, i rąk dziwnie białych i wypieszczonych. Te ręce szczególniej uderzały Andrzeja. Nie mógł wstrzymać się, żeby nie spojrzeć na nie kiedy niekiedy. Zdarza się to nieraz nam, że patrzymy ciekawie na ręce ludzi, będących u steru nawy rządowej, dzierżących chwilowo berło władzy prawie wszechmocnej. Te ręce drażniły Andrzeja w wysokim stopniu, choć sam nie wiedział dla czego? Niemiłą mu była również pogarda i lekceważenie, z jakim nie taił się wcale Sperański, mówiąc o całem niemal społeczeństwie. Irytowała go niemniej moc argumentów, używana przez Sperańskiego. Posiadał dar wymowy porywający. Każda forma rozumowania była mu tak samo przystępną, szczególniej robił mistrzowskie porównania. Andrzej brał mu jednak za złe, że przechodził a raczej przeskakiwał nadto gwałtownie z jednej kwestji na drugą. Lubił pozować na reformatora niesłychanie praktycznego. Wskutek tego rzucał kamieniem bez miłosierdzia na marzycieli. To pobijał swoich przeciwników gryzącą ironją; to znowu posługując się zawsze logiką najściślejszą, wznosił się na wyżyny najmniej dostępne metafizyki. (Była ona jego bronią oratorską najulubieńszą). Dostawszy się tam raz, lubował się w określaniu przestrzeni, czasu, myśli. Czerpał w tych kwestjach świetne dowody i niezrównane argumenta. Nareszcie sprowadzał przedmiot do granic ciaśniejszych zwykłej dysputy.
Cechą charakterystyczną, tego umysłu potężnego, była wiara niczem niezachwiana w siłę i prawa rozumu. Było widocznem, że wszelka wątpliwość pod tym względem, tak nękająca i przygnębiająca częstokroć Andrzeja, była mu nieznaną najzupełniej. Trwoga, że nie potrafi wysłowić należycie swoich myśli, nigdy mu spokoju ani na chwilę nie zamąciła. Tak samo wierzył w nieomylność swoich czynów i zapatrywań.
Wkrótce Andrzej odczuwał dla Sperańskiego, to samo uczucie namiętnego uwielbienia, które był w nim wzbudził gienjusz Napoleona. Sperański był synem popa. Dla ogółu krótkowidzącego, było to powodem dostatecznym, aby go lekceważyć, jako człowieka z niższej sfery. Tym razem książę Andrzej sprzeciwiał się sam sobie, i swoim pojęciom wysoce arystokratycznym, hołdując komuś zrodzonemu prawie z chłopów.
Z okazji owej komisji, postanowionej aby poprawić prawa istniejące, i zapełnić luki rażące w rosyjskiem prawodawstwie, opowiedział mu Sperański tonem drwiącym, że takowa istnieje od stu pięćdziesięciu lat, i że kosztowała dotąd miljony, bez cieniu pożytku dla społeczeństwa. Jedynym rezultatem owych miljonów, przez okno wyrzuconych, były karteczki z napisami, które Rosenkampf poprzylepiał na fascykułach porównawczych dawnych praw z nowemi.
— Chcemy udzielić senatowi nowej władzy sądowej, a nie mamy praw należytych! Jest to też zbrodnią w obec społeczeństwa naszego, książę kochany, jeżeli ludzie z takiemi jak ty zdolnościami, usuwają się z widowni, zasklepiając się na wsi.
Andrzej odpowiedział na ten zarzut, że aby zająć się taką pracą, trzebaby odbyć specjalny kurs nauk.
— Proszę mi pokazać tych, którzyby się oddawali podobnym studjom? Jest to po prostu koło zaczarowane, z którego nie uwolnimy się inaczej, tylko rozrywając go gwałtownie.
W tydzień później, Andrzej został zamianowany członkiem komitetu mającego wypracować nowy kodeks wojskowy. W dodatku, w chwili kiedy najmniej o tem myślał, zrobiono go przewodniczącym w jednej z sekcji komisji prawodawczej. Zdecydował się wreszcie, uproszony przez Sperańskiego, zająć się ułożeniem kodeksu cywilnego. Posługując się podręcznikami, jakoto: kodeksem Napoleona i Justyniana wziął się do opracowania działu obejmującego część nazwaną „Prawem ludowem“.
Na dwa lata przedtem, w roku 1808, Piotr powróciwszy ze swojej objażdżki po kraju, znalazł się, ani przeczuwając czegoś podobnego, na czele Masonerji w Petersburgu. Uorganizował „loże poboczne“ (loges de table), zaprowadził loże stałe, postarawszy się dla nich o dyplomy i tytuły fundacyjne. Zajął się gorliwie rozkrzewianiem Masonerji w kołach coraz szerszych. Dał znaczną sumę potrzebną na dokończenie ich „świątyni“, i dopełnił własnemi pieniądzmi, jałmużnę niedostateczną dla ubogich „członków“, którą zbierano podczas posiedzeń. W tym względzie, stowarzyszeni okazywali się niesłychanie skąpymi i niesłownymi. Utrzymywał również własnym kosztem dom przytułku dla ubogich braci, zaprowadzony przez Masonów. Zresztą uległ znowu dawnym nawyczkom i namiętnościom. Lubił dobrze jeść, a jeszcze lepiej pić. Nie mógł wogóle wstrzymać się od rozmaitych przyjemnostek i wybryków życia kawalerskiego, mimo że je uważał za niemoralne, a nawet hańbiące go poniekąd.
Mimo gorliwości, jaką był zrazu rozwinął, w tem i owem, czuł pod koniec roku, że owa masońska „ziemia obiecana“, zaczyna mu się z pod stóp usuwać. Doświadczał przykrego wrażenia człowieka, który stawiając nogę z całem zaufaniem na pozornie gładkiej powierzchni, nagle czuje jak ta noga zaczyna grzęznąć w bagnie. Wysuwa niebacznie drugą, aby zbadać dokładniej, o ile grunt jest twardym, i oto zapada się w błoto po kolana. Tak stało się i z Piotrem, a teraz brnął dalej w tem błocie.
Bazdejew, odsunięty zupełnie od przewodnictwa w lożach petersburgskich, nie opuszczał wcale Moskwy. „Bracia“, byli to po większej części światowcy, których Piotr spotykał co chwila po salonach stolicy. Nie mogło mu się to nieraz w głowie pomieścić, że taki libertyn jak książę B., lub człowiek niejakiej wartości jak hrabia D. są również Masonami. Pod ich fartuchem masońskim, pod kielnią i innemi insygniami wolno-murarskiemi, widział w duchu wykukujące ich mundury, ordery i gwiazdy brylantowe, które były właściwym celem ich życia. Bardzo często zdarzało się, że musiał założyć z własnej kieszeni, po kilka i kilkadziesiąt rubli, za członków o wiele bogatszych od niego, a którzy mimo przysiąg solennych, nie dopełniali swoich przyrzeczeń. Wtedy powstawały w jego duszy dziwne wątpliwości, które starał się nadaremnie odsunąć i pokonać.
„Bracia“ dzielili się w jego przekonaniu na cztery kategorje: Do pierwszej zaliczał tych, którzy nie brali udziału czynnego, ani w sprawach tyczących się lóż, ani w interesach obchodzących całą ludzkość. Ci zajmywali się wyłącznie zgłębianiem tajemnic ich stowarzyszenia, wynajdywaniem właściwego określenia, czem jest Trójca św. i nauką o trzech głównych podstawach; o siarce, merkurjuszu i soli, lub o znaczeniu kwadratu, jak też i innych symbolach świątyni Salomona. Tych Piotr szanował. Byli oni najdawniejszymi w stowarzyszeniu i do nich należał również Bazdejew. Nie pojmował jednak, co ich mogło tak zajmywać w tych badaniach. Osobiście nie był wcale skłonnym do podobnego zatapiania się i zgłębiania stron mistycznych masonerji.
Drugą kategorję tworzyli ci w jego przekonaniu (do nich i siebie zaliczał), którzy wahali się tak samo jak on, szukając gorliwie prawdy i drogi prowadzącej do odkrycia tejże. Dotąd wprawdzie nie byli jej znaleźli, nie tracąc przeto nadziei, że kiedyś może im się to uda.
Do trzeciej kategorji tych zaliczał, którzy nie troszczyli się o nic więcej, jak tylko o formy zewnętrzne i ceremonje drobiazgowe stowarzyszenia. Takim był Wilarski, a nawet i sam Wielebny.
Do czwartej w końcu, należeli ci nader liczni adepci w owym czasie, którzy w nic nie wierząc, nie życząc sobie zmian żadnych w ustroju społecznym, trzymali się masonerji po to jedynie, aby zbliżyć się, do osobistości możnych i wpływowych. Zajęci też byli tem głównie, aby wyzyskać jak najkorzystniej dla siebie stosunki z owymi dygnitarzami.
Własna ruchliwość nie zadawalniała Piotra wcale. Wyrzucał masonerji w Petersburgu, że zadawalniała się li czczemi formułkami. Odczuwał instynktowo, że masoni, jakich widział w Rosji, schodzą po prostu na manowce, oddalając się coraz bardziej od pierwotnych podwalin stowarzyszenia. Zdecydował się zatem wyjechać za granicę, aby tam zostać wcielonym w tajemnice najwyższe stowarzyszenia.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wrócił wśród lata w roku 1809. Masoni rosyjscy zostali uprzedzeni przez swoich zaufanych korespondentów zagranicznych, że Bestużew pozyskał tak dalece ufność bezgraniczną najwyższych dostojników w masonerji, że obznajomiwszy go z wszelkiemi tajemnicami, wynieśli na szczebel najwyższy w hierarchji stowarzyszenia. Dowiedzieli się jednocześnie, że Piotr przywozi mnóstwo projektów, tyczących się reform rozmaitych w stowarzyszeniu. Licznie się też u niego zgromadzili skoro pojawił się w Petersburgu, uważając po jego minie, że przygotowuje im jakąś wielką niespodziankę.
Zadecydowano, że trzeba zwołać posiedzenie nadzwyczajne, aż do stopni najniższych adeptów masonerji, aby Piotr miał sposobność udzielić braciom instrukcji przywiezionych. Gdy zebrano się w komplecie, dopełniwszy formułek obowiązkowych, Piotr zagaił w tych słowach posiedzenie:
— Bracia kochani — rzekł powstając, cały zaczerwieniony i jąkając się z nadmiaru wzruszenia, zmieszany i onieśmielony. — Nie dość jest wykonywać tajemnicze obrzędy w głębi lóż naszych, trzeba czynów, czynów... czynów! koniecznie... Zardzewieliśmy, zasklepili jak ślimaki w swoich skorupkach... Trzeba nam się otrząść z tego lenistwa, obudzić ze snu letargicznego i zabrać się do pracy czynnej — zakończył, dobywając z zanadrza gruby zeszyt i zdecydowawszy się nareszcie na odczytanie swojego rozwlekłego memorjału.
Treścią jego było: że aby wykorzenić przesądy dotąd istniejące, zapewnić tryumf cnocie i zaprowadzić ogólne braterstwo ludów, nie trzeba robić rewolucji, przewracać do góry nogami ustroju społecznego, tylko dawać z siebie dobry przykład pod każdym względem, i pracować wytrwale na polu jak najszerszej i najogólniejszej oświaty.
Gdy społeczeństwo całe tonęło w ciemnościach, dość było kazań, aby zyskiwać prozelitów. Dziś trzeba używać środków silniej oddziaływujących na umysły, niż samo słowo. Trzeba ludziom umieć przedstawić cnotę tak ponętnie, żeby w niej zasmakowali i zapragnęli wykonywać ją na wzór masonów. Namiętności nie można stłumić gwałtownie, za jednym zamachem. Trzeba je zwolna podkopywać, kierując ku celom wzniosłym, podniecając ku dobremu. Trzeba żeby każdy z ludzi, zadawalniał te popędy namiętne w dziedzinie cnoty jedynie. Do masonów zaś należy szczytne posłannictwo, dostarczyć ludziom sposobności po temu, wskazać im cel właściwy życia tu na ziemi.
Skoro w każdym kraju, utworzy się grono takich „wybranych“ i najzacniejszych; ci nawzajem, natchną innych braci, podobnie wzniosłemi ideami, a tym sposobem, związawszy się ściśle z sobą, nie znajdą zapory na swojej drodze, i wszystko stanie się możliwem dla stowarzyszenia, tak silnego jak masonerja, które już dotąd mimo otaczającej go tajemnicy, tyle zdziałało dla dobra ludzkości...
Odczytanie owego memorjału, wywołało wrażenie nadzwyczajne, i zrewolucjonizowało najgwałtowniej całe zgromadzenie. Większość widząc w nim skłonność niebezpieczną do Iluminizmu, przyjęła tenże nader chłodno, ku wielkiemu zdziwieniu Piotra. Sam Wielebny, wziął się do niego nie na żarty, wyciągając na coraz szersze tłumaczenie swoich zasad, w miarę jak Piotr wpadał w zapał coraz gorętszy. Posiedzenie było okropnie burzliwe. Utworzyły się partje rozmaite. Jedni oskarżali Piotra o Iluminizm, inni brali jego stronę z całą gorliwością i przekonaniem. Wtedy uderzyła Piotra po raz pierwszy, niesłychana rozmaitość w zapatrywaniach ludzkich na tę samą kwestję. Ztąd wypływa, rzecz naturalna, że na żadną prawdę, choćby jak wzniosłą, nie zgodzą się w zupełności ani dwaj ludzie, każdy z nich bowiem będzie się na nią zapatrywał z innego stanowiska. Nawet pomiędzy członkami, którzy zdawali się być po jego stronie, każdy wtrącał swoje poglądy i swoje zastrzeżenia, co do reform proponowanych przez Piotra. Na to on znowu oburzał się, żadnej zmiany nie przyjmując, uważał bowiem swoje zdanie za najlepsze, i żądał, żeby było przyjęte bez oporu, jednogłośnie.
Wielebny zwrócił między innemi Piotra uwagę, tonem szyderskim, że uniesiony namiętnością, okazał w dyspucie z braćmi więcej gniewu, niż pokory chrześćjańskiej i wybaczliwości. Piotr nic na tę zaczepkę nie odpowiadając, spytał krótko i węzłowato, czy jego propozycja zostanie przyjęta? Wielebny odrzucił tak samo krótko i stanowczo: — „Że ani im to w głowie postało!“ — Wtedy Piotr wybiegł z loży, nie dopełniwszy nawet formułek przepisanych, i wrócił do siebie zgorszony i oburzony.
Trzy dni następne, po tem niefortunnem wydarzeniu, spędził Piotr wyciągnięty na szezlongu, nie opuszczając wcale pokoju i nie widząc żywej duszy, prócz swego lokaja. Zapadł był najformalniej na spleen gwałtowny.
W tym czasie dostał list od żony. Błagała go najusilniej o rozmowę, opisując słowami wymownemi, jak cierpi okropnie na rozłączeniu z nim. Kończyła zapewnieniem, że odtąd radaby resztę życia poświęcić jemu wyłącznie, i że powróci niebawem z zagranicy do Petersburga.
Wkrótce potem jeden z masonów najmniej ceniony i wcale nie szanowany przez towarzyszów, dla swego życia niemoralnego, wdarł się do Piotra prawie przemocą, a sprowadziwszy rozmowę na temat pożycia małżeńskiego, wyrzucał mu ostro surowość nieubłaganą względem żony, surowość nie zgadzającą się z prawami masonerji, które przypolecają przebaczenie żałującemu i skruszonemu grzesznikowi.
Teściowa żądała również, aby odwidził ją bodaj na chwilę, ma bowiem pomówić z nim o bardzo ważnych rzeczach. Piotr domyślał się spisku zręcznie ułożonego. Znajdował się jednak w stanie takiej niemocy moralnej, tak był znużony i znudzony wszystkiem, że nawet i to zbliżenie było mu obojętnem. Nic bo w życiu nie wydawało mu się teraz ważnem. Czuł że nie przykłada żadnej wartości do tej kwestji: czy zostanie nadal wolnym, czy też przyjmie żonę napowrót pod swój dach?
— Nikt nie ma słuszności, a więc i nikt nie błądzi właściwie... W takim razie i ona nie była występną — mówił w duchu. — Cóż mu to zresztą zaszkodzi, lub pomoże, czy będzie z nią żył, czy nie? Otrząsnął się nareszcie z apatji, która go była opanowała, i postanowił, zanim odpowie ostatecznie w tej sprawie, rozmówić się w cztery oczy z Bazdejewem. W tym celu zatem wyjechał natychmiast do Moskwy.
∗ ∗
∗ |
Wyjątek z Piotra Pamiętnika. „Moskwa, 17 listopada: — Wracam od Dobrodzieja, i spisuję czemprędzej jakie odniosłem wrażenie. Żyje prawie w nędzy, a od trzech lat cierpi męki piekielne, na kamień w pęcherzu. Nigdy jednak z ust jego nie wyrwie się jęk, nie wyrwie słowo skargi. Od świtu, aż późno w noc, prócz chwil kilku przeznaczonych na posiłek nader skromny, poświęca czas cały swoim pracom naukowym. Przyjął mnie bardzo serdecznie, i prosił żebym usiadł na łóżku na którym leżał. Zbliżyłem się do niego ze znakami Wielkiego Orientu i Jerozolimy. Odpowiedział na nie, a potem zapytał z łagodnym uśmiechem, czegom się nauczył w lożach pruskich i szkockich? Opowiedziałem mu wszystko szczegółowo, jak również o moich propozycjach zrobionych braciom w Petersburgu. Nie zataiłem przed nim, jak zostałem źle przyjęty, po czem nastąpiło moje zerwanie z braćmi. Milczał dość długo, wreszcie objawił swoje zdanie, które rozjaśniło mi natychmiast, tak przeszłość jak i przyszłość moją. Uderzyło mnie jak grom jego pytanie: — „Czy pamiętasz o trzech głównych celach stowarzyszenia?: 1mo ścisłe zachowanie i zgłębianie tajemnic; 2do oczyszczanie i udoskonalenie samego siebie, aby módz uczestniczyć w tych tajemnicach; 3tio nakoniec: udoskonalenie całej ludzkości, przez chęć oczyszczania się z brudów ziemskich. Któryż z tych trzech jest celem najgłówniejszym? Udoskonalenie moralne, bezwątpienia, do niego bowiem możemy zawsze dążyć, w jakichkolwiek znajdujemy się stosunkach i okolicznościach. Ale jest to ten jednocześnie, który wymaga po nas najcięższej pracy. Możemy bardzo łatwo grzeszyć pychą, jeżeli zwracamy się zuchwale i wdzieramy się gwałtem w odgadywanie tajemnic, których nie jesteśmy godni zgłębić, naszym duchem skalanym brudem ziemskim. Tak samo nie godzi nam się brać do ulepszenia i poprawiania innych, jeżeli dajemy im z siebie najgorszy przykład nieczystości obyczajów i wszelakich nieprawości. Iluminizm tem właśnie grzeszył, i to go potępiło, że członkowie jego w pysze szatańskiej, uważali siebie za wyższych i doskonalszych, niż reszta śmiertelników. Wychodząc z tego założenia, potępił mój memorjał, i to wszystko com dotąd uczynił. Przyznałem mu słuszność. Co się tyczy moich spraw osobistych, powiedział, że powinnością szczerego masona, jest doskonalenie samego siebie. Sądzimy częstokroć że rychlej ten cel osiągniemy, zrzuciwszy z siebie na raz wszelkie brzemiona i obowiązki włożone na nas przez Opatrzność. Dzieje się atoli wręcz przeciwnie. Nie możemy iść naprzód, tylko staczając mężnie walkę z życiem, tylko stawiając czoło przeciwnościom i zaporom, na drodze cnoty. Trzeba przedewszystkiem poznać samego siebie, a to przychodzi nam najłatwiej przez porównanie. Nie zapominajmy również o cnocie kardynalnej, o zamiłowaniu śmierci. Przeciwności jedynie i ciężkie obowiązki, mogą wykazać nam całą nicość i gorycz życia ziemskiego, wzniecając w nas zapał prawdziwy, i wiarę silną w życie pozagrobowe, bez walk i trudów doczesnych. Te jego słowa iście natchnione, uderzyły mnie tem bardziej, że Bazdejew mimo straszliwych cierpień fizycznych, nie zdaje się wcale życiem znużony. Miłuje śmierć, ale nie czuje się jeszcze do niej dość przygotowanym, mimo swojej czystości i wzniosłości duchowej. Tłumaczył mi w ten sposób wielki kwadrat stworzenia: że liczba 3 i 7 jest podstawą wszystkiego. Dał mi radę, żebym nie odrywał się od moich braci w Petersburgu, żebym nie żądał koniecznie być pierwszym w loży, i żebym użył całego mojego wpływu, aby ustrzedz tak siebie jak i innych, od porywów dumy źle zrozumianej. W ogóle powinienem tak sobie jak i im dopomagać do postępowania drogą cnoty, i coraz wyższej doskonałości. Radził mi w tym celu czuwanie ścisłe nad samym sobą, i dał mi ten oto zeszyt, abym w nim zapisywał sumiennie czynności moje z dnia każdego.“
„Żyję na nowo z moją żoną. Wpadła była do mnie teściowa tonąc we łzach, i zaręczała najuroczyściej że Helena niewinna, błaga mnie o wysłuchanie jej, czuje się bowiem najnieszczęśliwszą bezemnie... i tak dalej... i tem podobnie... Wiedziałem z góry, że skoro ją dopuszczę do siebie, zmięknę do reszty, i nie potrafię oprzeć się nadal jej prośbom i naleganiom. Byłem w rozterce z samym sobą; nie wiedziałem co czynić, ani kogo radzić się w tym wypadku. Gdyby był tu Dobrodziej, ten by mi był dopomógł. Odczytałem jego listy, przypomniałem sobie nasze rozmowy, i wywnioskowałem z tego wszystkiego, że nie powinienem odmawiać tej, która garnie się na nowo pod moje skrzydła opiekuńcze. Trzeba właśnie wyciągnąć rękę pomocną, do niej raczej, niż do kogo innego, skoro związałem z nią moje losy w obliczu Boga. Włożę zatem krzyż na ramiona, zesłany mi przez Opatrzność, i poniosę go w pokorze ducha! Jeżeli jednak moje przebaczenie, ma mieć za cel dobro, niechże to moje połączenie z nią, będzie czysto duchowe! Powiedziałem mojej żonie że ją błagam o puszczenie w niepamięć całej przeszłości, o przebaczenie mi jeżeli zawiniłem czem wobec niej. Z mojej zaś strony odpuszczam jej również wszystko, i nie mam odtąd żalu o nic. Czułem się szczęśliwy, żem mógł jej to powiedzieć. Oby nie dowiedziała się nigdy, jak przykrą była dla mnie owa chwila, kiedym ją znowu zobaczył przed sobą! Zamieszkałem górne piątro w pałacu naszym, i czuję się jakby odrodzonym. Błogo mi z tem uczuciem“!
Towarzystwo w sferach najwyższych, zbierające się czy u dworu, czy na wielkich balach w domach prywatnych, dzieliło się jak i dawniej na rozmaite kółka i kółeczka, z których każde miało swoją cechę odrębną. Najliczniejszem było koło francuzkie, reprezentujące nowy sojusz francuzko-rosyjski, na którego czele stał Rumiancow i Caulaincourt. Jak tylko pogodziła się z mężem, Helena zajęła w tem kółku jedno z pierwszych miejsc. Całe poselstwo francuzkie, i wiele osobistości znanych z rozumu i nader wybitnego stanowiska, brało żywy udział w każdem zebraniu u pięknej hrabiny Bestużew.
Była również w Erfurcie, podczas sławnego i niezapomnianego zjazdu tamże dwóch świata mocarzów. Tam poznała, co tylko Europa posiadała wówczas najznakomitszego, i co otaczało wielkiego Napoleona. Miała tam powodzenie olbrzymie. Sam Napoleon uderzony w teatrze jej pięknością olśniewającą, spytał zaciekawiony, jak się nazywa? Tryumfy zbierane przez nią, jako piękności modnej i zawsze ubranej najgustowniej, nie dziwiły bynajmniej Piotra. Sam przyznawał w duchu, że Helena jeszcze w tym czasie stała się bardziej uroczą. Co go jednak uderzało, i czego wcale nie mógł pojąć, to sławy rozgłośnej, którą umiała zdobyć przez te dwa lata. Uważano ją powszechnie za kobietę zachwycającą, o tyle rozumną i dowcipną, o ile piękną była. Znany z dowcipu książę de Ligne (gdy Napoleon nadał był jego synowi tytuł barona, ojciec tak do niego list swój zaadresował: („Monsier le baron de Ligne, né prince de Ligne) otóż ten sam stary książę pisywał do Heleny listy na ośmiu stronnicach. Bilibin nosił się ze swojemi najlepszemi konceptami, aby popisać się z niemi w obecności prześlicznej hrabiny Bestużew. Być przyjętym w jej salonie, znaczyło tyle, co odebrać dyplom na człowieka rozumnego i niezwykłego. Młodsi ludzie czytali to co było najciekawszem w owej epoce, aby mieć o czem mówić, gdy szli na wieczór do pięknej hrabiny. Sekretarze ambasady a nawet sami panowie, powierzali jej wszelkie tajemnice stanu. Koniec końców, Helena została niebawem prawdziwą i niezaprzeczoną potęgą. Piotr przekonany najmocniej o jej niesłychanem ograniczeniu, należał czasem do zebrań w jej salonach, do objadów dyplomatycznych i balów gromadzących nader liczne towarzystwo, przysłuchując się w osłupieniu i z rodzajem trwogi, rozprawom Heleny w dziedzinie polityki, poezji, a nawet na polu filozofii. Odczuwał coś podobnego, do strachu kuglarza, który lęka się żeby nie odkryto lada chwila jego wolt i sztuczek, omawiających i oszukujących zgromadzoną publiczność. Ale jakoś nikt niczego nie spostrzegał. Był-że ten rodzaj salonu miejscem uprzywilejowanem dla głupoty i ślepoty ludzkiej, czy też oszukani znajdowali w tem przyjemność, żeby ich oszukiwano? Rzeczywiście stało się to faktem dokonanym, że reputacja hrabiny Bestużew była tak silnie ufundowaną, jako rozumnej i dowcipnej kobiety, iż mogła sobie nadal pozwolić rzeczy niestworzonych. Chociaż zdarzyło się jej nieraz palnąć głupstwo kolosalne, dopatrywano w każdem jej słowie znaczenia głębokiego, podziwiano i przyklaskiwano, znajdując tam to nawet, o czem jej się ani przyśniło.
Piotr był właśnie mężem, jakiego potrzebywała owa modna piękność. Ogłoszony za dziwaka, ale zresztą za wielkiego pana, w całem tego słowa znaczeniu; nie psuł w niczem harmonji tych zebrań, których cechą była niesłychana wytworność i prawie dworska etykieta. Zachowanie się Piotra chłodne, po trochę lekceważące, podnosiło niejako przymioty niezrównane w oczach świata jego żony, stworzonej li do zabaw i rozrywek wszelakich. W tych ostatnich dwóch latach, Piotr zajmywał się wyłącznie badaniem i zgłębianiem kwestji tak odrębnych i odstrychających od wiru wielko-światowego, w który go żona wciągnęła na nowo, że po za tem kołem zaklętem, uważał on wszystko za drobnostkę nie zasługującą, żeby się nad nią bliżej zastanawiać. Wchodził do żony salonów, jakby do sali teatralnej, z najwyższą obojętnością i łagodną wybaczliwością dla ludzkiej głupoty i słabostek rozmaitych. Ten rodzaj nonszalancji i banalnej uprzejmości, którą wszystkich równo obdzielał, imponował właśnie towarzystwu, i zyskiwał tym sposobem ogólne poszanowanie. Jeżeli kiedy zajęła go prowadzona rozmowa, brał w niej udział, wypowiadał najotwarciej swoje zdanie, nie troszcząc się wcale, co też na to zrobią za minę panowie ambasadorowie? Czasem odezwał się nawet w tonie nadto szczerym, nie koniecznie stosownym w towarzystwie tak niesłychanie dystyngowanem. Piotr atoli miał ze swojej strony ufundowaną reputacją dziwaka, a w dodatku przysłużał mu przywilej męża, najmilszej i najpiękniejszej kobiety w całym Petersburgu. Z tego więc tytułu przebaczano mu bardzo wiele, i nie brano na serjo jego słów impetycznych.
Pomiędzy młodzieżą uczęszczającą do salonów Heleny, odznaczał się Borys Trubeckoj, który w tym krótkim czasie zrobił karjerę najświetniejszą. Helena nazywała go „swoim paziem“, traktowała prawie jak dzieciaka, uśmiechając się tak samo do niego jak do całego świata. A jednak ten uśmiech drażnił Piotra, Borys przybrał był wobec męża Heleny ton pełen uszanowania głębokiego, z lekkim odcieniem jakby ubolewania, co tem bardziej gniewało Piotra. Tyle wycierpiał z takiego samego powodu przed trzema laty, że obecnie radby był oszczędzić sam sobie podobnego upokorzenia. Zresztą przestawszy być mężem swojej żony, nie rościł sobie prawa do posądzania jej o stosunki miłosne z kimkolwiek.
— Dziś kiedy zyskała sławę prawdziwej bas-bleu, musiała zapewne zrezygnować z szaleństw dawniejszych — pocieszał się biedak. — Nie było dotąd przykładu, żeby kobieta pozująca na taką „niebieską pończochę“ ulegała kiedykolwiek namiętnym serca porywom.
Bóg raczy wiedzieć skąd czerpał tę maksymę, przyjął ją atoli jako prawdę matematyczną. A jednak rzecz dziwna, obecność Borysa oddziaływała na niego nawet fizycznie. Czuł się jakby sparaliżowanym; nie był w stanie poruszyć ręką ani nogą, a tem mniej zebrać myśli mózg mu rozpierających. W takich razach perswadował sobie:
— Jakaś dziwna niewytłumaczona antypatja!
Tak tedy w oczach świata, Piotr uchodził za wielkiego pana, męża ślepego po trochę, a nawet śmiesznego poniekąd oryginału, który posiadał żonę zachwycającą. Bądź jak bądź, dziwak (dość inteligentny, to mu łaskawie przyznawano) nie zawadzał w towarzystwie i nikogo w niczem nie krępował. Uważano go za poczciwca, który nie zamąci wody nikomu. W duszy Piotra tymczasem o czem nikt nie miał wyobrażenia, i o co niktby go nie był posądził, odbywała się walka tajemna, praca ciężka, trudna, zawiła, rozwoju wewnętrznego. Jej zawdzięczał nie jedną chwilę radosną, chociaż nie oszczędzała mu ona również strasznych wątpliwości i bolesnych doświadczeń.
Ustęp z Piotra Pamiętnika 24 listopada. — „Wstałem o ósmej... przeczytałem rozdział Ewangielji... wziąłem udział w posiedzeniu (według rady Bazdejewa, Piotr Wrócił był nazad do loży petersburgskiej i należał do jednego z komitetów)... objad jadłem u siebie. Hrabina ma gości, którzy są mi antypatyczni. Jadłem i piłem umiarkowanie. Po obiedzie przepisałem na dwie ręce dokumenta braciom potrzebne. Wieczorem zszedłem na dół do hrabiny. Opowiedziałem pewną anegdotę o panu B. Spostrzegłem się, ale niestety za późno, po wybuchach śmiechu, któremi przyjęto moje opowiadanie, że źle uczyniłem, rzucając im go na pastwę.
„Kładnę się spać szczęśliwy i spokojny. Panie wszechpotężny dopomóż mi, abym nie zboczył nigdy z dróg Twoich!“
27 listopada. — „Wstałem późno, wylegiwując się długo i leniwie na łóżku.. Panie, ratuj mnie!... Czytałem Ewangielją, ale bez należytego skupienia. Brat Urussów przyszedł pomówić ze mną o nicościach świata tego i o planie cara, co do nowych reform. Chciałem je zganić, przypomniałem sobie jednak jeszcze dość wcześnie nasze przepisy i napomnienia Dobrodzieja. Prawdziwy masson, choćby nawet był w rządzie czynnym członkiem, powinien pozostać wobec wszystkiego widzem zupełnie biernym, to bowiem w niczem jego nie dotyczy. Mój język to wróg najcięższy mego ducha Bracia, V... G... zi O... odwidzili mnie również, aby rozmówić się wsprawie przyjęcia nowego adepta. Zaczęli potem tłumaczyć znaczenie siedmiu słupów w świątyni, siedmiu schodów do niej prowadzących, siedmiu umiejętności, siedmiu cnót, siedmiu grzechów głównych, i siedmiu darów Ducha św. Brat O. ma wymowę porywającą. Dziś wieczór przyjęto nowego adepta. Sala świeżo urządzona, przyczyniła się wielce swoją wspaniałością, do piękności całego obrzędu. Przyjęto Borysa Trubeckiego. Jam go wprowadzał. Nagabywały mnie dziwne uczucia, gdyśmy znaleźli się sam na sam, i nie mogłem wstrzymać się od złych myśli. Posądzałem go, a nawet oskarżałem w duchu, że przystępuje do naszego stowarzyszenia, jedynie w tym celu, aby wyeksploatować na swoją największą korzyść wpływy, jakie mają nasi bracia we wszystkich sferach społeczeństwa. Pytał mnie raz po raz, czy N... i S... należą do naszej loży? (Na co nie umiałem mu odpowiedzieć.) Badałem go uważnie. Zdaje mi się że nie potrafi wzbudzić w sobie prawdziwej czci dla naszych wzniosłych celów. Nadto go świat zajmuje, nadto przywiązany do jego błyskotek, aby pożądać szczerze wewnętrznego oczyszczenia i udoskonalenia. Sądzę że się nie mylę, gdy go posądzam o brak szczerości. Spostrzegłem na jego ustach uśmiech szyderski, gdym mu wykładał nasze przepisy. Znalazłszy się z nim sam na sam w ciemnościach świątyni, byłbym go najchętniej przebił ostrzem, którem dotykałem się jego piersi obnażonej. Nie umiałem być zapewne dość wymownym, i nie potrafiłem przekonać o słuszności moich powątpiewaniach i posądzań, braci i Wielebnego. Niech mną raczy kierować, Wielki Budowniczy wszech świata, i niech mnie wyprowadzi łaskawie z labiryntu kłamstw i oszukaństwa!“
3 grudnia. — „Zbudziłem się bardzo późno... Ewangielją czytałem nader chłodno. Wyszedłszy z pokoju sypjalnego, zacząłem chodzić po wielkiej sali... Nie byłem w stanie zebrać myśli rozpierzchłych. Wpadł do mnie Borys i naopowiadał mi mnóstwo historji najrozmaitszych. Jego obecność rozdrażniała mnie najokropniej. Zacząłem mu się sprzeciwiać. Zrypostował trochę żywo, a ja nagadałem mu rzeczy niestworzonych, niemiłych i grubiańskich po prostu. Umilkł, ja zaś upamiętałem się po niewczasie, jak postąpiłem z nim niesłusznie. Nie mogę nigdy powstrzymać się wobec niego. Winna temu moja wygórowana miłość własna. Mam się za istotę o wiele wyższą i doskonalszą od niego, a to źle i bardzo nie dobrze! On jest o wiele wybaczliwszym i wyrozumialszym na moje słabostki. Ja zaś pogardzam nim po prostu. Daj to o Boże, abym będąc z nim razem, poznał i odczuł głęboko całą moją niegodność, i żebym pokonał moją popędliwość, która nie może nigdy zrodzić dobrych owoców!“
7 grudnia. — „Widziałem we śnie Dobrodzieja. Ukazał mi się z twarzą dziwnym blaskiem jaśniejącą. Dziś właśnie odebrałem list od niego, w którym rozpisuje się szeroko i długo o powinnościach małżeńskich. Panie, Panie przybądź mi na pomoc! Zginę w mojej przewrotności i zepsuciu, jeżeli Ty mnie opuścisz!“
Nic się nie poprawiło w stosunkach majątkowych Rostowów, mimo że całe dwa lata na wsi przemieszkali.
Mikołaj wierny swojemu postanowieniu, służył jak przed tem cichuteńko w tym samym pułku, co nie mogło wcale dopomódz mu do świetnej karjery. On wprawdzie wydawał nader mało. Za to dom jaki prowadzono w Otradnoe, a szczególniej sposób rządzenia majątkiem Mitenki, któremu hrabia ufał na ślepo, pomnażał długi z dniem każdym. Rosły one niby grudka śniegu spadająca z lodowców alpejskich. Zanim dosięgnie ich stóp, przemienia się w straszną lawinę, zasypującą wsie całe. Stary hrabia widział jeden jedyny punkt wyjścia z tego rozpaczliwego położenia: dostać jaką przynośną posadę u dworu. W tym więc celu wybrał się z całą rodziną do Petersburga, aby wyprosić sobie dobre miejsce, i (jak dodawał) żeby zabawić swoje panny po raz ostatni.
Nie długo po przybyciu Rostowów do Petersburga, Berg oświadczył się o Wierę i został przyjęty.
W Moskwie Rostowy, rzecz naturalna, należeli do najwyższych sfer towarzyskich. Tu jednak ich kółko było poniekąd różnorodną mieszaniną. Przyjmowano ich ogólnie jako parafjaninów. Ci nawet, którzy w Moskwie prawie nadużywali ich gościnności, raczyli zaledwie przyznać się do nich w Petersburgu.
I tu prowadzili jak zawsze dom otwarty. Ich wytworne kolacyjki gromadziły osobistości najrozmaitsze i najdziwaczniejsze. Z dawniejszych znajomych zjawiali się kiedy niekiedy ich wiejscy sąsiedzi, jeżeli którego nagła sprawa przypędziła do Petersburga. Ich córki występywały wszędzie z dworską freiliną, hrabianką Perońską. Do gości prawie codziennych należał Piotr Bestużew, którego hrabia spotkawszy raz na ulicy, zaciągnął gwałtem do siebie na wieczór, i pewien syn pocztmistrza. Ojciec jego był dawniej w stacji pod Otradnoe. Ma się rozumieć, że i Berg spędzał w domu Rostowów każdą wolną chwilę jako zdeklarowany konkurent, okazując Wierze o ile to było w jego mocy swoją miłość, i nadskakując narzeczonej, według przyjętego w świecie wielkim zwyczaju. Pokazywał z dumą każdemu swoją rękę prawą skaleczoną pod Eusterlitz, i trzymał zawsze (bez żadnej zresztą potrzeby) pałasz w ręce lewej. Jego wytrwałość w opowiadaniu tego wypadku tragicznego, i wielkie znaczenie, które do niego przywiązywał, sprawiły nareszcie że uwierzono w tegoż autentyczność, i dostał za to aż dwie nagrody.
Gdy nadeszła wojna w Finlandji, odznaczył się w niej tak samo. Podniósł z ziemi odłam pękniętego granatu, który zabił był przed chwilą adjutanta obok jenerała, i podał go główno-dowodzącemu. Ten fakt niesłychanej doniosłości, opowiadany i komentowany przez Berga aż do znudzenia, został przyjęty z wszelką łatwością jak i pierwszy. Berga i za to wynagrodzono. Dość na tem, że w roku 1809, był kapitanem w gwardji przybocznej, i dostał krzyż za chrabrost. Zajmywał w Petersburgu posadę, krótko mówiąc, bardzo przynośną pod względem pieniężnym, a wielce zaszczytną, zapatrując się na nią z moralnego stanowiska.
Kilku zawistnych co prawda, radziby byli oczernić go i osłabić w opinji, doniosłość i znaczenie jego zasług niespożytych. Każdy jednak musiał przyznać, że był dzielnym oficerem, gorliwym służbistą, cenionym wysoko przez swoich przełożonych i obyczajów nieskazitelnych. Miał przed sobą karjerę najświetniejszą, i używał w świecie jak najlepszej reputacji.
Przed czterema laty, znajdując się w teatrze w Moskwie pewnego wieczora, Berg zobaczył w loży hrabiankę Wierę Rostow. Wskazał na nią oczami i rzekł do towarzysza broni siedzącego obok, a który był również Niemcem z rodu:
— Ta tam będzie moją żoną.
Obliczywszy wszelkie szanse z góry, i po głębokim namyśle, porównywając swoje stanowisko, z obecnem położeniem Rostowów, zdecydował się wreszcie na krok stanowczy.
Jego oświadczyny przyjęto zrazu ze zdziwieniem nie zbyt pochlebnem dla niego:
— „Jakto, syn ubogiego szlachetki z Inflant, śmie sięgać po rękę hrabianki Rostow?“ — Cecha główna jego charakteru: nieograniczone, posunięte do najwyższej naiwności samolubstwo, i tu mu drogę utorowało, znosząc i zmiatając przed nim wszelkie zapory. Tak był przekonany o swojej doskonałości, że wkrótce udzieliło się to przekonanie całej rodzinie Wiery. Przyznano w końcu, że Wiera nie mogłaby wybrać lepiej. Majątek Rostowów topniał w oczach; Berg wiedział o tem. Panna liczyła obecnie dwadzieścia cztery wiosen, a mimo jej piękności i wykształcenia, jakoś nikt się dotąd nie trafiał!... Przyjęto go zatem nie mając nic lepszego pod ręką.
— Widzisz — tłumaczył Berg szeroko i długo swojemu towarzyszowi, którego nazywał przyjacielem, (mieć serdecznego przyjaciela należało bowiem do dobrego tonu). — Wszystko naprzód obmyśliłem, ułożyłem, i nie ożeniłbym się, gdyby cokolwiek nie stosowało się do moich obliczeń. Mój przyszły tatko i szanowna teściowa, są zaopatrzeni należycie, (wystarałem im się jak wiesz o znaczną pensją), ja zaś mogę żyć w Petersburgu bardzo przyzwoicie, dzięki moim własnym dochodom i procentowi od kapitału posagowego mojej narzeczonej. Nie żenię się z nią, chroń Boże! dla pieniędzy... to byłoby po prostu nieuczciwie. Trzeba jednak dla pewnej równowagi, żeby w małżeństwie każda strona coś posiadała. Moim majątkiem jest moja szarża i pensja wcale niepoślednia. Ona przynosi mi posag niewielki co prawda, ale za to pochodzi z rodu arystokratycznego, ma rozmaite stosunki, pokrewieństwa, a to wiele znaczy w życiu. Z tem wszystkiem jakoś dam sobie radę. Jest bardzo piękną, nadzwyczaj rozsądną i gospodarną, kocha mnie od dawna — zarumienił się mimowolnie — i ja ją kocham za to najbardziej, że tak wszystko bierze na rozum, chłodno i praktycznie. Dziwna rzecz w kogo ona się wdała?... Zupełnie odmienna niż jej cała rodzina, porządnie narwana!... mówiąc między nami... Ta jej siostra naprzykład: Nataszka... To ci dopiero głowa przewrócona!... Nie mogę znosić tej wietrznicy!... Moja narzeczona to rzeczywiście perła drogocenna!... zobaczysz ją... poznasz... i spodziewam się, że przyjdziesz nie raz... — chciał powiedzieć „do nas na objad“, utknął na tem jednak, i rzekł po głębszym namyśle — przyjdziesz wypić z nami wieczorem herbatkę...
Po tych słowach mlasnął językiem, wypuszczając z ust kłąb dymu tytuniowego, w kółkach tak równych i misternie ułożonych, jak jego przyszłe małżeńskie pożycie, którem się już naprzód nie mógł dość nacieszyć.
Po pierwszej chwili pewnego wahania i niezdecydowania, cała rodzina Rostowów, przyjąwszy ostatecznie do swego grona Berga, jako przyszłego męża Wiery, nie posiadała się z radości, że nareszcie pozbędą się z domu tej, która tak wszystkim i na każdem miejscu zawadzała. Starali się ile możności pokrywać to uczucie mimowolne, i lękali się żeby z niem nie zdradzić się nadto wyraźnie. Wszyscy też wyglądali nienaturalnie, jakby wiecznie pomieszani i zażenowani. Stary hrabia wstydził się najbardziej, nie mogąc oznaczyć chwilowo ile da córce posagu. Wierzyciele naciskali nań coraz gorzej, długi rosły jak na drożdżach, a w miarę tego zwiększały się jego troski i kłopoty finansowe. Dotąd nie miał śmiałości rozmówić się z Bergiem otwarcie, w tej kwestji drażliwej. Już tylko tydzień zostawał mu do dnia ślubu Wiery, a ojciec dotąd nic nie postanowił. Niegdyś przeznaczał w myśli trzysta dusz każdej córce w posagu, gdy na świat przychodziły, odtąd jednak wszystko zmieniło się na gorsze. Dusze posprzedawano razem z dobrami, pieniądze rozlazły się niewiedzieć którędy, a biedny ojczysko zachodził w głowę, w jaki sposób rozwiąże ten węzeł gordyjski? Czy dać córce dobra Riazan? Czy sprzedać część lasu w Otradnoe, lub pożyczyć pieniądze na weksel? Jeszcze nie był się namyślił ostatecznie, gdy pewnego dnia wszedł do niego Berg wcześnie z rana, i spytał prosto z mostu, nie owijając w bawełnę, z najsłodszym uśmiechem, ile też raczy dać swojej córce w posagu? Hrabia zmieszany i zaniepokojony, kwestją postawioną tak kategorycznie, zaczął wywijać kominka, odpowiadając ni to, ni owo:
— Nie bój się niczego, synciu kochany... będziesz ze mnie zadowolony... cieszy mnie że umiesz brać się tak praktycznie do interesów, to dobrze, nawet bardzo dobrze! — Tu poklepał przyjacielsko po ramieniu zięcia przyszłego, i powstał chcąc przerwać niemiłą rozmowę.
Berg nie dał się jednak zbić z tropu, tylko oświadczył najspokojniej zawsze z uśmiechem, że jeżeliby nie dowiedział się na pewno, ile wyniesie posag jego narzeczonej, i nie mógł dostać bodaj czwartej części na rękę, przed ślubem, widziałby się zmuszonym, choć z bólem serca zerwać wszystko i ustąpić.
— Sądzę że przyznasz mi słuszność panie hrabio — zakończył. — Byłoby to z mojej strony czynem niehonorowym, narażać na biedę moją żonę w przyszłości, nie wiedząc z góry, na jaki dochód roczny możemy liczyć na pewno.
Hrabia uniósłszy się wspaniałomyślnością, i pragnąc w szczególności, aby go Berg nie przypierał więcej do muru w sposób tak nie miły, zobowiązał się najsolenniej wystawić mu weksel na 80,000 rubli. Berg ucałował ramię teścia przyszłego, aby wyrazić mu swoją wdzięczność, dodając od niechcenia, że ponieważ potrzebuje przed ślubem nieodzownie 30,000, a już co najmniej 20,000 rubli, na jakie takie zagospodarowanie, aby miał przecie gdzie żonę wprowadzić, weksel zatem wystawi mu hrabia łaskawie, tylko na sześćdziesiąt tysięcy rubli.
— Ależ dobrze... dobrze! — hrabia odrzucił niecierpliwie. — Wybacz mój drogi, że ci policzę tych 20,000, jako część owych ośmdziesięciu tysięcy posagowych... Na to licz stanowczo mój drogi, tak być musi... nie potrzebujemy o tem dłużej mówić!...
Nataszka skończyła była lat szesnaście w tym samym roku 1809, który naznaczyła była jako termin ślubu z Borysem, po owym ognistym całusie, danym mu przed czterema laty. Od tego czasu wcale się z nim nie spotkała. Jeżeli kto kiedy wspomniał o nim w salonie jej matki, Nataszka nie okazywała najlżejszego pomieszania. Dla niej owa przelotna miłostka była dzieciństwem bez żadnego znaczenia i niczem więcej. Czasem jednak w głębi serca uczuwała pewien niepokój, pytając się w duchu, czy owa obiecanka dana niebacznie w latach dziecięcych, nie wiąże jej na serjo z Borysem?
Nie odwidził ich Borys ani razu przez ciąg lat czterech, mimo że bawił w Moskwie po kilka dni z rzędu, a raz nawet przejeżdżał po pod sam dom w Otradnoe.
Nataszka wywnioskowała z tego, że z umysłu unika ich domu. Utwierdziły ją w tem mniemaniu uwagi smutne jej rodziców, co do zaniedbywania ich przez Borysa:
— Dawniej — mówiła nieraz z żalem hrabina. — Nie zaniedbywano i nie zapominano w ten sposób o krewnych i życzliwych przyjaciołach!
Anna Trubeckoj także się teraz pokazywała bardzo rzadko. Przybierała wobec Rostowów minę nader poważną, nadętą, nie zapominając unosić się z zapałem, ile razy ich odwidziła, nad niesłychanemi przymiotami jej syna i jego świetną karjerą. Gdy Rostowy przybyli do Petersburga, Borys uznał za stosowne zrobić im wizytę, nie czując w sercu najlżejszego niepokoju. Jego romansik z Nataszką, był w jego oczach li wspomnieniem na pół zatartem. Pragnął szczerze dać im poznać, że takie stosuneczki w latach dziecięcych nie pociągają za sobą żadnych zobowiązań, ani z jego, ani z jej strony. Umiał zresztą zdobyć sobie w wielkim świecie stanowisko nader przyjemne, przez swoją ścisłą zażyłość z hrabiną Bestużew. Jej wpływom zawdzięczał po części tak szybki awans. Dziś nie brakowało mu więcej niczego, aby los swój ustalić na przyszłość, jak małżeństwa z jaką miljonerką. A i to błogie marzenie o cielcu złotym, mogło ziścić się z największą łatwością! Nataszki nie było w salonie gdy doń wchodził. Skoro jednak uprzedzono ją o przybyciu Borysa, przybiegła czemprędzej zarumieniona, z uśmieszkiem rozkosznym, rozjaśniającym całą jej twarzyczkę, który zapowiadał coś więcej niż przyjaźń.
Borys zapamiętawszy dawniejszą dzieweczkę chudą jak szczypa, ze spódniczkami nadto krótkiemi do jej długich i cienkich nóg, z oczami błyszczącemi jak u kotki, z włosami wiecznie rozburzonemi niby strzecha, i z gwałtownemi śmiechu wybuchami byle czego, osłupiał na widok ślicznej panienki, i nie był w stanie ukryć podziwu dla jej urody, który go tak nagle opanował. Spostrzegła to natychmiast, i była mu nieskończenie wdzięczną, za ten hołd oddany jej piękności.
— Czy poznałbyś twoją swywolną towarzyszkę z lat dziecięcych? — spytała go serdecznie hrabina.
Borys ucałował rączkę Nataszki, i wyrwało mu się mimowolnie:
— Jak też kuzyneczka wypiękniała!
— Spodziewam się! — Odpowiedziały mu oczka figlarne Nataszki.
Nie mieszała się wcale do rozmowy. Badała w milczeniu aż do szczegółów najdrobniejszych swojego narzeczonego z lat dziecięcych. Borys czuł na sobie jej wzrok na wskroś przenikający, ale nie mniej ciepły i serdeczny. I on kiedy niekiedy rzucał na nią z pod oka ogniste spojrzenia.
Uderzyło ją od razu, że wszystko u Borysa było wytworne i według ostatniej mody: uczesanie, mundur, ostrogi, krawatka i tem podobnie... Siedział w fotelu oparty z gracją niewymuszoną, gładząc ręką prawą rękawiczkę na lewej ręce, z najcieńszej duńskiej białej skórki, która obciskała zgrabnie ręce jego wązkie, arystokratyczne, o długich palcach. Opisywał z pewną lekceważącą nonszalancją, rozmaite rozrywki i przyjemności w wielkim świecie petersburgskim. Przechodził również z lekkim odcieniem szyderstwa, Moskwę i wspólnych ich znajomych tamże przed czterema latami. Nie oszukał Nataszki, wspomniawszy nawiasem od niechcenia, o zaproszeniu go na bale dworskie, i w różnych poselstwach zagranicznych. Wzrok Nataszki ciągle w niego wlepiony i jej milczenie przeciągające się w nieskończoność, zmieszały w końcu Borysa. Zwracał się z częsta ku niej, urywając w pół zaczęte opowiadanie. Po kwadransie wstał i zaczął się żegnać, odprowadzony aż do drzwi wzrokiem wesołym i figlarnym Nataszki. Musiał przyznać w duchu, że jest urocza, zachwycająca; on jednak nie mógłby jej poślubić, bo brak majątku u obojga, zwichnąłby mu na resztę życia świetną karjerę. Dać się porwać czarowi, który w koło roztaczała, i nawiązać z nią dawne serdeczne stosunki, byłoby w wysokim stopniu niedelikatnie, a nawet nie uczciwie. Postanowił zatem unikać jej ile możności. Tymczasem mimo tego chwalebnego postanowienia, po kilku dniach zjawił się znowu u Rostowów i odtąd przepędzał u nich prawie każdą wolną chwilę. Upominał sam siebie kiedy niekiedy, że powinien rozmówić się z Nataszką szczerze i otwarcie, aby zrozumiała dokładnie, że przeszłość muszą oboje puścić w niepamięć, i że mimo tego i owego... nie mogłaby nigdy zostać jego żoną. Trudno mu atoli przychodziło wziąć się do tej drażliwej rozmowy, i unosił go dalej prąd bystry, dokąd?... Nad tem pytaniem nie brała go jakoś ochota zastanowić się bliżej. Nataszka ze swojej strony, (tak przynajmniej zauważały: Sonia i jej matka) zdawała się na nowo mocno zajęta Borysem. Śpiewała mu jego ulubione kawałki, pokazywała swoje albumy, zmuszając Borysa żeby do nich wiersze komponował, nie pozwalała mu wspominać o przeszłości, dając do zrozumienia, jak teraźniejszość jest dla nich obojga piękną, promienną i pełną rozkoszy. Odchodził też od niej co wieczór oczarowany, olśniony, zostawiając wszystko w zawieszeniu, nie powiedziawszy ani słówka z tego co sobie był postanowił tak uroczyście. Sam nie wiedział rzeczywiście, na czem to się miało skończyć? Zaniedbywał nawet piękną Helenę, odbierając od niej codziennie wonne bileciki z gorżkiemi wyrzutami. Nie przeszkadzało mu to jednak, wracać nazajutrz do salonu Rostowów, i nadskakiwać cały wieczór Nataszce.
Pewnego wieczora, gdy hrabina Rostow zdjąwszy z głowy fałszywe loczki, i uwolniwszy się z reszty ubrania, krępującego jej wolne ruchy, wybijała pokłony przed Ikonostasem, w nocnym czepku i wygodnym flanelowym kaftaniku, wpadła Nataszka jak wicher do matki pokoju, również w nocnym stroju, na bosaka, z główką całą w papilotach. Matka żegnając się raz po raz, jęczała i stękała, z ostatniemi słowami na ustach modlitwy wieczornej: — „Gdybym nie miała się więcej obudzić, i to łoże na którem spocząć zamyślam, miało mi się stać grobem, przyjm o Panie miłosierny grzeszną duszę moją, i nie sądź mnie według moich nieprawości, tylko według Twojego nieprzebranego miłosierdzia“... — Spostrzegłszy córkę wpadającą, hrabina zmarszczyła brwi groźnie, nie przerywając wcale modłów gorących. Nataszka zarumieniona, dziwnie rozgorączkowana, widząc matkę uderzającą czołem o ziemię, stanęła jak wryta, pokazała język jak prawdziwa mała swywolnica, wyłapana na figlu komuś wypłatanym, i czekała mocno zmieszana i zakłopotana. Widząc że matka nie myśli tak rychło modłów ukończyć, podbiegła do łóżka i wsunęła się pod kołdrę, tonąc w stosie pierzyn puchowych, które mimo swojego ciepła i rozkosznej miękości, przenikały, sądząc po modłach w niebo zasyłanych, duszę hrabiny, myślami i przeczuciami dziwnie ponuremi i smętnemi. Była to szeroka łożnica małżeńska, ze stosem poduszek po jednej i drugiej stronie, w pięciu rozmaitych wielkościach, aż do małej kwadratowej poduszeczki Jaśkiem nazywanej. Nataszka schowała się cała w tej puchowej powodzi. Skręciła się w kłębuszek jak kotka, dała zrazu nura pod ostatnią pierzynkę, nareszcie owinąwszy się nią po same uszy, wyściubiła główkę z minką rozkoszną dzieciaka rozigranego. Chciała zobaczyć co też matka myśli dalej robić? Hrabina wybiwszy nareszcie należytą ilość pokłonów, powstała z posadzki, zbliżając się do łóżka z surowym marsem na czole. Na widok swojej pieszczoszki uśmiechniętej i rozradowanej, zmiękła hrabina od razu, i zamiast połajania, uśmiechnęła się nawzajem do lubej swywolnicy:
— Cóż ty znowu wyrabiasz? Po coś wlazła z głową pod pierzynę? — próbowała hrabina przemówić tonem surowym, co jej się nie szczególnie udawało. — Jutro nie będzie można wyczesać pierza z twoich loków!
— Mamo! mamuńciu! można troszkę pogawędzić? Bodaj odrobinkę? — prosiła słodziutko Nataszka, obejmując matkę ramionami i pocałunkami zjadając rzeczywiście. — Jeszcze tylko jeden całusek... ot tu!... w ten pulchniutki śliczniutki podbródeczek...
Znowu zaczęła ściskać matkę, ze zwykłą u niej gwałtownością. Czyniła to jednak tak zręcznie, tak umiała wśliznąć się i wyśliznąć, że nigdy matce bólu tem nie sprawiła.
— O czem że chcesz plaplać dziś wieczór? — spytała matka, na poły żartem, na poły serjo, tonąc w łóżku ze swojej strony i ułożywszy się wygodnie na stosie poduszek. Nataszka tymczasem, znowu się zwinęła w kłębuszek, przycupnąwszy na połowie łoża, przeznaczonego dla ojca. Miała teraz minkę niesłychanie poważną i uroczystą.
Owe odwiedziny nocne Nataszki, powtarzające się prawie codzień, zanim hrabia wrócił z klubu, były dla matki źródłem rozkoszy niewypowiedzianych.
— No! zaczynaj już raz swywolnico... i ja mam ci mówić o czemś nader ważnem.
Nataszka zatkała usta matce, przykładając do nich ruchem pieszczotliwym swoją twarzyczkę.
— Chcesz zapewne mówić o Borysie?... Z tem samem i ja przychodzę... Wszak szykowny, chwacki z niego chłopiec, nieprawdaż mateczko?
— Nataszko, skończyłaś lat szesnaście, w twoim wieku byłam już zamężna. Pytasz jak go znajduję? Rzeczywiście bardzo przystojny, uważam go prawie za syna i lubię go całem sercem. Czegożbo ci się właściwie zachciewa? O czem myślisz? Czego pragniesz? Nie uszło i to mojej uwadze, żeś mu na dobre głowę zawróciła, ale co ma być z tego?...
Hrabina spojrzała ukradkiem na córkę. Nataszka siedziała nieruchoma, wlepiwszy wzrok bezmyślny w jednego ze sfinksów wyrzynanych z mahoniu, które w czterech rogach służyły za nogi łożnicy. Uderzył tym razem matkę wyraz dziwnie zamyślony i smętny, jej twarzyczki tak zwykle wesołej, aż do pustoty. Słuchała matki i dumała sama głęboko.
— A potem? — hrabina powtórzyła z naciskiem. — W jakim celu właściwie głowę mu zawracałaś? Poślubić go nie możesz, wiesz o tem dobrze!...
— Dlaczego? — spytała głucho.
— Bo jest dla ciebie za młody, za ubogi, nadto bliski krewny, i że ty go w końcu wcale nie kochasz.
— Któż to mamie powiedział?
— Moje własne oczy... a to nie dobrze, moja droga, kokietować z kimś na zimno.
— Gdybym jednak pragnęła wyjść za niego?
— Posłuchaj mnie... mówię całkiem na serjo, i...
Nie pozwoliła matce dokończyć. Porwała jej rękę impetycznie, wycałowała z wierzchu, ze spodu, potem zginała palec po palcu, całując osobno każde zgjęcie, przyczem mruczała z cicha:
— Styczeń, luty, marzec, kwiecień, maj. Niechże mateczka mówi teraz dalej!
Matka zamilkła, oddana cała rozkoszy nadziemskiej, wpatrywania się w swoje dziecko najukochańsze.
— Tak, źle robisz. Obecnie nikt sobie nie przypomina, waszych stosunków dziecięcych, a Borysa zbytnia poufałość z tobą, może cię skompromitować w oczach innych młodych ludzi... po cóż zresztą dręczyć go niepotrzebnie!... Mógłby znaleść sobie partję odpowiednią, jaką pannę bogatą, co jest dla niego warunkiem koniecznym w przyszłości. Tymczasem teraz za tobą szaleje...
— Czy na prawdę szaleje?... — szepnęła Nataszka.
— Zacytuję ci pewien przykład, mnie samej dotyczący. Miałam bliskiego krewnego...
— Wiem, już wiem... Cyryla Andrzejewicza, nieprawdaż? Ależ on taki stary!
— Oh! wtedy był pięknym i smukłym jak sosna młodzieńcem!... Pomówię o tem z Borysem; musi zaprzestać tych nazbyt częstych wizyt u nas...
— Dla czego, skoro mu to sprawia przyjemność?
— Bo to go do niczego nie doprowadzi.
— Skądże mama może wiedzieć o tem tak na pewno? Błagam cię mateczko najusilniej, nic mu o tem nie wspominaj! — zawołała Nataszka rozdrażniona i dotknięta do żywego, jak ktoś, komu chcą wydrzeć gwałtem jego własność. — Dobrze, nie poślubię go, na to zgoda... dla czegóż jednak miałby przestać bywać u nas? Dlaczego pytam, skoro to jest przyjemnem, i mnie i jemu? Dla czego nie ma to trwać dłużej?
— Jakto dłużej? Co pod tem rozumiesz?
— No tak!... Moglibyśmy bawić się dalej... Cóż to szkodzi, że nie zostanę nigdy jego żoną! Będzie tak „dłużej“...
— Zapewne! — matka śmiechem wybuchnęła. — Czego się zachciewa tej swywolnicy, patrzcież państwo?... Bawić się tak dalej... wiecznie! — powtórzyła drwiąco słowa Nataszki.
— Niechże bo mama tak się nie śmieje... aż łóżko trzeszczy! Jak mama do mnie podobna! taka sama śmieszka, jak ja nieprzymierzając!... Proszę zaczekać! — Porwała na nowo matki rękę, zginając palce, całując każdą kosteczkę i kończąc rachunek rozpoczęty: — Czerwiec, lipiec, sierpień!... Mamo, on jest na prawdę rozkochany do szaleństwa! Cóż ty o tem myślisz? Czy kochano się w tobie tak samo? Ładny chłopiec, niema co mówić, nawet piękny! Tylko nie w moim guście: nadto wązki, niby szafka od naszego zegara w sali jadalnej. Widzę że mnie mama nie rozumie... Za wąski, i taki jakiś nijaki, jak kolor popielaty, którego nie znoszę...
— Co ty pleciesz za głupstwa!
— Że też mama nie może mnie zrozumieć? Mikołko byłby mi zaraz słuszność przyznał. Bestużew, ten mi się podoba. Robi na mnie wrażenie dużego kwadratu szafirowo-pąsowego.
— Zdaje mi się, że i tego grubego niedźwiedzia kokietujesz moja panienko?... Ej! ej! — matka pogroziła jej od nosa.
— Ależ bynajmniej! Ten zresztą jest massonem, odkryłam niedawno tę tajemnicę... Jest dobrym, anielsko poczciwym!... Zawsze mi się jednak przedstawia szafirowo-pąsowym... jakby to mateczce wytłumaczyć?...
— Nie śpi, moja droga, mała hrabinka? — zawołał w tej samej chwili mąż pod drzwiami.
Nataszka skoczyła z łóżka równemi nogami, i jednym susem znalazła się za drzwiami, tamtym przeciwległemi, którymi miał wejść ojciec.
Długo w nocy zasnąć nie mogła. Dumała na raz nad tysiącem rzeczy. Kończyła zaś na tej konkluzji, że nikt jej nie może pojąć, nikt się nawet nie domyśla tego, o czem ona wie, i nikt nie umie ocenie jej należycie.
— Niby to Sonia mnie rozumie? — wzruszyła miłosiernie ramionami. Spojrzała na kuzynkę, która spała twardo, z ramionami podłożonemi z gracją pod piękną główkę, okoloną grubemi splotami włosów kruczych. — Bodaj tak!... nadto cnotliwa, nadto święta!... Kocha nad życie swojego Mikołaja, nie troszcząc się zresztą o nikogo... Z mamą ta sama historja! Dziwna rzecz, na prawdę? Jestem przecie bardzo sprytna, pełna inteligencji, i... jaka ona śliczniutka! — dodała w trzeciej osobie, jakby kładła ten komplement do niej wystosowany, w usta kogoś innego, który zrodził się w jej bujnej wyobraźni, obdarzony wszelkiemi doskonałościami, Feniks prawdziwy pomiędzy ludźmi, o całe niebo wyższy rozumem, nad rzeszę pospolitych śmiertelników! — Wszystko za nią przemawia — mówił dalej ten szarmancki nieznajomy — śliczna, rozkoszna, zgrabna, czarująca; pływa, pluskając się swobodnie po wód zwierciadle, niby rybka zwinna; jeździ na koniu niezrównanie, a jaki ma głos! jaki głos cudowny!... — Tu Nataszka nie mogła wytrzymać, i zanuciła kilka taktów ze swojej ulubionej mszy Cherubiniego. Potem zawołała na poczciwą Duniaszkę (starą piastunkę ich wszystkich) prosząc żeby zgasiła świecę. Jeszcze starowina nie wyszła była z pokoju, kiedy Nataszka już była uleciała w świat rozkoszny snów błogich, gdzie wszystko było o wiele piękniejszem, łatwiejszem, niż w życiu rzeczywistem, o wiele ponętniejszem... zwyczajnie jak sen...
Nazajutrz hrabina Rostow, rozmówiła się stanowczo z Borysem, i ten odtąd przestał bywać w ich domu.
W 1809 roku 31 grudnia, był wielki bal u pewnej osobistości znakomitej i znanej jeszcze za panowania carowej Katarzyny. Zaproszono w komplecie ciało dyplomatyczne, nawet sam car raczył bytność swoją przyobiecać.
Wspaniałe oświetlenie illuminowało tysiącem pochodni i latarni różnobarwnych, front pałacu położonego na angielskim bulewarze. Trotoar przed bramą wyścielono suknem pąsowem. Począwszy od żandarmów, aż do oficerów i dyrektora policji, wszyscy czekali na trotoarze. Powozy zajeżdżały i odjeżdżały, a tłum lokai wygalonowanych i strzelców w kapeluszach z zielonemi pióropuszami, zwiększał się co chwila. Otwierano drzwiczki, spuszczano z trzaskiem ciężkie potrójne stopnie u wysokich karet. Wysiadały z ich wnętrza wojskowe i cywilne matadory, wszystko to w ubiorach i mundurach galowych, z piersiami okrytemi gwiazdami i krzyżami, tak własnemi jak i zagranicznemi, i damy strojne lśniące brylantami, otulone płaszczami gronostajowemi. Wszyscy wyskakiwali raźno z powozów spiesząc na górę po schodach suknem miękko wyścielonych, i przyozdobionych posągami marmurowemi, źwierciadłami i całemi klombami kwiatów i roślin podzwrotnikowych.
Skoro usłyszano turkot zbliżającego się nowego powozu, szmer głuchy tłum przebiegał: — „Może car nadjeżdża?“ — Pomimo mrozu siarczystego odkrywano głowy. W tem odzywały się głosy tu i owdzie: — „Nie, to powóz ministra N. N... księcia X... ambasadora tego, lub owego... widzisz przecie ludzi w jego liberji“... — Ktoś w tłumie, lepiej od innych obznajomiony z dworskiemi figurami, nazywał po nazwisku wysiadających.
Prawie połowa zaproszonych, zgromadziła się już była w głównej sali pałacu, a u Rostowów tymczasem jeszcze spieszono się, kończąc dopiero toalety. Ileż pieniędzy wydano na te przybory balowe, a jaką trwogą ściskały się serca całej rodziny, na myśl o tym balu! Nie wiedziano zrazu czy przyjdzie zaproszenie? Gdy nadeszło, było kwestją żywotną pytanie, czy suknie będą na czas gotowe? Czy wszystko tak wypadnie, jak sobie tego życzono?
Miała im na bal towarzyszeć jak wszędzie, stara freilina dworska, hrabianka Perońska. Chuda jak tyka, żółta jak pargamin, z małemi buremi świdrowatemi oczkami, stara panna uchodziła nie mniej za wyrocznią dobrego tonu. Była daleką krewną i przyjaciółką serdeczną hrabiny Rostow. Z tego więc tytułu opiekowała się młodemi dziewczątkami, dodając gustu parafiankom i ucząc dobrego tonu i etykiety wielkoświatowej. Ułożono, że punkt o dziesiątej w nocy, Rostowy po nią zajadą. Tymczasem dziesiąta uderzyła, a panny nie były gotowe ani w połowie.
Był to pierwszy wielki bal, na którym miała się pokazać Nataszka. Wstała dnia tego o ósmej z rana, będąc ciągle w podnieceniu gorączkowem. Wszystkie jej usiłowania dążyły do jednego celu. Aby wszystkie trzy były ubrane bez zarzutu, według ostatniej mody. Było to nie lada zadanie, które zdano na nią w zupełności, wraz z całą odpowiedzialnością, gdyby cel nie był osiągnięty. Hrabina miała suknię aksamitną, mieniącą się, między barwą fiołka i bławata, ugarnirowaną pysznemi staremi weneckiemi koronkami. Dla panienek przygotowano sukienki jednakowe, lekkie i powiewne jak mgła, ubarwiona jutrzenki blaskami purpurowemi. Na różowym atłasie były sukienki białe tiulowe, u dołu z haftem wypukłym. Podpinały je tu i owdzie, bukiety róż mchowych. Takie same wieńce miały spocząć na ich ładnych główkach. Fryzury były według mody ówczesnej à la grecque.
W głównem założeniu, wszystko już było załatwione. Panienki natarły twarz, ręce i gors wonnym balsamem, później obsypały się pudrem, nie zapominając i o konchach uszek delikatnych. Pończoszki ażurowe z jedwabiu kręconego, były dostatecznie wyciągnięte na nóżkach, wciśniętych w zgrabne trzewiczki z tego samego co suknia atłasu. Kończono właśnie ich fryzury. Sonia była już nawet w sukni. Stała na środku pokoju, usiłując wetknąć w fontaź różowy u berty przy staniku, szpilkę niegodziwą, która opierała się siłą mocą jej paluszkom. Nataszka zobaczyła ją w ruchomem zwierciadle, przed którem siedziała z głową w rękach fryzjerki, z białym penjoarem zarzuconym na jej wąziutkie ramiona. Ona zapóźniła się najbardziej z ubraniem, kręcąc się jak fryga, i do wszystkiego nosek swój wściubiając.
— Nie tak Sońciu — krzyknęła, wyrywając się gwałtownie z rąk fryzjerki, że aż włosy zatrzeszczały. — Pójdź tu! — Sonia przed nią uklękła, i Nataszka przypięła jej fontaź według własnego widzimisię.
— Ależ panno hrabianko, nie skończę nigdy tej fryzury! — biadała czesząca Nataszkę pokojowa.
— No! siedzę, już siedzę!... Widzisz Sonciu, teraz będzie jak się należy!
— Zlitujcie się, kończcie nareszcie — zawołała rozpaczliwie hrabina z drugiego pokoju. — Już po dziesiątej!
— Zaraz mateczko... natychmiast! A cóż tam słychać z mamą?
— Mam jedynie upiąć na głowie toczek aksamitny.
— Tylko nie bezemnie! Mama nie włoży sama dobrze!
— Ależ po dziesiątej!...
Trzeba było jeszcze jechać dość daleko po hrabiankę Perońską, a o w pół do jedenastej spodziewano się już cara na pewno, po czem miano zamknąć bramę pałacu, nikogo więcej nie wpuszczając.
Skoro skończono z Nataszki fryzurą, wyskoczyła jak z procy na środek pokoju, w gorsecie tylko i w króciutkiej spódniczce, z pod której widać było po wyżej kostek jej zgrabne nóżki. Oglądnęła uważnie Sonię na około. Następnie wpadła jak bomba do matki pokoju, wsadziła jej na głowę tok aksamitny, upjęła szpilkami brylantowi, ucałowała przelotnie czoło hrabiny, z siwemi loczkami à la Sévigné, i nazad wróciła, krzycząc na pokojowe żeby się spieszyły. Dwie były zajęte skracaniem jej atłasowej spódnicy, trzecia tymczasem mając w ustach pełno szpilek, chodziła od Sonii do hrabiny, coś jeszcze poprawiając tu i owdzie. Czwarta zaś trzymała już do góry, powiewną wierzchnią suknię tiulową Nataszki.
— Mawruszka! spiesz się, moja duszyńko!
— Panno hrabianko, proszę o naparstek!
— Czy skończycie nareszcie? — spytał hrabia stając na progu. — Tu macie flaszeczkę z paryskiemi perfumami... Stara Perońska musi się niecierpliwić, jakby stała na żarzących węglach!
— Suknia gotowa! — zawołała z tryumfem pokojowa, trzymająca lekką tiulową tkaninę. Dmuchnęła na nią, jakby chciała wykazać całą jej mglistą powiewność i białość niepokalaną.
— Tatku! nie wolno wchodzić! — krzyknęła Nataszka, wsuwając główkę w tę chmurkę tiulową — Soniu, zamknij drzwi na klucz! — W chwilę później raczono wpuścić hrabiego. I starowina wystroił się paradnie. Wypomadował się i wyperfumował jak młodzik. Miał na sobie frak granatowy, krótkie jedwabne czarne spodnie i trzewiki ze złotemi sprzączkami.
— Jak tatko dziś pysznie wygląda! Zachwycająco! — Nataszka plasła w ręce radośnie, oglądając ojca na wszystkie strony.
— Chwilkę jeszcze panienko, proszę stać spokojnie! — upominała krawcowa, klęcząc przed Nataszką. Układała w koło fałdy wierzchniej tiulowej spódnicy, manipulując zręcznie językiem, i wysuwając z ust jednę szpilkę po drugiej.
— Rozpacz prawdziwa! — Sonia ręce załamała. — Spódnica Nataszki różowa atłasowa, jeszcze za długa!
Nataszka zbliżyła się do ruchomego zwierciadła, przyznając słuszność Sonii.
— Ależ nie za długa! — perswadowała krawcowa tonem płaczliwym, pełzając za Nataszką po posadzce, na czworaku.
— Rzeczywiście za długa! — zawyrokowała stara piastunka, a wyjąwszy igłę wpiętą w chusteczkę na piersiach, zaczęła szyć na nowo zakładkę w spódnicy atłasowej!
W tej chwili weszła nieśmiało hrabina do pokoju panien, zupełnie gotowa, zapinając jedynie rękawiczki.
— Ah! jakaż ona piękna!... Zakasuje was wszystkie! — wykrzyknął mąż z zachwytem, wyciągając ku niej ramiona do uścisku. Żona jednak, bojąc się o świeżość toalety, odsunęła go z lekka, zarumieniona wstydliwie, jak młoda dzieweczka.
— Mamo, toczek trochę więcej na bok... zaraz ci go poprawię.
Jednym susem rzuciła się Nataszka na matkę, rozdzierając ku najwyższemu przerażeniu szwaczek, tkaninę delikatną, której nie miały czasu z rąk wypuścić.
— Ach mój Boże! co za nieszczęście! Ale doprawdy, to nie moja wina!... — wykrzyknęła.
— No! Jakoś tej biedzie zaradzimy — zapewniła stara piastunka, zaszywając tiul naprędce. — Ot! już nie ma ani znaku! — zawołała po chwili rozpromieniona — Oh! moje dziateńki, moje piękności, moje królowe! — staruszka złożyła ręce przed niemi w najwyższym zachwycie, spoglądając to na jedną, to na drugą... — Przed wami pójdą w kąt wszystkie!
Nakoniec wyjechano po hrabiankę Perońską.
Mimo lat przeszło czterdziestu, i fenomenalnej brzydoty, panna Perońska strawiła nie mniej czasu przy toalecie. Nie spieszyła się może tak bardzo, mając w tem więcej wprawy. I ją podziwiał szczerze jej frauencymer. Wyglądała wspaniale w ciężkiej sukni z żółtego adamaszku, złotem przetykanego. Na sukni miała wyszytą złotem cyfrę swoją, jako dworska frejlina. Jaśniała cała od brylantów, i była zupełnie gotową, gdy po nią zajechano.
Wychwalała pod niebiosa toalety tak samej hrabiny jak i panienek; one nawzajem nie szczędziły jej komplementów. Po tej wymianie, zwykłych światowych grzecznostek, należących do dobrego tonu, powsiadano do karet, uważając pilnie, żeby nie rozburzyć fryzur misternych i nie pomiąć sukien balowych.
Nataszka nie miała przez ten cały dzień chwili wolnej, żeby zastanowić się spokojnie nad tem, co miała zobaczyć. Za to mogła dumać nad wszystkiem do woli, podczas długiej i mozolnej jazdy, po śniegu zwalistym i skrzypiącym nieznośnie pod kołami ciężkiej karocy. W powozie panowały ciemności egipskie, Nataszka czuła zimno przejmujące ją do szpiku i kości, a powóz toczący się leniwo po drodze pełnej wybojów, rzucał nią niemiłosiernie na wsze strony. Pomimo tych przykrości i niedogodności, jej bujna fantazja roiła sny cudowne. Wyobrażała sobie sale przystrojone, lśniące morzem świateł, słyszała naprzód tony czarowne orkiestry, podług których wirowała po sali, w objęciach smukłego i pięknego jak Adonis tancerza. To zachwycające marzenie, tak się kłóciło z rzeczywistością, z uczuciem niemiłem zimna i ciemności, że nie mogła pojąć co się z nią stało, gdy wyskoczywszy nareszcie z tej ciężkiej „Arki Noego“ dotknęła się małemi nóżkami sukna miękkiego i zaczęła wstępywać na schody, „tonące w morzu świateł“, tak właśnie, jak ona rozkosznie marzyła. Teraz dopiero ocknęła się i pomyślała, jak się ma zachować? Szła razem z Sonią o krok przed matką. Starała się zrobić minkę jak najskromniejszą i najpotulniejszą. Przecież taką powinna być każda panienka na bal idąca. Uczuła jednak w tej samej chwili, co wypadło dla niej nader szczęśliwie, że oczy nie chcą jej słuchać, nie przymykają się skromnie, tylko wręcz przeciwnie latają w około jak najęte. Serce jej uderzało gwałtownie ze zbytku wzruszenia, na pewno po sto razy w jednej minucie. Była prawie nieprzytomna, widząc wszystko jakby we mgle! Nie mogła zatem nadać sobie postawy upragnionej, która byłaby ją zrobiła sztywną, niezgrabną i nienaturalną, a co za tem idzie, śmieszną po prostu. Pozostała na szczęście samą sobą, starając się jedynie opanować szalone wzruszenie i niepokój nią miotający. Z tem co prawda, było jej bardzo do twarzy. Rodzina Rostowów, wstępywała na schody wśród tłumu różnobarwnego innych zaproszonych, którzy zamieniali z nimi po kilka słów na prędce. Olbrzymie zwierciadła w klatce schodowej porozwieszane, odbijały wspaniałe dam toalety: białe, różowe, niebieskie, pąsowe i żółte. Z ramionami obnażonemi, każda z nich lśniła mnóstwem djamentów, pereł, i innych drogich kamieni.
Natapzka spojrzała również w jedną z wielkich tafel zwierciadlanych. Nie mogła jednak dopatrzeć tam siebie, taki chaos barw i świateł, odbijał się w zwierciadle, tak się wszystko mieszało w tym pochodzie, mieniącym się jak kameleon kolorami tęczowemi. Gdy wchodziła do pierwszego salonu, ogłuszył ją i oszołomił zgiełk i gwałt zmieszanych głosowi ludzkich. Zamieniano nawzajem powitania i komplementa. Każdy radby był przekrzyczeć innych. Oślepił ją również blask tysiąca świec woskowych, płonących pod sufitem w świecznikach z kryształu, i w kandelabrach bronzowych, do ścian gęsto poprzybijanych. Pan i pani domu, siedzieli tuż przy drzwiach, witając od godziny zaproszonych, frazesem wiecznie jednym i tym samym: — „Jakżeśmy radzi... jak uszczęśliwieni!“... — i tak dalej, i tem podobnie... To musieli wysłuchać z kolei i hrabstwo Rostow.
Dwie młode panienki, ubrane jednakowo, z wieńcami róż na główkach z włosami kruczemi, zrobiły razem jak na komendę niskiego dyga. Wzrok pani domu zatrzymał się mimowolnie na cudnej, wiotkiej kibici Nataszki i posłała pod jej adresem uśmiech odmienny zupełnie od owego stereotypowego, którym witała resztę swoich gości. Spytała hrabiego, która z dwóch jest jego córką? Może w tej chwili przypomniał się jej pierwszy bal, na który wchodziła tak samo młodą i pomieszaną.
— Śliczna, zachwycająca! — zawołała, posyłając od ust całus Nataszce.
Wszyscy pchali się do głównych drzwi, któremi miał wejść car, i hrabina Rostow zatrzymała się w jednej z takich grup, tuż u wejścia. Nataszka czuła i odgadywała instynktowo, że budzi ogólną ciekawość, i że musiała się podobać, skoro dopytują się o nią. To przekonanie wpłynęło na nią uspokajająco.
— Niektóre do nas podobne — pomyślała, rozglądnąwszy się w koło — a niektóre o wiele brzydsze od nas — dodała w ducha skrytości.
Hrabianka Perońska nazwała im kilka osób najbliżej stojących i uderzających najwięcej.
— Patrzcie, ot! tam na prawo... ta głowa potężna, z puklami gęstemi, z włosów białych jak mleko... widzicie? To poseł holenderski — oczami wskazała na czerstwego staruszka, który otoczony wieńcem strojnych i pięknych dam, opowiadał im coś tak zabawnego, że się prawie kładły od śmiechu.
— Ah! otóż i nasza królowa piękności — wykrzyknęła po chwili — hrabina Bestużew.
Rzeczywiście weszła była Helena.
— Prawda, jaka zawsze olśniewająca? — mówiła dalej Perońska. — Nie ustępuje w niczem Marji Antonównie! Uważajcie tylko, jak młodzi i starzy otaczają Helenę, sypiąc jej komplementa... Rozumna w dodatku... Powiadają, że książę... szalenie w niej rozkochany... A te tam, patrzcie tylko... matka i córka... brzydkie, nieokrzesane, a w dodatku złośliwe. Jednak otoczone jeszcze bardziej niż piękna Helena, bo ich mąż i ojciec, posiada niezliczone miljony... Jeszcze dalej, pod oknem — wskazała nieznacznie ręką na wysokiego, wspanialej postawy oficera od konnej gwardji — który otarł się był prawie o nie przed chwilą, nie spojrzawszy na żadną, z taką dumą głowę zadzierał — to nasz Apollo, piękny Anatol Kurakin... Utrzymują, że on dobija targu, o brzydką miljonerkę. Nieprawdaż jaki piękny? Kręci się koło niej i wasz kuzyn Trubeckoj... Oho! poseł francuski... Tak, tak — odpowiedziała na zapytanie pani Rostow. — Coulaincourt w własnej osobie. Wchodzi z pompą, nieprzymierzając jakby jaki monarcha... Zresztą, trzeba przyznać, że ci Francuzi są ogólnie przyjemni ludzie. Układni, dowcipni, dla kobiet zawsze szarmanccy... Otóż i nasza Marja Antonówna, najpiękniejsza między pięknemi... Zachwycająca! a co za toaleta! Skromna, ale jaki szyk!... Jest i niedźwiedź w okularach, masson zagorzały, Bestużew... wygląda obok żony, niby olbrzymi pajac, którego ona ciągnie na sznureczku... Śmieszna figura!
Piotr przeciskał się przez tłum, kołysząc się na swoich długich i grubych nogach. Kłaniał się na prawo i lewo, ze zwykłą u niego dobrodusznością. Szedł z taką apatyczną obojętnością, jakby znajdował się na rynku, między tłumem wrzeszczących przekupniów. Zdawał się szukać kogoś oczami.
Nataszka spojrzała z radością, na tego „pajaca“ (jak go przezwała była w swojej niełasce hrabianka Perońska). Obiecał jej był Piotr solennie przybyć na bal i starać się dla niej o tancerzy.
Był już blisko, tuż przy niej, gdy zatrzymał się i zaczął rozmawiać z wyższym oficerem w białym mundurze, wzrostu średniego i twarzy nader sympatycznej o rysach klasycznie pięknych. Ten dysputował z jakąś matadorą, z piersiami okrytemi gwiazdami i krzyżami. Tym pięknym oficerem był Andrzej Bołkoński. Nataszka poznała go od razu. Znalazła go odmłodzonym, odświeżonym, pełnym życia i o wiele przystojniejszym.
— Mamo, jeszcze jeden znajomy — zwróciła uwagę hrabiny na Andrzeja. — Nocował u nas w Otradnoe, przypominasz sobie?
— Jakto, znacie go panie? — spytała Perońska. — Ja bo znieść go po prostu nie mogę! Obecnie stał się prawie wyrocznią. Rządzi dowolnie wszystkiem i wszystkimi. Dumny, nieprzystępny, jak jego ojciec. Zawarł ścisłą przyjaźń z Sperańskim, i we dwóch wymyślają coraz nowe reformy. Chcą wywrócić do góry nogami dzisiejszy porządek społeczny. Uważajcie tylko, jak on postępuje z damami. Oto jedna z nich przemawia do niego, a ten arogant, pokazuje jej plecy! No! żeby mnie tak śmiał potraktować, wyrecytowałabym mu Pater Noster, że popamiętałby mnie ruski miesiąc!
Tłum drgnął nagle, jakby tknięty prądem elektrycznym; jedni rzucili się naprzód, drugich w tył odepchnięto, orkiestra zagrzmiała marsz tryumfalny i ukazał się car we drzwiach, za którym szli kornie pochyleni, pan i pani domu. Przebiegł szybko pomiędzy podwójnym szpalerem z postaci ludzkich, kłaniając się na prawo i lewo. Było mu pilno widocznie uwolnić się czemprędzej od tych nieuniknionych dowodów czci głębokiej. Car wszedł do salonu obok; tłum cały rzucił się za nim w tropy. Odepchnięto go jednak ode drzwi, przy których zatrzymał się Aleksander, rozmawiając przyjacielsko z panią domu. Po głośnej fanfarze, muzyka zaintonowała poloneza będącego na porządku dziennym. Pod tę nutę podłożono kantatę, poczynającą się od słów:
„Aleksander i Elżbieta, zapał w nas wzbudzają...“
Jakiś młody człowiek przerażony, zaczął błagać damy usilnie, żeby się cofnęły. Niektóre z nich jednak, z pominięciem wszelkiej etykiety, a nawet dobrego tonu i przyzwoitości, nie zważając na pomięcie i poszarpanie kosztownej toalety, zaczęły właśnie pchać się gwałtem naprzód, roztrącając wszystkich łokciami, byle dostać się w pierwsze szeregi, gdzie już zaczynano ustawiać się parami do poloneza.
Nareszcie udało się zrobić miejsce. Car uśmiechnięty, zaczął posuwać się naprzód, trzymając za rękę gospodynią domu. Stąpał lekko, ale zawsze pomiędzy taktem. Za nim prowadził gospodarz, ową piękność sławioną, Marję Antoniównę Naryszkin. Dalej snuli się ministrowie, posłowie zagraniczni i najwyżsi dygnitarze, tak wojskowi jak i cywilni. Prawie wszystkie damy zostały zaproszone do poloneza. Na nieszczęście, hrabina Rostow, z Sonią i Nataszką, należały właśnie do garstki nielicznej, sprzedających pietruszkę. Nataszka, co chwila stawała na palce, z rękami spuszczonemi po obu bokach. Jej pierś zaledwie poczynająca się rozwijać, jak kwiat, który dotąd z pączka nie wystrzelił, to podnosiła się, to opadała gwałtownie. Oglądała się w koło wzrokiem badawczym i niespokojnym. Wyraz jej ładnej twarzyczki, mienił się według uczucia sercem miotającego. Wahała się ciągle pomiędzy najżywszą radością, a zwątpieniem rozpaczliwem. Cóż ją obchodził car i reszta matador, krążących niby satelity, około tego słońca? Zajmywała ją myśl jedna, jedyna: — „Niktże nie zbliży się do mnie i do tańca nie zaprosi?“ — powtarzała w duchu. — Czyż mi przeznaczono nie ruszyć nogą przez całą noc? Wszyscy ci mężczyźni, zdają się mnie wcale nie widzieć. A choć który i spojrzy przelotnie, wyobraża sobie zapewne, że byłby to czas stracony, gdyby zajął się mną bodaj przez krótką chwilkę. Ani się nie domyślają, że ginę z ochoty tańczenia, że tańczę niezrównanie, i że zabawiliby się ze mną doskonale.
Muzyka grająca bez ustanku, działała na nią jeszcze bardziej przygnębiająco, do tego stopnia, że ledwie mogła wstrzymać się od płaczu.
Perońskę wzięto do poloneza, ojciec zaś był na drugim końcu sali olbrzymiej. Samotne, zgubione w tłumie obcym dla nich najzupełniej, nie budziły w nikim zainteresowania i nikt się o nie trzy nie troszczył. Bołkoński prowadząc jedną z dam w polonezie, otarł się o nie, nie poznawszy wcale.
Piękny Anatol Kurakin, uśmiechając się zwycięzko i szepcąc coś do ucha swojej tancerce, spojrzał na Nataszkę tak obojętnie, jakby stanowiła rzeczywiście część obicia na ścianie. Borys tak samo przeszedł w tańcu dwa razy koło nich i za każdym razem obracał głowę w inną stronę. Berg z żoną, którzy także nie tańczyli, przecisnęli się do tych biednych trzech samotnic, od wszystkich opuszczonych.
To już dobiło Nataszkę. Czuła się najokropniej upokorzoną, tą grupą czysto rodzinną, w pośród balu w obcym domu. Czyż nie mają dość czasu i miejsca, nagadać się i nacieszyć się sobą do woli u siebie?
Car skończył nareszcie poloneza. Obszedł salę trzy razy, za każdym razem damę zmieniając. I muzyka grać przestała. Nadto gorliwy carski adjutant, rzucił się ku tym trzem paniom, żądając żeby się jeszcze bardziej w tył cofnęły, mimo że one stały już i tak pod samą ścianą. Po chwili odezwały się pierwsze takty walca, lekkiego jak zefir i unoszącego w siódme niebo. Car z słodkim uśmiechem na ustach, przechodził wzrokiem całe towarzystwo. Nikt nie śmiał puścić się w koło. Wreszcie na cara nieznaczne skinienie, jeden z adjutantów, któremu powierzono na ten wieczór urząd przewodnika w tańcach, zbliżył się najprzód do pięknej hrabiny Bestużew. Odpowiedziała na zaproszenie, położeniem z lekka ręki na ramieniu tancerza, z swoim wiecznie słodziutkim uśmieszkiem. Tancerz objął natychmiast ramieniem, jej zawsze piękną kibić i uniósł na drugi koniec sali w wirze walcowym. Tu ruchem zręcznym, ujął tancerkę za lewą dłoń, wykręcił nią i puścili się na nowo, coraz prędzej, w tępię iście szalonem. Dzwoniły srebrne ostrogi tancerza, a suknia ponsowa aksamitna, pięknej Heleny wydymała się, niby balon gazem napełniony. Nataszka zjadała ich prawie oczami, tłumiąc łzy wysiłkiem nadludzkim, tak jej żal było, że jej nie wybrano do tego pierwszego turu walca.
Książę Andrzej, był w mundurze białym, ze szlifami pułkownika w konnicy. Na nogach miał jedwabne pończochy i trzewiki ze sprzączkami. Wesół i bardzo ożywiony, rozmawiał z baronem Firchow, o pierwszem pojedzeniu nowej „Rady Państwa“, które miało odbyć się nazajutrz z rana. Baron, znając jego ścisłe stosunki z Sperańskim i prace rozmaite na polu prawodawstwa, starał się dowiedzieć od Andrzeja coś pewnego o jednem z najnowszych carskich rozporządzeń, które było wywołało mnóstwo najsprzeczniejszych uwag i komentarzy. Andrzej atoli, słuchał go pół uchem zaledwie, z najwyższem roztargnieniem. To patrzał na cara, to powodził wzrokiem po tańczących, nie mogąc jakoś rozkołysać się i połączyć z nimi.
Badał ciekawie ten cały tłum onieśmielony i zażenowany obecnością monarchy, i te kobiety, które ginęły z chęci gwałtownej, żeby je wzięto do tańcu.
W tej chwili Piotr zbliżył się do niego.
— Andrzeju, wszak tańczysz przecie? Idźże i poproś do walca, moją protegowaną, młodziutką hrabiankę Rostow.
— Gdzież ona?... Wybacz panie baronie... innym razem dokończymy naszej rozmowy... Teraz hasłem jest: Iść w taniec! — zażartował pozwalając się prowadzić Bestużewowi. Uderzył go wyraz rozpaczy w twarzyczce Nataszki. Poznał ją natychmiast i domyślił się przykrego uczucia debiutantki. Przypomniał sobie również jej gawędkę przy blasku księżyca. Posunął się żywo ku hrabinie, witając z uszanowaniem.
— Pozwól książę, zapoznać cię z moją córką — przemówiła hrabina zmieszana i zarumieniona.
— Mam zaszczyt znać Natalję Stefanównę, nie wiem tylko, czy raczy sobie mnie przypomnieć — odrzucił szarmancko Andrzej, z ukłonem tak niskim, że wcale nim nie potwierdzał zdania nader niełaskawego o nim hrabianki Perońskiej, co do Andrzeja arogancji i niegrzeczności w obec dam. Zaprosił do walca Nataszkę, otaczając natychmiast ramieniem, jej prześliczną, wiotką jak trzcina kibić. Rozpromieniło się nagle oblicze Natalki. Zaigrał na jej usteczkach koralowych uśmieszek rozkoszny, pełen wdzięczności i nadziemskiej uciechy. Oczy błysnęły ogniem namiętnym, zamiast zalśnić łzami bolu i gorzkiego zwątpienia. Zdawały się przemawiać do Andrzeja: — „Czekamy na ciebie nudziarzu, całą wieczność“. Wzruszona i szczęśliwa niewypowiedzianie, pochyliła się ruchem pełnym gracji niewymuszonej, na ramię swego tancerza, który uchodził (najsprawiedliwiej zresztą) za walcującego najdoskonalej w świecie. Ona tańczyła tak samo nieporównanie. Jej drobne nóżki, zaledwie muskały koniuszkami palców posadzkę, niby ptasie skrzydełka, wody zwierciadło. Zapewne, jej cienkie rączki, biust trochę jeszcze za mało rozwinięty i pierś dopiero wyłaniająca się z pączka, nie mogły wytrzymać porównania, z majestatyczną pięknością Heleny. Na tym tam biuście, spoczęło dotąd tyle tysięcy spojrzeń namiętnych, że zostawiły po sobie rodzaj łuny, nadającej ciału Heleny odblask różowawy, który zmysły mącił i prawie do szału doprowadzał. Co do Nataszki, była ona po prostu, młodziutką dzieweczką, nieświadomą dotąd samej siebie, wygorsowaną po raz pierwszy w życiu, czego byłaby się wstydziła na pewno, gdyby jej nie wytłumaczono najdobitniej, że tak być musi.
Książę Andrzej lubił taniec. Tym razem jednak, dał się zrazu namówić do walca Piotrowi, najprzód: żeby przyjacielowi nie zrobić przykrości, powtóre: żeby przerwać nudną rozmowę polityczną, która go w tej chwili nużyła niesłychanie. Wybrał Nataszkę na chybił trafił. Zaledwie jednak objął ramieniem jej kibić toczystą, tak wiotką i elastyczną, zaledwie uczuł jej dotknięcie na swojem ramieniu, przycisnął ją do swojej piersi szerokiej, zaledwie odpowiedział uśmiechem na jej uśmieszek radosny, promienisty, czar wiejący od niej, niby tchnienie wiosny, przesiąknięte wonią fiołków i świeżością trawki majowej, czar ten zawrócił mu głowę od razu i upoił go jak stare, wytrawne wino. Gdy walca grać przestano, zatrzymał się dopiero w wirze szalonym, zwracając i jej wolność. Był bez tchu i prawie bezprzytomny. Potrzebował odpocząć chwilę na osobności, patrząc li zdala na tańczących, aby zebrać myśli rozpierzchłe. Czuł się nie mniej szczęśliwym i jakby odrodzonym tym podmuchem młodości powracającej, tym ogniem krew w nim rozpłomieniającym.
Borys, przewodnik tańców, ów carski adjutant i wielu innych najlepszych tancerzy, rzucili się teraz do Nataszki, zapraszając do tańcu jeden przez drugiego. Nie mogąc podołać tylu zaproszeniom, połowę Sonii odstępywała. Nie usiadła prawie przez noc całą, z twarzyczką rozpłomienioną. Uszczęśliwiona, w siódmem niebie, na nic zresztą uwagi nie zwracała. Nie uderzyła ją ani bardzo długa rozmowa cara z posłem francuzkim, ani umizgi tegoż monarchy do pięknej księżnej C..., ani obecność księcia krwi, z innego kraju, ani olbrzymie powodzenie hrabiny Bestużew, ani nawet odjazd cara. Tego domyśliła się dopiero, po wzmagającym się zapale do tańcu, w całym tłumie. Książę Andrzej tańczył z nią jeszcze całego kotyljona, który poprzedził był podaną wieczerzę. Wtedy przypomniał Nataszce noc spędzoną bezsennie w Otradnoe, przy blasku księżyca i jak podsłuchał był mimowolnie jej wykrzykniki pełne uniesień, nad pięknością owej nocy. Zarumieniła się i starała wytłumaczyć zachwyt, którego wówczas doświadczyła, jakby wstyd jej było, że tak ją wtedy wyłapano na gorącym uczynku.
Andrzej, jak każdy zresztą mężczyzna, żyjący wiele na wielkim świecie, rad był niesłychanie temu spotkaniu przypadkowemu, z istotą odróżniającą się wszystkiem, od ogółu i nie noszącą dotąd na sobie stempla, niejako wyciśniętego przez towarzyskie konwenanse. Taką istotę pierwotną, niedotkniętą i nie zarażoną dotąd światową sztywną etykietą, znalazł w Nataszce. Zachwycały go: Jej naiwne zdziwienie, jej radość bezgraniczna, jej onieśmielenie; często, gęsto nawet... błędy gramatyczne, które czasem popełniała mówiąc po francuzku. Usiadłszy obok niej, gawędził serdecznie o tem i owem, łagodnie i z pewną czułą prawie delikatnością. Mówili o rzeczch potocznych, jemu co prawda najobojętniejszych. Czuł się jednak oczarowanym blaskiem jej oczów i uśmieszkiem promienistym. Nie odnosiło to się wcale do przedmiotu ich rozmowy, tylko było potrzebą nieodzowną jej serduszka, nie mogącego pomieścić nadmiaru radości. Podziwiał jej wdzięk niewymuszony, gdy wykonywała figurę w kotyljonie, do której wybrał ją inny tancerz. Zaledwie wróciła, aby usiąść obok Andrzeja, zziajana, bez tchu prawie, ktoś znowu unosił ją w wir walcowy. Zmęczona, zadyszana, już była gotowa odmówić. Pokusa była jednak nadto silną. Ulatywała zatem, niby lekki motylek, z uśmieszkiem rozkosznym, zwróconym tylko do księcia Andrzeja. Zdawała się przemawiać:
— Wolałabym spocząć i zostać przy tobie, ale czyż to moja wina, że mnie porywają? A to mnie tak uszczęśliwia, tak niewypowiedzianie czuję się szczęśliwą... kocham świat cały tego wieczora, a ty mnie rozumiesz, nieprawdaż?...
Ileż jeszcze rzeczy przeróżnych, uśmiech ten wypowiadał... Nataszka przebiegła teraz salę na paluszkach, aby wybrać dwie damy potrzebne do figury kotyljonowej.
— Jeżeli pójdzie najprzód do swojej kuzynki — pomyślał Andrzej mimowolnie — zostanie moją żoną. — Zatrzymała się właśnie przed Sonią... — Co mnie też czasem za szaleństwo strzeli do głowy — dodał w duchu. — To jednak nie podpada wątpliwości, że jest taka milusieńka, ładniutka do zjedzenia, a tak niezwykła! Do miesiąca, powinna wyjść za mąż. Żadna się tu do niej ani umyła... — Spojrzał znowu na Nataszkę, która usiadłszy, poprawiała bukiet u gorsu, zmięty cokolwiek.
Pod koniec kotyljona, stary hrabia zbliżył się do nich. Zapraszał serdecznie Andrzeja, żeby ich odwidził, i spytał córkę, czy bawi się dobrze? Odpowiedziała li uśmiechem tryumfującym i rozpromienionym. Jak też mógł ojciec pytać ją nawet o coś podobnego?
— Bawię się cudownie, jak nigdy dotąd — odrzuciła szybko i Andrzej spostrzegł u niej ruch mimowolny, podniesienie w górę obu ramion cieniutkich jak wrzeciona, któremi chciała widocznie objąć ojca za szyję. Przypomniała sobie jeszcze dość wcześnie, gdzie się znajduje i ramiona spuściła, nie wykonawszy zamiaru. Bo też rzeczywiście, szczęście jej w tej chwili było najzupełniejszem. Doszło do tego punktu, że stajemy się wtedy niesłychanie dobrymi, współczującymi dla wszystkich. Gdy się jest szczęśliwym, przestaje się wierzyć w zło, nie przypuszcza się wcale, żeby mogło istnieć cierpienie i niedola.
Piotr doświadczył po raz pierwszy w życiu uczucia nader przykrego... upokorzenia. Tryumfy jego żony, odnoszone w tych sferach najwyższych, drażniły go i raniły do głębi serca. Ponury i roztargniony, z grubą bruzdą wzdłuż czoła, stał w jednem z okien, patrząc w dal ciemną bez celu, nic nie widząc.
Nataszka idąc do wieczerzy, przeszła obok niego. Uderzył ją wyraz zbolały, pełen rozpaczy i zwątpienia, w Piotra fizjognomji. Zebrała ją chętka pocieszyć go cokolwiek, odstąpić mu trochę z tej radości, której ona miała aż do zbytku:
— Jaki bal piękny, jak się można ubawić, nieprawdaż hrabio? — zagadała.
Piotr uśmiechnął się i odpowiedział na chybił trafił:
— O! tak... jestem bardzo zadowolony...
— Czyż można być smutnym tej nocy? — pomyślała Nataszka. — A w dodatku taki poczciwiec, jak ten Bestużew.
W oczach Nataszki wszyscy tu zgromadzeni, byli dobrymi, doskonałymi, kochali się nawzajem jak bracia, cóż im więc mogło brakować do szczęścia.
Nazajutrz z rana, przypomniał się ów bal księciu Andrzejowi.
— Było wszystko pięknie i wspaniale — rzekł w duchu — a ta mała Rostow, jaka istotka czarująca! Coś w niej jest tak świeżego, niezwykłego... jakże w niczem niepodobna do reszty panien petersburgskich... — I tyle było wszystkiego! Skończywszy pić herbatę, wziął się natychmiast do żmudnej pracy.
Czemuż jednak nie mógł napisać nic dobrego? Był że to skutek znużenia, po nocy spędzonej bezsennej? Co napisał, wydało mu się bez żadnej wartości. Kreślił, poprawiał i w końcu podarł wszystko. Był też uszczęśliwiony, gdy mu przerwał robotę niefortunną, pewien jego znajomy, hrabia Bielski. Był to młody człowiek wszechstronny i czynny niesłychanie, w dodatku podziwiał szczerze i wierzył jak w Boga w Sperańskiego. Zasiadał w dwóch komisjach rządowych, przyjmowano go we wszystkich sferach i wszędzie był widzianym jak najlepiej. Od Bielskiego można się też było dowiedzieć najłatwiej o wszystkich ploteczkach i skandalikach, będących na porządku dziennym w salonach wielkoświatowych. Trzymał się zawsze ostatniej mody, tak w ubraniu, jak i we wszystkiem innem. Jak chorągiewka na dachu zwracał się w stronę, skąd wiatr powiał. Trzymając się tego systemu, uchodził, i teraz za zwolennika zagorzałego nowych reform przez cara wymarzonych. Skoro rzucił na bok kapelusz, zaczął opowiadać Andrzejowi szczegółowo pierwsze posiedzenie „Rady Państwa“. Przytaczał z namiętnym zapałem mowę cara, wypowiedzianą z tej okazji.
— Jego carska mość, rzekł najotwarciej, że Rada i Senat, stanowią podstawę państwa; że rząd powinien mieć za zasadę prawa niewzruszone, a nie rozporządzenia samowolne, według widzimisię chwilowego monarchy. Raczył dodać, że i finanse będą inaczej ukształcone, a budżet poddany publicznej rozprawie... Tak kończył, kładnąc nacisk na niektóre wyrazy i zawracając oczami — ten wypadek zapowiada erę nową i jest pełnym doniosłości w dziejach Rosji.
Książę Andrzej, który czekał na otworzenie „Rady Państwa“, z niecierpliwością gorączkową, zdziwił się nie lada, czując się w obec faktu dokonanego tak zimnym i obojętnym! Odpowiedział drwiącym uśmiechem na opowiadanie Bielskiego, pełne egzaltacji, pytając w duchu, co skorzysta na tem, on sam, lub tamten, że car przemówił tak, a nie inaczej? Czy to uczyni ich lepszymi lub szczęśliwszymi?
Gdy się w ten sposób zastanowił nad ową kwestją, straciła ona wiele ze swego uroku pierwotnego, którym go były oczarowały prawie, reformy zamierzone. Przypomniał sobie, że dnia tego czeka na niego Sperański, z „objadkiem“ złożonym, z samych najserdeczniejszych, a więc wcale nie licznych biesiadników. Ta okoliczność powinnaby była wzbudzić ciekawość w Andrzeju. Dotąd nie widział nigdy Sperańskiego w otoczeniu quasi rodzinnem. Rzecz dziwna! Tym razem jechał do niego znudzony, że „musi“ uczynić zadość, zaprosinom. Spóźnił się nawet cokolwiek i gdy wszedł do salonu, zastał tam już wszystkich zaproszonych. Uderzyła go czystość wzorowa w każdym kąciku, obok nader skromnego urządzenia, które zakrawało prawie na prostotę klasztorną. W salonie zastał Andrzej córeczkę Sperańskiego, z jej nauczycielką. Byli zaproszeni, Gervais, Magnicki i Stołypiń. Już w przedpokoju słyszał ich głosy i śmiechu wybuchy. Odznaczał się jeden głos szczególniej, należący prawdopodobnie do wielkiego reformatora. Ten ktoś śmiał się na całe gardło, tonem, który wydał się Andrzejowi dziwnie szpiczastym i uszy na wskroś przewiercającym.
Stojąc pod oknem, ci panowie zajęci byli wyłącznie około stołu z zastawioną, przedobiednią zakuską. Sperański był w stroju popielatym, z jedną li gwiazdą na piersiach, w białej kamizelce i w krawacie wysoko pod szyją zawiązanej. W tem samem ubraniu zasiadał w „Radzie Państwa“, na owem sławnem pierwszem posiedzeniu. Wydawał się bardzo wesołym i słuchał śmiejąc się naprzód jakiejś anegdoty Magnickiego. Ow głośny śmiech, który Andrzej słyszał wchodząc do przedpokoju, nastąpił był właśnie po jakimś tłustym dowcipie, wypowiedzianym przez Magnickiego. Stołypiń kładł się od śmiechu, żując przytem kawał sera szwajcarskiego. Gervais przeciwnie, pośmieszkiwał się cichutko, podobnie do wina perlącego się w kieliszku. Sperański zaś wyrzucał z gardła owe tone szpiczaste i uszy świdrujące.
— Uszczęśliwiasz mnie książę kochany! — wyciągnął do Andrzeja na powitanie rękę białą i wydelikaconą. — Chwilkę cierpliwości — zwrócił się do Magnickiego dodając. — Proszę pamiętać o mojem zastrzeżeniu panowie... Objad powinien być odpoczynkiem tak moralnie jak i fizycznie, a zatem ani słowa o sprawach publicznych... — i na nowo śmiechem wybuchnął.
Andrzeja rozdrażniła ta zapowiedź w wysokim stopniu. Został zawiedziony najfatalniej w swojem oczekiwaniu. Zdało mu się, że to już nie jest prawdziwy Sperański, którego widzi przed sobą. Czuł jak się zwolna rozwiewa ów czar tajemniczy, którym go przykuwał do siebie. Zdawało mu się, że teraz, dopiero widzi go w prawdziwem świetle, i dłużej nie da się łudzić.
Gawędka wesoła szła dalej swoim trybem, będąc jednym ciągiem nieprzerwanym anegdotek pieprznych i dowcipnych. Zaledwie Magnicki kończył coś, ktoś drugi wpadał mu w słowo. Najczęściej, dostarczali tematu do opowiadań gościom Sperańskiego, wysocy dostojnicy dworu. Ich nicość, była uznana w tem kółku za fakt dokonany. Utrzymywano na pewno, że jedyną korzyścią którą da się z tych zer wyciągnąć, są drwinki i dowcipy, z ich niedołęztwa. Sam Sperański opowiedział o jednym z radców, głuchym jak pień, że wiele razy spytano go o zdanie w tej, lub w owej kwestji, podczas sesji, kiwał głową z odpowiedzią stereotypową na ustach: — „Zgadzam się we wszystkiem z szanownymi kolegami!“ — Gervais lubował się w opisywaniu szeroko i długo, jak podczas pewnej inspekcji, nakazanej z góry, ten, który był na czele, postępywał głupio i bezmyślnie. Stołypiń, szepleniąc i mocno się zająkując, wygadywał rzeczy niestworzone, o nadużyciach dawniejszej rządowej administracji. Magnicki zastraszony żeby nie posunął się za daleko w zjadliwej krytyce, zaczął przedrwiwać Stołypina zbyteczne uniesienie. Gervais wpadł im również w słowo z jakimś dowcipem i znowu popłynęła rozmowa w tonie lekkiej, wesołej gawędki.
Było widocznem, że Sperański, lubi odpoczywać po trudach w kółku dobrych przyjaciół, ci zaś nawzajem, starają się bawić go na wyścigi, sami rozrywając się przyjemnie przy tej sposobności. Niepodobał się wielce Andrzejowi ten ton roztrzpiotany. Wydał mu się ciężkim, niewłaściwym i dziwnie wymuszonym. Głos Sperańskiego drażnił go; ten zaś śmiech ciągły świdrował mu uszy najnieprzyjemniej w świecie. Radby był dorzucić coś ze swojej strony do ogólnej rozmowy, aby nie dać poznać po sobie, o ile go to rozdrażnia i denerwuje. Mimo jednak chęci najlepszych, nie mógł dostroić się do tego tonu; każde z jego słów odskakiwało od bezmyślnej gawędy, niby korek z butelki wina szampańskiego. Nie mówiono przecież o niczem w sposób naganny, lub nie na miejscu. Tylko brakowało dowcipom pewnej delikatności, będącej cechą dobrego tonu. Dlatego rozmowa raziła Andrzeja, wydając mu się trochę grubjańską, inni zaś biesiadnicy, ani się najwidoczniej domyślali czegoś podobnego.
Po skończonym objedzie, córka Sperańskiego odeszła razem z guwernantką. Ojciec, zanim się oddaliła, przeciągnął ją ku sobie, obsypując pieszczotami i pocałunkami. I ten wylew czułości wydał się Bołkońskiemu przesadzonym i nienaturalnym.
Biesiadnicy nie ruszali się od stołu, na sposób angielski. Popijali po trochę ciężkie wina hiszpańskie i jakoś myśl ich zwróciła się ku wojnie prowadzonej w Hiszpanji przez Napoleona. Wszyscy chwalili jednogłośnie jego postępowanie tamże. Andrzej nie mógł oprzeć się chęci gwałtownej, wystąpienia ze zdaniem wręcz przeciwnem. Sperański uśmiechał się i zaczął opowiadać natychmiast anegdotkę, nie mającą nic wspólnego z tym przedmiotem. Można było domyśleć się z łatwością, że chce przerwać poprzednią rozmowę. Wszyscy umilkli na chwilę.
Gospodarz domu skorzystał z tego. Zakorkował na powrót gąsiorek wina starego, który tylko co nadpoczęto i wstał od stołu mówiąc żartobliwie:
— Takie wino stuletnie trzeba szanować panowie, bo go się nie znajdzie byle gdzie.
Gąsiorek podał kamerdynerowi do schowania i poprosił gości do salonu obok. Tu zastał dwa listy w dużych kopertach z ministerjum spraw wewnętrznych. Przeszedł do swego gabinetu, aby je odczytać w spokoju. Skoro zamknęły się drzwi za nim, zgasła sztuczna wesołość pomiędzy jego biesiadnikami. Zaczęli rozmawiać serjo i po cichu.
— Zadeklamuj nam co — zwrócił się Sperański do Magnickiego, wchodząc nazad do salonu. — Trzeba wam wiedzieć panowie, że to talent pierwszorzędny — dodał w rodzaju komentarza. Magnicki, czyniąc zadość życzeniu gospodarza, stanął w pozycji i zadeklamował własne wiersze francuzkie, parodję wyśmiewającą kilka osobistości znanych w całym Petersburgu. Żywe oklaski przerywały mu wątek w kilku miejscach. Skoro skończył, Andrzej zaczął się żegnać z gospodarzem domu.
— Już książę odchodzisz? Gdzie się tak spieszysz? — spytał grzecznie Sperański.
— Obiecałem się na cały wieczór.
Obaj umilkli, a książę Bołkoński, mógł się teraz dobrze przypatrzeć, tym oczom szklannym i nieprzeniknionym. Jak on też mógł tak zaślepić się i tyle rzeczy nadzwyczajnych oczekiwać od tego człowieka? To było śmiesznem po prostu, a śmieszność (powiada Francuz) jest gorszą od występku...
Takie myśli wirowały w głowie przez drogę, a w uszach dźwięczał mu ciągle nienaturalny śmiech Sperańskiego.
Zdziwił się i zastanowił nad tem głęboko, wróciwszy do domu, jak mu się teraz przedstawiają w świetle zupełnie odmiennem, owe cztery miesiące spędzone w Petersburgu. Przypomniał sobie, ile trudów i wysileń nadludzkich kosztowało go i przez jak długi szereg przeszkód przechodził, zanim zdołał przepchać swój memorjał w sprawie ulepszenia wojskowego regulaminu. W końcu jego projekt odrzucono, przyjmując wypracowanie o wiele słabsze pod każdym względem, ale przypolecone komisji przez cara! Przypominał sobie i owe posiedzenia komisji (Berg także w niej zasiadał). Czytano pobieżnie punkt po punkcie, nie zastanawiając się nad niczem do gruntu. Wstydził się sam siebie, że mógł poświęcić tyle miesięcy pracy tak żmudnej i bezowocnej. Czyż nie lepiej było zostać na wsi, i tam w czyn wprowadzać, tak jak dotąd robił, owe — „Prawa dla uciśnionych?“
Nazajutrz Andrzej oddał kilka wizyt, i u Rostowów między innemi. Skoro odnowił z nimi znajomość na owym balu, należał im się (jak sądził) ten dowód grzeczności czysto towarzyskiej z jego strony. Pod tym pozorem, ukrywała się chętka przypatrzenia się bliżej, w otoczeniu domowem, bez nimbusu balowego, dzieweczce tak ożywionej, dowcipnej, zachwycającej, która oczarowała go była najzupełniej, zostawiając w jego duszy wspomnienie niezatarte.
Nataszka przyjęła go pierwsza w salonie. Zdało mu się, że podoba mu się jeszcze lepiej, w skromnej wełnianej sukience szafirowej i jest stokroć piękniejsza, niż w stroju balowym. Tak ona, jak i cała rodzina Rostowów, przyjęła go niby starego znajomego, z szczerą serdecznością, z prostotą przyjacielską. Wydali mu się obecnie, (ci sami, niegdyś tak przez niego surowo osądzeni) ludźmi zacnymi i najpoczciwszymi w świecie, z sercem na dłoni, jak to mówią. Gościnność samego hrabiego, uderzająca jeszcze bardziej w Petersburgu, niż na wsi, nie dopuściła Andrzeja do odmownej odpowiedzi i musiał rad nie rad przyjąć zaproszenie na objad.
— Tak, dobrzy, serdeczni z nich ludzie — pomyślał — nie umieją jednak cenić należycie skarbu, który posiadają w Nataszce. W tej ślicznej dzieweczce, życie wre i wylewa się jak lawina na zewnątrz. Jej postać promienista dziwnie odbija od tła ciemnego reszty rodziny. Był gotów odnaleźć rozkosze i radości nieznane mu dotąd w tem nowem otoczeniu, które tak dawniej lekceważył. Wszak już tam w Otradnoe, na samym wstępie w aleji do pałacu prowadzącej, coś go tknęło było, niby iskra elektryczna. Później stał w oknie prawie noc całą, marząc przy świetle księżyca. Irytował się myśląc, dla czego tak długo nie korzystał z tej znajomości. Tyle mu teraz sprawiał przyjemności pobyt w domu Rostowów.
Po obiedzie Nataszka zaśpiewała na prośbę Andrzeja. Zrazu siedząc w okna framudze, rozmawiał z cicha z resztą pań. Naraz coś go za gardło ścisnęło, urwał w pół słowa i uczuł łzy w oczach. Były to jednak łzy słodkie, po których czuł jak mu się coraz lżej na sercu robi. Sądził, że już nie jest zdolnym zapłakać takiemi łzami. Spojrzał na Nataszkę, a serce o mało mu z piersi nie wyskoczyło z nadmiaru radości, z nadmiaru szczęścia! Ucieszony i smutny jednocześnie, pytał się w duchu, jakie uczucie te łzy mu wyciska? Czy wspomnienie jego przeszłości, śmierć przedwczesna żony młodziusieńkiej, rozwiane ułudy i nadzieje na przyszłość?... Czy też niby nagłe objawienie nowej miłości ziemskiej, bynajmniej nie licującej z dziwną potrzebą nieskończoności, z chęcią ulatywania w sfery wyższe i niezmierzone? Czyżby na prawdę duch jego miał zapragnąć na nowo, ciasnych ram życia we dwoje? Czyżby zadowolnił się jednocząc się i zlewając niejako w jedno, siebie z tą prześliczną, czarującą dzieweczką? Sam siebie nie pojmował, a te wątpliwości, te pytania, na które nie umiał na razie odpowiedzieć, dręczyły go i niepokoiły niewypowiedzianie.
Zaledwie Nataszka skończyła śpiewać, przybiegła spytać go, czy przyjemnie mu było słuchać jej głosu. Wypowiedziawszy te słowa, zarumieniła się pomieszana, czy nie wyrwała się niepotrzebnie z czem niestosownem? Uśmiechnął się odpowiadając z niezwykłą u niego galanterją, że wszystko w niej zachwyca go, więc i jej głosem był oczarowany.
Andrzej opuścił tego wieczora nader późno salon Rostowów. Położył się z prostej nawyczki. Rzecz naturalna, że o zaśnięciu mowy nie było. Wstał zatem z łóżka, pozapalał nazad świece, i chodził po pokoju, nie czując się wcale zmęczonym bezsennością. Patrząc na niego możnaby było przypuścić, że porzucił atmosferę ciężką, pełną trujących wyziewów, a teraz czuje się lekkim jak piórko, najszczęśliwszym na tym pięknym Bożym świecie i oddycha całą piersią, ożywczem, zdrowem powietrzem! Niby to nie myślał wcale o Nataszce, nie wyobrażał sobie, żeby miał być w niej rozkochanym, widział ją atoli ciągle przed oczami, a ten obraz czarowny, wlewał w niego nową i dziwną energję.
— Po co ja tu siedzę? — pytał się w duchu. — Po co tak się rozbijam i Bóg wie czem głowę kłopoczę? Wszak mam przed sobą przyszłość rozkoszną, po którą potrzebuję li dłoń wyciągnąć.
Po raz pierwszy od śmierci żony, zaczął snuć projekta daleko sięgające. Postanowił wglądnąć i zająć się gorliwie wykształceniem syna, znaleść mu stosownego mentora. Porzuci wszelką służbę rządową, pojedzie do Anglji, Szwajcarji, Włoch...
— Trzeba korzystać z wolności i z młodości, póki czas! — perswadował sam sobie. — Piotr słusznie utrzymuje: — Aby czuć się szczęśliwym (powtarzał mi nieraz). — „Trzeba uwierzyć w szczęście.“ Ja zaś w nie teraz święcie wierzę! Zostawmy umarłych... umarłym. Póki żyjemy, starajmyż się o szczęście, chwytajmy je skwapliwie, gdy nam los takowe podsuwa, żyjmy i używajmy całą, piersią!
Odwidził Piotra dnia pewnego w godzinie południowej pułkownik Berg. Był w mundurze galowym wystrojony, cały woniejący, z faworytami krótko przystrzyżonemi na wzór cara.
— Byłem u pani hrabiny — przemówił zaraz na wstępie z najsłodszym uśmiechem. — Nie raczyła jednak przyjąć moich zaprosin. Spodziewam się, że pan hrabia dasz mi łaskawszą odpowiedź.
Bestużew znał Berga tak samo, jak wszystkich prawie w Moskwie i Petersburgu. Odpowiedział nie mniej z całą uprzejmością:
— Czem mogę służyć panu pułkownikowi? Jestem na jego rozkazy.
— Urządziłem się już najzupełniej w nowem pomieszkaniu — zaczął Berg mówić w przekonaniu, że każdy będzie uszczęśliwiony tą wiadomością tak niesłychanie interesującą. — Otóż pragnąłbym uświęcić tę okoliczność, wyprawiając skromną herbatkę, dla wspólnych przyjaciół moich i mojej żony. Przyszedłem więc zaprosić państwa hrabstwa na wieczór... z kolacją.
W końcu tej przemowy, uśmiech najwyższego zadowolenia, zajaśniał na ustach pana pułkownika.
Helena uważając — „Jakichsić tam Bergów“ — za niższych od siebie, odmówiła niestety zaprosinom, mimo programu tak ponętnego, który zapowiadał z góry herbatę... z kolacją! Berg potrafił wytłumaczyć Piotrowi tak jasno i dobitnie, dla czego pragnie zgromadzić u siebie towarzystwo dobrane, na co mu to potrzebne i pożądane, z jakiego powodu, on nie lubiący wcale wyrzucać daremnie pieniędzy, gotów ponieść znaczne nawet wydatki, skoro idzie o przyjęcie u siebie osób z wielkiego świata, że Bestużew był niejako zmuszony przyjąć zaproszenie.
— Tylko nie zbyt późno panie hrabio, nieprawdaż?... Przed ósmą, jeżeli śmiem prosić... Będzie nasz jenerał... Bardzo łaskaw na mnie... Będzie partyjka i kolacyjka wyborna!... Liczę zatem na pana hrabiego.
Piotr spóźniający się wszędzie i zawsze, tym razem stawił się u Bergów jeszcze o cały kwadrans wcześniej, niż był proszony.
Berg z żoną ukończywszy wszelkie przygotowania, czekali gości zaproszonych w salonie, oświetlonym à giorno, i przyozdobionym obrazami i posążkami z bronzu i alabastru. Usiadł obok Wiery na otomanie, w mundurze prosto z igły, lśniącym i nowiusieńkim jak całe domu urządzenie. Tłumaczył żonie szeroko i długo, jak są niezbędne w życiu podobne stosunki towarzyskie, z osobistościami wpływowemi i na wyższem niż nasze stanowisku. Wtedy tylko można spodziewać się czegoś i korzystać z ich protekcji.
— Zresztą — kończył swój wykład — znajdziemy zawsze coś do naśladowania, poprosimy o coś. Żyłem w ten sposób odkąd otrzymałem pierwszą rangę. — (Berg nie liczył nigdy na lata, ale podług rang coraz wyższych i awansu.) — Popatrz na moich towarzyszów. Wszyscy jeszcze zerami! A ja dowodzę pułkiem obecnie, i mam szczęście w dodatku, posiadać taką jak ty żoneczkę!
Wstał aby wyciągnąć lepiej kobierzec, przyczem Wierę pocałował w rączkę szarmancko.
— A dla czego mnie poszło tak jak po maśle? Bo postępowałem zawsze z taktem i umiałem dobierać sobie znajomości — odpowiedział sam na zapytanie. Ma się rozumieć, że obok tego, trzeba być służbistą gorliwym i wypełniać ściśle obowiązki na nas włożone.
Berg uśmiechnął się litościwie, w przekonaniu o swojej wyższości, nad słabą i ograniczoną kobietą. Wprawdzie jego żona była nader sprytna i milusieńka. Jednak to zawsze tylko słaba ułomna niewiasta, niezdolna nawet ocenić należycie, czem jest mąż, w całem wielkim tego słowa znaczeniu, nie rozumiejąca co to jest — „Ein Mann zu sein!“
Wiera uśmiechała się nieznacznie, zupełnie z tej samej przyczyny. W jej bowiem mniemaniu, ona właśnie była wyższą o całe niebo od tego poczciwca, który mimo że posiadał pewne zalety i przymioty, osądzał jak prawie wszyscy mężczyźni życie najfałszywiej w świecie, wychodząc z punktu widzenia zupełnie błędnego. Każdy z nich — pomyślała — przypisuje sobie Bóg wie jakie zdolności, uważają się za cud świata, a są prawie bez wyjątku głupcami, zarozumialcami i najszkaradniejszymi samolubami!
W zapędzie czułości, Berg otoczył ostrożnie kibić żony ramieniem, żeby nie zmiąć i nie podrzeć chroń Boże! kosztownej chusteczki białej koronkowej, którą kupił jej za własne pieniądze, i wycisnął na jej ustach ognisty pocałunek.
— Nie trzebaby również mieć nadto prędko i zawiele dzieci — przemówił kończąc tym frazesem prawdopodobnie szereg myśli nurtujących mu po głowie.
— O i ja wcale tego nie pragnę — odrzuciła Wiera. — Przedewszystkiem powinno się żyć dla towarzystwa, dla świata!
— Taką samą miała na obiedzie u Apraksinów, księżna Jussupow — bąknął Berg od niechcenia, dotykając się z lekka mantylki koronkowej, z widocznem zadowoleniem.
Lokaj zapowiedział w tej chwili hrabiego Bestużewa. Mąż i żona spojrzeli jedno na drugie tryumfująco i z najwyższą radością. Każde z nich sobie w duchu przypisywało zasługę, że ich spotyka tak wielki zaszczyt.
— Proszę cię usilnie — szepnęła Wiera mimochodem mężowi — nie przerywaj mi co chwila i nie wpadaj w słowo, gdy z kimś rozmawiam. Wiem najlepiej o czem mam z kim mówić, i co kogo może interesować.
— Ależ pozwól moja droga — Berg zaprotestował. — Czasem też mężczyźni chcą pomówić jeden z drugim o rzeczach poważnych, w kwestjach, które...
Nie dokończył, bo Piotr ukazał się na progu ich saloniku niewielkiego, i niesłychanie zagraconego. Zdawało się czystem niepodobieństwem usiąść gdziekolwiek, nie psując podziwienia godnej symetrji, z jaką meble poustawiano. Berg zdecydował się w końcu ponieść pewną ofiarę dla gościa tak znakomitego, tak wspaniałej tuszy i tak olbrzymiego wzrostu. Przysunął własnoręcznie fotel Piotrowi i cofnął na cześć jego więcej w głąb jedną z kozetek. Tak go to jednak zabolało, że z wielkiej desperacji, zostawiając gościowi do woli, który wybierze z tych dwóch mebli, sam usiadł po prostu na taborecie. Uszczęśliwieni tak świetnym początkiem wieczoru, Berg z żoną bawili na wyścigi swego pierwszego gościa, wpadając co chwila w słowo jedno drugiemu.
Wiera zadecydowała w swojej wysokiej mądrości, że wypada najprzód mówić o poselstwie francuzkiem, i od tego przedmiotu zaczęła. Berg przerwał jej natychmiast, przekonany święcie o potrzebie wprowadzenia na tapet jakiegoś ważniejszego przedmiotu. Wspomniał zatem o wojnie z Austrją. Zwolna, zaczął mówić o wojnie ogólnikowo, z jego osobistego punktu widzenia, przyczem nie omieszkał nadmienić o swoich czynach bohaterskich, jak go proszono o udział w tej nowej kampanji, i co go skłoniło tym razem, odmówić temu wezwaniu zaszczytnemu. Mimo rozmowy prowadzonej bez ładu i składu, mimo Wiery rozdrażnienia i gniewu na męża, który pozwolił sobie przerwać jej rozmowę arcy dowcipną i dyplomatyczną, oboje małżonkowie promienieli radością, widząc że ich wieczór świetnie rozpoczęty, podobny jak dwie krople wody, ze swojem oświetleniem, stołem herbacianym, nawet i tą gawędą przeskakującą gwałtownie z przedmiotu na przedmiot, podobniuteńki do wszystkich zebrań mniej lub więcej licznych na wielkim świecie.
Wszedł Borys. W jego postępowaniu z Bergami, był lekki odcień wyższości i tonu protekcjonalnego. Wkrótce po nim ukazał się jakiś pułkownik z żoną, ów jenerał z góry zapowiadany przy zaprosinach, w końcu cała rodzina Rostowów. Wieczór zatem zakrawał rzeczywiście na coś pierwszorzędnego! Przechadzanie się gości tam i nazad, zamiana ukłonów i słówek miodowych między zaproszonymi, szelest sukni jedwabnych, wszystko to napełniało dumą oboje małżonków. Czyż tak samo nie działo się wszędzie na wielkim świecie? Czy może „ich jenerał“, nie był podobny do innych jenerałów? Poklepał był nawet na samym wstępie Berga po ramieniu nader przyjacielsko, wychwalając całe urządzenie i umeblowanie. Następnie zajął się z całą gorliwością i tyranją nieubłaganą gracza namiętnego, uorganizowaniem „partyjki“ Bostona. Zaprosił do niej najpierw hrabiego Rostowa, jako z gości najstarszego wiekiem i powagą. Wkrótce starzy usiedli przy mamach i ciociach, a młodzież męzka skupiła się około panienek. Wiera zasiadła przed samowarem, aby zająć się rozlewaniem herbaty. Na stole przed nią piętrzyły się takie same piramidy ciast jakie jadła przed kilku dniami u Paninów i takie owoce zapełniały wspaniałe srebrne kosze. Słowem: wieczór Bergów, nie ustępywał w niczem innym, podobnym zebraniom.
Piotr dostąpił tego zaszczytu, że go przyjęto na czwartego partenera, w partji Bostona razem z Rostowem, jenerałem i pułkownikiem. Traf zdarzył, że usiadł naprzeciw Nataszki. Uderzyła go niesłychana zmiana w jej fizjognomji i całem zachowaniu. Milczała zawzięcie, i wydałaby się była prawie brzydką, gdyby nie wyraz dziwnej słodyczy w wyrazie twarzy. Zdawała się zresztą na wszystko zupełnie obojętną. Odpowiadała Borysowi pół-gębkiem, nie patrząc wcale na niego. — „Co jej się stało?“ — pomyślał Piotr. Zrobił był właśnie pięć lew i tasował karty na nowo, gdy usłyszał czyjeś kroki i spostrzegł ruch pewien koło drzwi prowadzących z salonu do przedpokoju. Mimowolnie poszukał wzrokiem Nataszki i osłupiał. — „Cóż to za przeobrażenie w jednej chwili?“ — spytał w duchu.
Nataszka istotnie zmieniła się do niepoznania. Jej twarz płonęła żywym rumieńcem, oczy lśniły niby czarne djamenty; zdawało się że tchu złapać nie może. Przed nią stanął Andrzej, patrząc jej w oczy słodko i czule. Ogień to wewnętrzny, którym płonęła jej twarzyczka, tak ją był przeistoczył. Nagle zajaśniała pięknością prawie nadziemską, którą przed chwilą była utraciła... Teraz odszukiwał w niej Piotr Nataszkę z balu, czarodziejkę istną, przykuwającą tłum cały do swego rydwanu!
Z koleji Andrzej zbliżył się, aby się z nim przywitać. I w nim odkrył Piotr wyraz niezwykły szczęścia, rozradowania, niby drugiej młodości rozkwitającej w całej pełni. Takim nie znał go wcale. Póki trwała partja Bostona, nie spuszczał z nich wzroku, badając jednego po drugim.
— Coś zaszło między nimi ważnego i niezwykłego — pomyślał. Uczuł i żal głęboki i radość. Tak go to poruszyło, że na chwilę zapomniał o własnej niedoli.
Skończył nareszcie sześć robrów, odzyskując wolność zupełną i niezawisłość w działaniu. Jenerał oświadczył mu wszem w obec, że tak grać haniebnie, jest po prostu czemś skandalicznem. Przyjął stoicznie tę gorżką przymówkę. Nataszka rozmawiała w tej chwili z Sonią i Borysem, Wiera zaś wzięła była Andrzeja w wyłączne posiadanie. Zauważyła jego interesowanie się i szarmantowanie koło Nataszki, osądzając, że powinna w lot korzystać z nadarzającej się sposobności, aby rzucić mu kilka uwag gienjalnych i nader przeźroczystych o miłości ogólnikowo, a szczegółowo o jej siostrze Nataszce. Przekonana o Andrzeja wysokiej inteligencji, rada była popisać się przed nim swoją dyplomacją sprytną i delikatną. Unosiła się w duchu sama nad sobą, wpadając w ferwor coraz większy, gdy Piotr zbliżył się do nich prosząc o pozwolenie wmieszania się do ich rozmowy, jeżeli ma się rozumieć, przedmiotem tejże nie jest jakaś głęboka tajemnica, wiadoma li im obojgu. Zauważył pomieszanie i zakłopotanie Andrzeja w tej chwili.
— Co książę myślisz, jak osądzasz usposobienie mojej siostry Nataszki? — pytała Wiera natarczywie. — Wszak jesteś mistrzem w odgadywaniu i określaniu kobiecych charakterów? Czy przypuszczasz książę, iż byłaby zdolną, jak inne kobiety (w tem miejscu o sobie najpierwej pomyślała) pozostać wierną na wieki temu, któregoby ukochała nad wszystkich? Ja bo taką li miłość uważam za prawdziwą. Cóż książę na to?
— Znam za mało siostrę pani — odrzucił książę Andrzej, pokrywając uśmiechem szyderskim swoje zakłopotanie. — Nie mógłbym zatem rozwiązać kwestji tak ważnej. Uważałem w ogóle, jeżeli mam być zupełnie szczerym, że kobiety są tem wierniejsze im mniej podobają się komukolwiek.
— Święta prawda, mości książę... ale tak bywało za naszych czasów — Wiera prowadziła dalej rozmowę. Lubiła namiętnie ów frazes „za naszych czasów“. — Była przekonaną, jak ogólnie wszystkie umysły płytkie i ograniczone, że ludzie zmieniają się z latami, jak również i o tem, że obecnie jako mężatka, ma głos rozstrzygający apodyktycznie w kwestjach podobnych. — Dziś niestety, młode panienki mają tak wiele wolności, że przyjemność odbierania hołdów, ze wszech stron przytłumia u nich niejako, uczucie prawdziwie. Muszę przyznać, że Nataszka lubi niesłychanie gdy jej nadskakuje młodzież, gdy jest otoczoną wszędzie i zawsze licznym tłumem wielbicieli.
Ten zwrot do Nataszki wprost był wielce niemiłym Andrzejowi. Próbował wstać i przerwać rozmowę. Wiera atoli nie dopuściła do tego. Uśmiechnęła się jak umiała najsłodziej i najzalotniej.
— Była rzeczywiście wielbioną dotąd więcej niż którakolwiek z panienek w jej wieku. Ona jednak nikim się na serjo nie zajęła. Ty hrabio kochany — zwróciła się do Piotra — wiesz o tem najlepiej. Była nawet zawróciła głowę pięknemu kuzynkowi, Borysowi... Książę jesteś z nim w przyjaźni, nieprawdaż?
— Tak... znamy się...
— Musiał zapewne zwierzyć się księciu, ze swoją dziecięcą miłostką niegdyś dla Nataszki, gdy nosiła jeszcze krótkie sukienki?
— Ah! tak... dziecinna miłostka... — bąknął Andrzej czerwieniąc się po same uszy.
— No... czasem, z takich niewinnych igraszek między dalekimi krewnymi, wyrasta miłość na prawdę... Książę musisz znać zapewne francuzkie przysłowie: „Pokrewieństwo, niebezpieczeństwo“, co?
— Zapewne! — Andrzej roześmiał się ale z pewnym przymusem.
Zaczął żartować i prześladować Piotra, jak powinien być ostrożnym w Moskwie, w stosunkach ze swojemi pięćdziesięcio-letniemi kuzynkami. Następnie wstał, a wziąwszy Piotra pod ramię odprowadził na bok, w okna framugę.
— Czego chcesz? — spytał Piotr zdumiony Andrzeja wzruszeniem i wzrokiem czułym, którym pogonił mimochodem w stronę, gdzie siedziała Nataszka.
— Muszę rozmówić się z tobą w cztery oczy — szepnął Andrzej głosem drżącym. — Wiesz?... te nasze damskie rękawiczki... (miał na myśli ową parę, którą każdy mason otrzymuje po wprowadzeniu solennem do loży). Otóż... ja... już ją wybrałem... nie... nie... później ci to wyłuszczę.
Oczy zalśniły mu dziwnym ogniem, drżał cały i porzuciwszy nagle Piotra, poszedł prosto ku Nataszce i przy niej usiadł.
Berg rozpromieniony, nie przestawał się uśmiechać tryumfująco. Wieczór udał mu się znakomicie. Rozmowa z damami, kręciła się niby na igle. Jenerał beształ przy grze na lewo i na prawo, głos podnosząc, jakby stał przed frontem. Samowar olbrzymi kipiał bez ustanku, tak jak wszędzie. „Czaj“ pito garncami, ciasta zajadano z apetytem, cóż mu mogło do szczęścia brakować? Jednego dotąd nie dostawało: Oto uważał gdzie indziej, że mężczyźni prowadzili nieraz dysputy zacięte pomiędzy sobą, zwykle w kwestjach ważnych z dziedziny polityki. Aby go i na tym punkcie zadowolnić, jenerał wyprowadził na tapet coś podobnego, wołając na pomoc Piotra, przeciw pułkownikowi. Ten bowiem nie godził się z jenerałem, w kwestji wojen w Hiszpanji.
Nazajutrz na usilne prośby Rostowa, Andrzej był u nich na objedzie i tamże spędził cały wieczór.
Każdy z obecnych mógł tem łatwiej odgadnąć, co go tam wiodło i dla kogo przychodził, że się z tem wcale nie taił. Nataszka w siódmem niebie, podniecona, rozradowana, czuła że nadchodzi dla niej chwila ważna i stanowcza. Cały dom Rostowów dzielił z nią to przeczucie. Hrabina studjowała Bołkońskiego, wzrokiem tęsknym i badawczym, gdy rozmawiał z jej córką. Prędko jednak zwracała się w inną stronę, zagadując o czemkolwiek do pierwszego lepszego, skoro Andrzej spojrzał nią przelotnie. Sonia i bała się zostawić Nataszkę z nim sam na sam i wyrzucała sobie w duchu jednocześnie, że im tylko zawadza niepotrzebnie. Nataszka bladła ze wzruszenia gwałtownego, jeżeli bodaj na sekundę ujrzała się z nim w cztery oczy. Dziwiła ją Andrzeja nieśmiałość i wahanie się tak długie. Odgadywała, że ma jej się z czemś zwierzyć, a nie może jakoś odważyć się na to.
Po odejściu Andrzeja, matka zbliżyła się do niej:
— I cóż? — szepnęła.
— Na miły Bóg mamo, proszę tylko nie pytać mnie o nic w tej chwili! Nie mogę nic powiedzieć!...
A jednak jeszcze tego samego wieczora, leżąc obok matki, wzruszona i przejęta do głębi, powtarzała szeroko i długo każde jego słówko słodkie i pochlebne, projekta podróży po zagranicą, pytania natarczywe co do jej stosunku dawniejszego z Borysem, i gdzie ona z całą swoją rodziną myśli lato przepędzić?
— Nigdy, nigdy dotąd nie doświadczałam czegoś podobnego!... tylko w obec niego, tak mi czegoś straszno! Co to znaczy? Zapewne tym razem... na prawdę... co? Mamo, spisz?
— Nie mój aniołku. I ja się lękam... ale ty idź już spać dziecinko.
— Spać?!... Co za przypuszczenie! Mamo, mamo, to się jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło! — trzepała dalej, zdziwiona i przerażona uczuciem, które owładło nią gwałtownie po raz pierwszy. — Któż z nas mógł przewidzieć coś podobnego?
Nataszka, chociaż przekonana najmocniej, że zajęła się była księciem Andrzejem, jeszcze za jego pierwszej bytności w Otradnoe, nie mogła przezwyciężyć pewnej bojaźni, w obec szczęścia tak wielkiego i tak istotnie niespodzianego.
— Trzebaż było żeby on tu przybył, a i my również... żebyśmy się zeszli trafem na owym balu, gdziem mu się podobała!... Ah... to już los tak zrządził... jasne, niby słońce w południe!... tak stać się musiało... Wtedy kiedym ledwie spojrzała na niego mimochodem, uczułam w sercu coś dziwnego...
— O czem że jeszcze mówił z tobą? — matka badała dalej, zamyślona i zaniepokojona o swoje dziecko najukochańsze, przypominając sobie czterowiersz, napisany przez księcia Andrzeja w albumie Nataszki.
— Mamo, czy to nie wstyd wychodzić za wdowca?
— Co za szaleństwo! Nataszko módl się, proś Boga całem sercem, żeby wszystko kierował, ku twojemu dobru i szczęściu. Małżeństwa w niebie zapisane.
— Ah! mamo, mateczko najdroższa, jak ja ciebie kocham, jakam ja uszczęśliwiona! — wykrzyknęła Nataszka, ściskając matkę do uduszenia, ze łzami rzewnemi z nadmiaru radości.
Tego samego wieczora, książę Andrzej zwierzał się również Piotrowi ze swoją miłością i chęcią poślubienia Nataszki.
U hrabiny Bestużew był dnia tego raut wspaniały. Przybył poseł francuzki, i pewien książę krwi zagraniczny, który obecnie był codziennym gościem u pięknej Heleny. Prócz tych dwóch matador, zeszły się najurodziwsze kobiety z całego Petersburga, i mnóstwo innych osobistości wybitnych stanowiskiem i majątkiem. Piotr przesunął się przez wszystkie salony, prawie do nikogo ust nie otworzywszy. Wszyscy zgromadzeni zauważyli jak wygląda ponuro, jaki jest roztargniony i zafrasowany. Od owego balu, a szczególniej od chwili, kiedy dzięki zapewne nader częstym wizytom księcia zagranicznego u jego żony, został za jego wstawieniem się, mianowany carskim szambelanem, Piotr podpadał bardzo często podobnym atakom czarnej, głębokiej melancholji. Odtąd nie upuszczało go prawie dziwne uczucie wstydu i pomieszania w obec towarzystwa. Oddawał się myślom coraz smutniejszym, nad znikomością wszystkiego co ziemskie. Widok wzrastającej miłości Andrzeja i Nataszki rozstrajał go jeszcze bardziej. Jakiż kontrast rażący był między ich położeniem a jego losem najopłakańszym! Starał się nie myśleć ani o nich, ani o swojej żonie, a mimowolnie wracał do nich nieustannie. Zapytywał sam siebie, czem jest to wszystko, czem się ludzie tak martwią, tak kłopoczą w obec wieczności? Dokąd to ich wiedzie? Dzień i noc pracował zawzięcie w sprawach masonerji, aby pokonać podszepty złego ducha, który podsuwał mu li zwątpienie i niewiarę. Owego wieczora opuścił salony hrabiny między jedenastą a północą, udając się wprost do swojego gabinetu. Tu owinięty starym podartym szlafrokiem, otoczony chmurą dymu tytuniowego, przepisywał gorliwie zasady lóż szkockich, gdy nagle pojawił się na progu książę Andrzej.
— Ah! to ty! — Piotr bąknął z roztargnieniem. — Pracuję jak widzisz. — Wskazał mu stos kartek zapisanych, tonem człowieka przygnębionego niedolą, który szuka w pracy lekarstwa na smutek i troskę ciężką.
Andrzej rozpromieniony i rozradowany, nie zauważył wcale miny rozpaczliwej u przyjaciela. Stanął przed nim z błogim uśmiechem na ustach:
— Słuchaj Piotruś! Kiedyś tu chciałem ci już wszystko opowiedzieć... dziś jestem zdecydowany najzupełniej. Dla tego przyszedłem mimo pory spóźnionej. Nigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego. Kocham się na zabój, przyjacielu!
Piotr westchnął i usiadł, a raczej upadł całym ciężarem swojej figury kolosalnej, obok Andrzeja na otomanę:
— W Natalji Rostow, nieprawdaż?
— Ma się rozumieć. W kimże innym? Trudno mi w to uwierzyć, a jednak ta miłość pokonała mnie i uczyniła bezsilnym i niezdolnym oprzeć się jej urokowi. Wątpiłem, wahałem się, dręcząc sam siebie, ale i te cierpienia nawet przejmowały mnie nieznaną rozkoszą! Nie żyłem dotąd. Dziś żyję i oddycham pełną piersią; ale jej mi potrzeba do szczęścia nieodzownie. A ona, czyż potrafi pokochać mnie nawzajem?... Możem już dla niej za stary?... No! odezwij że się przecie... Milczysz jak zaklęty.
— Ja? Cóż ci mam powiedzieć? — odrzucił Piotr, zerwawszy się na równe nogi i przemierzając pokój wielkiemi krokami. — Ta dzieweczka, to skarb prawdziwy, skarb który... perła słowem! Mój drogi, nie rezonuj, nie kunktuj, nie zastanawiaj się nad niczem, tylko żeń się jak najprędzej. Jestem przekonany, że nie będzie jak świat szeroki, człowieka szczęśliwszego od ciebie!
— A ona?
— Kocha ciebie.
— Tylkoż nie gadaj szaleństw! — porwał się i Andrzej z siedzenia, a schwyciwszy Piotra w pół, spojrzał mu w oczy badawczo.
— Mówię ci, że zakochana w tobie po same uszy! — powtórzył Piotr z pewną niecierpliwością wyrywając mu się.
— Stój! Musisz mnie wysłuchać! — Andrzej przytrzymał go siłą mocą. — Nie masz wyobrażenia co się ze mną dzieje. Potrzebuję zrzucić ciężar z serca przed tobą, bo inaczej czuję, że mi je rozsadzi nadmiar wzruszenia.
— Ależ i owszem, mów tylko... jestem z tego mocno zadowolony, zaręczam najsolenniej.
Wyraz Piotra fizjognomji zmienił się rzeczywiście najzupełniej. Oczy zamglone dotąd jakąś nudą, czy zmartwieniem wewnętrznem, rozpromieniły się nagle. Słuchając Andrzeja, widział w nim wręcz innego człowieka. Gdzież podziały się, jego rozpacz, zwątpienie o wszystkiem, pogarda życia, zdeptanie i odrzucenie wszelkich ułud? Piotr był jedynym, przed którym Bołkoński nie wahał się otworzyć serce na oścież. Wylał się też przed nim ze wszystkiem. Powierzył mu swoje plany na przyszłość, na które patrzył teraz śmiało. Wyznał szczerze, że nie może poświęcić siebie dla ojca dziwactw i kaprysów. Nie traci nadziei, że ojca w końcu nakłoni, i że starzec pozwoli na to powtórne małżeństwo. W razie przeciwnym jest zdecydowany obejść się bez tegoż zezwolenia... Był niewyczerpany w opisywaniu uczucia gwałtownego, która zawładło nim tak despotycznie, i któremu nie był zdolnym stawić oporu.
— Byłbym wyśmiał każdego, ktoby mi był prorokował, że pokocham w taki sposób. Coś zupełnie innego, niż dotąd doświadczałem — tłumaczył Piotrowi. — Świat dzieli się dla mnie teraz na dwie połowy. Jedną zajmuje i wypełnia Ona niepodzielnie, i tam jest szczęście, światło, nadzieja... Gdzie jej nie ma, panuje ciemność i zwątpienie rozpaczliwe...
— Pojmuję to — mruknął Piotr. — Zwątpienie i egipskie ciemności!...
— Nie mogę zakazać sam sobie i nie pójść za szczęściem, za światłem!... To nad moje siły!... Tak jestem zresztą rozradowanym... Czy tyś mnie zrozumiał? Tak, czuję żeś pojął czem Ona jest dla mnie, i żeś z tego obrotu rzeczy zadowolony!
— Ah! wierz mi, cieszę się sercem całem!
Piotr spojrzał na niego temi swojemi poczciwemi oczami, serdecznemi i smutnemi jednocześnie. W miarę jak rozjaśniał się horyzont jego przyjaciela, własne życie stawało przed nim jeszcze czarniejsze, smutniejsze, i bez promyka nadziei na przyszłość, aniżeli przedtem wyglądało.
Ponieważ Andrzej nie chciał wziąć ślubu, nie uwiadomiwszy wpierw ojca, odjechał na wieś zaraz nazajutrz.
Starzec przyjął syna oświadczenie na pozór spokojnie i obojętnie. Pod tą maską starał się ukryć rozdrażnienie najgwałtowniejsze. Ani przypuszczał, żeby syn pragnął zmienić w czemkolwiek tryb życia dotychczasowy, wprowadzając między nich nowy żywioł, gdy ojca dni na schyłku, gdy godziny jego policzone:
— Mógł z tem zaczekać, gdy mnie nie stanie, i pozwolić mi skończyć życie według własnego widzimisię! — pomyślał stary samolub. — Po mnie niechby świat cały przewrócił się do góry nogami, niechby i on robił co mu się rzewnie podoba!
Użył jednak i tym razem swojej zwykłej taktyki dyplomatycznej. Zastanawiał się nad tą kwestją z rozwagą i spokojem. Dowodził synowi: Że po pierwsze: wybór jego nie przedstawia nic świetnego, tak co do rodziny, jak i co do stosunków majątkowych; powtóre: Andrzej nie będąc już pierwszej młodości, potrzebuje zdrowie pielęgnować (na to słowo ojciec nacisk położył), ta dzieweczka zatem była dla niego wiekiem niestosowną; po trzecie: ma syna, który mógłby wyjść na tem bardzo źle, dostając się w ręce macochy; po czwarte: (na tem zakończył długi wywód). — „Błagam cię usilnie — spojrzał na Andrzeja wzrokiem drwiącym — odłóżmy to wszystko do roku! Jedź za granicę do wód, wzmocnij tam twoje siły podupadłe, wystaraj się o jakiego mentora Niemca, dla księcia Mikołaja, a po roku, jeżeli wytrwasz w twojej miłości, w twoim szale, w twoim uporze... ha! „Chcesz się żenić przyjacielu, to się żeń, ja ci powiem po weselu, żeś“...
Nie dokończył starzec złośliwy komplementu, wybuchając głośnym śmiechem. Gdy uspokoił się cokolwiek, dodał z naciskiem:
— To moje ostatnie słowo! ostatnie! Od tego nie odstąpię!
Miał nadzieję, że próba żądana, wyda się za ciężką; że ani miłość syna, a tem bardziej tak młoda dzieweczka, nie zostanie stałą przez czas tak długi. Syn odgadł ojca myśl tajemną, i postanowił uczynić zadość życzeniu starego dziwaka.
Minęło trzy tygodnie od owego wieczoru u Rostowów, gdy powrócił do Petersburga, z zamiarem oświadczenia się najsolenniej o rękę Nataszki.
Nataszka po owych zwierzeniach, matce do ucha wpuszczonych, czekała nazajutrz dzień cały na Andrzeja. Nie przyszedł i tak upłynęło przeszło pół miesiąca, bez znaku życia z jego strony. Nie wiedząc o jego odjeździe na wieś, nie umiała sobie tego wytłumaczyć. Piotr zniknął był również z horyzontu.
W miarę jak dni mijały w ten sposób, Nataszka nie chciała wcale wychodzić z domu. Snuła się z pokoju do pokoju jak cień, nie zajęta niczem i zrozpaczona. Nie zwierzała się więcej ani przed matką, ani przed Sonią. Rumieniła się i niecierpliwiła każdem słowem prawie. Zdawało się jej, że każdy wie jakie ją spotkało rozczarowanie i że stała się dla wszystkich przedmiotem drwinek, lub kimś, godnym politowania. Cierpienie rzeczywiste, przyłączyło się do rozdrażnienia, spowodowanego dotkniętą do żywego jej miłością własną. Była w stanie opłakanym.
Dnia pewnego, mówiąc o czemś najobojętniejszem, rozszlochała się jak biedne dziecię, które nie wie i nie rozumie, za co je karzą. Hrabina starała się ją uspokoić. Przerwała matce z gniewem:
— Błagam, nie mówcie mi o nim więcej. Nie myślę i nie chcę myśleć. Przychodził, bo go to bawiło, a teraz, kiedy ma już tego dosyć, przestał bywać... I rzecz skończona... Nigdy już za mąż nie pójdę — wybuchnęła gwałtownie mimo wysiłków nadludzkich, żeby okazać się spokojną. — Bałam go się zresztą... teraz pozbyłam się tego przykrego uczucia... jestem nawet zadowoloną z podobnego obrotu rzeczy...
Nazajutrz Nataszka ubrała się w jakąś starą sukienkę, którą przekładała nad wszystkie inne, uważając że jej szczęście przynosi. Od rana zabrała się do zwykłych zatrudnień, które zaniedbywała najzupełniej od dnia owego balu. Po wypiciu herbaty poszła do wielkiego salonu, który posiadał doskonałą akustykę i zaczęła ćwiczyć swoje solfedia. Po chwili odstąpiła od fortepianu, stanęła na środku salonu, powtarzając na pamięć, pasaże najulubieńsze. Słuchała sama siebie z najwyższem zadowoleniem. Zachwycała się tą kaskadą tonów perlistych, a dźwięcznych, które z piersi wyrzucała z taką łatwością. Napełniały one przestrzeń cudowną harmonją i wracały niejako skonać na jej ustach, w najdelikatniejszem pianissimo.
— Po co miałabym się troszczyć o cokolwiek? — zagadała wesoło sama do siebie. — Czyż nie piękne to życie i bez niego?... — Zaczęła przebiegać salon stąpając mocno i wybijając takt korkami u trzewiczków. Mogło się zdawać, że stuk miarowy korków, sprawia jej to samo zadowolenie, co przed chwilą gamy i tryle perliste. Zatrzymała się mimochodem przed wielką taflą zwierciadlaną. Spojrzała na siebie.
— Oto jak wyglądam — szepnęła. — Czy ja potrzebuję kogokolwiek? — Wyprawiła z salonu lokaja, który chciał w nim sprzątać i przechadzała się dalej, oddając się podziwianiu swej osóbki, co zresztą trafiało się jej nader często i napełniało dumą i radością.
— Natalja Stefanówna, jest na prawdę zachwycająca, — mówiła sama do siebie, kładnąc te słowa w usta jakiejś trzeciej istocie niewidzialnej, ale ma się rozumieć, rodzaju męzkiego. — Głos ma prześliczny, w kwiecie wieku, milutka, ładniutka do zjedzenia! nikomu nic złego nie robi, zostawcież ją w spokoju...
Musiała jednak przyznać w duchu, że mimo tych perswazji, nie mogła odszukać owego spokoju pożądanego. Wkrótce miała się o tem przekonać najdowodniej.
Otworzono drzwi od sieni i usłyszała głos w przedpokoju pytający.
— Państwo w domu?
Ten głos przerwał jej podziw i zastanawianie się nad własnemi doskonałościami. Nadstawiła uszka, zamagnetyzowana niejako tym dźwiękiem. Nie widziała już wcale siebie, choć dotąd stała przed źwierciadłem. To był On! Była o tem najmocniej przekonaną, mimo, że drzwi były dotąd zamknięte i nikt się w nich nie ukazywał.
Blada, prawie nieprzytomna, wypadła z salonu, lecąc jak kula do matki buduaru.
— Mamo!... Bołkoński przyjechał!... — wyrzucała z trudem słowa urywane, nie mogąc tchu złapać. — Mamo!... ja... ja... nie chcę więcej tak cierpieć!... To nie do zniesienia... coś okropnego!... Co mam z sobą zrobić?
Hrabina nie miała czasu odpowiedzieć, bo na progu ukazał się Andrzej dziwnie uroczysty i wzruszony. Jeden rzut oka na Nataszkę, rozjaśnił mu całą fizjognomię. Ucałował rękę hrabiny z czcią, rączkę Nataszki z uczuciem niewymownem, poczem usiadł.
— Dawno nie mieliśmy szczęścia widzieć cię książę i...
Zaczęła hrabina trochę zimno i z przekąsem. Nie dał jej atoli Andrzej dokończyć. Pilno mu było wytłumaczyć się i otrzymać przebaczenie.
— Odwidzałem mego ojca. Chciałem rozmówić się z nim w sprawie nader ważnej. Wróciłem tej nocy dopiero... Radbym — dodał po chwili milczenia, patrząc wymownie na Nataszkę — pomówić z panią hrabiną. Czy wolno mi?
Matka westchnęła wzrok spuszczając.
— Jestem na księcia usługi — bąknęła zmieszana.
Nataszka zrozumiała, że powinnaby się oddalić, ale nie miała dość sił po temu. Coś ją w gardle dławiło, za serce ściskało, a jej źrenice wielkie, rozszerzone, wpatrywały się uporczywie w Andrzeja.
— Jak to? Teraz, natychmiast, miałoby się wszystko rozstrzygnąć? — powtarzała w duchu. — Ależ to nie podobna! — Spojrzał znowu na nią i była pewną, że się nie myli, że za chwilę los jej rozstrzygnie się stanowczo.
— Idź dziecię, przywołam cię... — szepnęła matka.
Rzuciła wzrokiem błędnym i przerażonym na Bołkońskiego, poczem wyszła z budoaru.
— Przybyłem pani hrabino, prosić państwa o rękę waszej córki.
Hrabina stanęła cała w ogniu i milczała przez chwilę.
— Oświadczyny twoje książę — przemówiła wreszcie tonem poważnym, i z pewnem zakłopotaniem. — Oświadczyny te... są dla nas zaszczytne i... nader przyjemne. Przyjmuję takowe w imieniu mojem i mego męża, który spodziewam się, będzie tak samo uszczęśliwiony... Tu jednak ona sama, ma jedynie rozstrzygać...
— Pomówię z nią, skoro otrzymam na to twoje hrabino upoważnienie... Mogę zatem liczyć na łaskawe pozwolenie?...
— Najzupełniej! — hrabina podała mu rękę.
Gdy on pochylił się nad jej dłonią, pocałowała go w czoło z uczuciem, w którem radość mieszała się z pewną trwogą. Była wprawdzie gotową pokochać go jak syna, a jednocześnie lękała się po trochę tego obcego intruza, który miał wkrótce należeć do najbliższej rodziny.
— Mąż mój zgodzi się ze mną, ale twój ojciec, książę? — spytała.
— Mój ojciec, gdym mu wspomniał o moim zamiarze, pozwolił pod warunkiem, że ślub nasz odbędzie się dopiero za rok. Chciałem właśnie uwiadomić o tem państwa.
— Zapewne, Nataszka jeszcze bardzo młoda, ale czekać rok cały, to trochę za długo!
— Niepodobna inaczej! — Andrzej westchnął ciężko.
— Przyszlę tu zaraz Nataszkę — rzekła hrabina wychodząc z budoaru. — Panie! Panie! bądź nam miłościw! — powtarzała z cicha biedna matka, szukając wszędzie córki. Sonia powiedziała jej, że Nataszka jest w swoim pokoiku. Zastała ją, siedzącą na łóżku, z oczami pałającemi gorączką, z wzrokiem wlepionym w Ikonostas. Zegnała się raz po raz szepcąc pacierze. Na widok matki wchodzącej, zsunęła się na posadzkę, obejmując ją za kolana:
— I cóż mamo, i cóż?...
— Idź dziecino... czeka na ciebie... prosi o twoją rękę — odpowiedziała hrabina tonem, który córce wydał się nadto poważnym i prawie surowym. — Idź!...
Oczy matki pełne łez i niemego wyrzutu, pogoniły za córką, która leciała niby na skrzydłach, nie posiadając się z radości!
Nataszka nie mogła sobie nigdy później przypomnieć, w jaki sposób weszła do budoaru. To jedno utkwiło jej w pamięci, że stanęła jak wryta przed Andrzejem, pytając się w duchu:
— Czyż to podobna, żeby ten Obcy stał się wszystkiem dla mnie? — A jednocześnie odczuła odpowiedź w głębi serca:
— Tak, jest mi wszystkiem, bo kocham go więcej niż świat cały!
Książę Andrzej postąpił ku niej z wzrokiem spuszczonym:
— Pokochałem panią od pierwszej chwili, gdym cię zobaczył... Czy mogę mieć nadzieję?...
Gdy podniósł wzrok na nią zdumiał się wyrazem dziwnie uroczystym i namiętnym w jej ślicznej twarzyczce. Zdawała się nim przemawiać: — „Jak można wątpić w obec rzeczywistości? Po co mówić, gdy słowa nie wystarczają, aby oddać to, co się czuje?“
— Kochasz mnie? — rzekł cicho.
— Tak, tak! — odszepnęła głosem stłumionym, prawie z niecierpliwością, łapiąc oddech, niby ktoś co się dusi. Nagle łzami wybuchnęła.
— Co pani jest? Czegóż płaczesz?
— Ah! to ze zbytku szczęścia! — roześmiała się słodko wśród łez.
Nachyliła się ku niemu, namyślając się chwilę, czy wypada go pocałować?... I wreszcie pocałowała...
Andrzej przytrzymał jej obie ręce w swojej dłoni, wpatrując się w nią badawczo i przenikliwie. A jednak miłość, jaką miał dotąd dla niej zmieniła się najzupełniej. Ustąpił z jego serca pociąg namiętny i tajemniczy, chęć posiadania jej, a natomiast zbudziła się w tem sercu litość pełna czułości niewypowiedzianej, dla jej słabości jako istoty zaledwie z lat dziecięcych wychodzącej. Lękał się również, czy potrafi godnie odpowiedzieć temu naiwnemu zaufaniu, temu jej oddaniu się mu tak szczeremu bez żadnych zastrzeżeń. Cieszył się i niepokoił jednocześnie, gdy pomyślał ile nowych obowiązków włoży na niego ta druga miłość, może mniej namiętna i promienista niż pierwsza, ale o wiele głębsza i trwalsza.
— Czy mama powiedziała ci dziecię najdroższe, że ślub nasz nie może odbyć się aż za rok? — spytał tonąc wzrokiem w jej źrenicach.
— Czyż istotnie mnie, mnie samą, uważano aż do tej chwili za dziecko? — pomyślała Nataszka. — Czyż na prawdę stałam się nagle równą temu mężowi tak rozumnemu, tak zacnemu, temu obcemu człowiekowi, którego nawet mój ojciec szanuje? Być że to może? Od dziś zatem trzeba mi brać życie całkiem na serjo, jestem bowiem osobą dorosłą. Od dziś muszę odpowiadać w obec Boga i tego człowieka, za każde słowo, za każdy czyn... Ale o cóż to on mnie pytał?
— Nie — odpowiedziała głośno, nie rozumiejąc dokładnie pytania.
— Jesteś tak młodziutką, gdy ja przeciwnie przeszedłem przez tyle prób ciężkich w życiu — Andrzej zaczął mówić na nowo. — Lękam się dziecię o twoje przyszłe szczęście: nie znasz jeszcze sama siebie.
Nataszka wytężała całą uwagę, nie mogąc schwycić właściwego tych słów znaczenia.
— Ciężko mi przyjdzie przeżyć ten długi rok, on bowiem opóźni moje szczęście najwyższe — mówił dalej. — Ty jednak będziesz miała czas zbadać własne serce. Za rok powrócę i spytam cię powtórnie, czy możesz i chcesz do mnie należeć? Bądź zupełnie wolną, aż do tej chwili. Nasze układy pozostaną w tajemnicy. Może przekonasz się, że mnie wcale nie kochasz i... pokochasz innego?
Zmusił się do smętnego uśmiechu.
Nataszka mu przerwała:
— Po co mówić mi to wszystko? Wiesz pan przecie, żem cię pokochała od dnia pierwszego, gdym cię ujrzała w Otradnoe... Kocham! — powtórzyła, z całem najszczerszem przekonaniem o prawdzie tych słów swoich.
— Przeciąg jednego roku... — zaczął, ale mu nie dała dokończyć:
— Rok! cały rok! I po cóż to? — wykrzyknęła, teraz dopiero zdając sobie z tego sprawę dokładną. Zaczął jej powód tłumaczyć. Zaledwie go słuchała. — I już nie można tego zmienić? — Nic na to nie odpowiedział, wyczytała atoli w smętnym wyrazie jego oczów, że to wyrok nieodwołalny.
— To coś strasznego, coś okropnego! — załkała głucho. — Ja umrę! Czekać rok! to niepodobieństwem, to czemś zabijającem!
Spojrzała mu w oczy. Był zdziwiony i zaniepokojony tym wybuchem, choć zawsze pełen czułości dla niej:
— Nie, nie, przystaję na wszystko! — przestała nagle płakać. — Czuję się tak niewypowiedzianie szczęśliwą!
— W tej chwili weszli jej rodzice pobłogosławić oboje narzeczonych.
Nie odbyto u Rostowów solennych zaręczyn, i nikt nie dowiedział się o tem co zaszło. Tak życzył sobie książę Andrzej, który teraz spędzał dni całe obok Nataszki. Ponieważ on jedynie był winien tej zwłoce, powinien był (jak utrzymywał) ponosić cały ciężar tejże. Powtarzał przy każdej sposobności, że on uważa się za związanego słowem nieodwołalnem, ona jednak jest wolną zupełnie. Gdyby w czas jakiś namyśliła się inaczej, niech mu tylko o tem doniesie, a podda się bez szemrania jej wyrokowi. Wracał ciągle do tego, chociaż nikt z Rostowów nie przypuszczał, a najmniej sama Nataszka, żeby coś podobnego było możliwem. Książę Andrzej wogóle nie rościł sobie w niczem prawa do przywilejów narzeczonego. Mówił jak przedtem „pani“, Nataszce, i całował ją tylko w rękę. Patrząc na ich stosunek wzajemny, tak pełen prostoty, naturalności i zaufania, możnaby było pomyśleć, że poznali się dopiero w dniu, w którym oświadczył się z chęcią poślubienia Nataszki. Przypominali sobie chętnie oboje, jaki sąd wydawali z razu jedno o drugiem, gdy byli jeszcze dla siebie zupełnie obcymi! — „Wtedy — przyznawali w szczerości ducha — że udawali po trochę, aby przedstawić się lepiej. Teraz postępują całkiem otwarcie i rzetelnie“. Obecność przyszłego męża Nataszki, sprawiała w całej rodzinie Rostowów pewne zakłopotanie. Żenowano się Andrzeja, uważając go za człowieka należącego do wyższych sfer społecznych, niż oni. Nataszka musiała użyć całej swojej wymowy, aby oswoić cokolwiek „swoich“ z Bołkońskim. Zaręczała im z minką dumną i zadowoloną z siebie, że co do niej, wcale go się nie boi, a i oni nie mają się czego obawiać. Andrzej był przecież takim jak oni wszyscy, oczy jego tylko miały jakiś wyraz i blask niezwykły. Przyzwyczajono się wreszcie do niego. Po kilku dniach, życie szło u nich zwykłym trybem spokojnie, w nastroju serdecznym i dobrodusznym. Bołkoński umiał zastosować się do każdego z osobna. Z hrabią rozprawiał o agronomji i polityce; z matką i Nataszką o modach i nowinkach bieżących ze świata wielkiego, z Sonią zaś mówił o muzyce i malowidle. Nieraz zastanawiano się pomiędzy sobą, a czasem nawet w obecności Andrzeja, jak wiele wróżb i wypadków niezwykłych, zapowiadało i sprowadziło ich jednego z drugiem: Przybycie niespodziewane Andrzeja do Otradnoe, przyjazd Rostowów do Petersburga, podobieństwo Nataszki do narzeczonego, (co spostrzegła pierwsza stara niania, gdy odwidzał Rostowów w Otradnoe), nieporozumienie między Mikołajem Rostowem a księciem Andrzejem, i rozmaite inne fenomena w tym rodzaju.
W domu Rostowów panowała obecnie owa nuda, poetyczna i milcząca, która zwykła otaczać parę narzeczonych. Godziny mijały częstokroć, na słodkiem sam na sam im dwojgu, w zupełnem milczeniu. Mało mówili o przyszłości. Andrzej bał się naruszać tej kwestji drażliwej i miał pewien skrupuł mówić o tem. Nataszka podzielała z nim to uczucie, odgadując instynktowo co się dzieje w jego sercu. Spytała go raz o synka. Zarumienił się, co mu się często zdarzało, a co uszczęśliwiało Nataszkę; i odpowiedział po chwili milczenia, że nigdy z nimi razem mieszkać nie będzie.
— Dla czego? — wykrzyknęła przestraszona.
— Nie miałbym serca zabierać go dziadkowi... Zresztą...
— Tak bym go była pokochała — odezwała się cichutko. — Rozumiem jednak powód tego pańskiego postanowienia. Chcesz nam oszczędzić wszelkiej nagany, ze strony ojca i siostry.
Stary hrabia zbliżał się z częsta do przyszłego zięcia, ściskał go serdecznie, pytając o radę, co do pokierowania Pawełkiem, lub co do karjery wojskowej Mikołaja. Hrabina wzdychała raz po raz patrząc na parę zakochaną. Sonia lękała się wiecznie, żeby nie okazać się im natrętną, i starała się ile możności nie przerywać ich sam na sam, pod rozmaitemi pozorami. Oni jednak nie zdawali się tego pragnąć zbytecznie. Gdy Andrzej zaczynał o czemś mówić, (miał wielki dar opowiadania), Nataszka słuchała go z dumą. Uważała również z radością, ale i z trwogą poniekąd, jak on jej się przysłuchiwał, jak bacznym wzrokiem radby był ją wtedy na wskroś przeniknąć. — „Czego on szuka we mnie? — pytała się w duchu niespokojnie. — Co chce odkryć? Cóż się stanie, jeżeli tego czegoś nie znajdzie?“ — Czasem napadała ją nagła i niepohamowana wesołość. Wtedy i on nieraz pobudzony jej figlami, śmiechem wybuchał. Cieszyło ją to niewymownie, bo śmiał się tem serdeczniej, im rzadziej mu się wydarzało oddawać wesołości tak dziecinnej. Tym sposobem wyrównywały się prawie ich lata. Szczęście jej byłoby było zupełnem, gdyby nie potrzebywała była myśleć z przestrachem, o smutnej chwili rozłączenia się na tak długo z narzeczonym.
W wilją odjazdu za granicę, Andrzej przyszedł z Piotrem do Rostowów, który tam nie pokazywał się wcale od dłuższego czasu. Piotr wyglądał dziwnie pomieszany i jakby nieprzytomny.
— Wszak znasz pani od dawna Bestużewa? — spytał nagle Andrzej Nataszkę, która grała w szachy z Sonią, zostawiając matce całą troskę w zabawianiu Piotra. — Czy masz dla niego uczucie przyjazne? Czy jest ci sympatycznym?
— Poczciwy z niego człowiek, bardzo nawet dobry, tylko taki śmieszny częstokroć z tem swojem roztargnieniem — odpowiedziała Nataszka, przytaczając na poparcie słów swoich, całą długą litanję anegdotek o historycznem zapominaniu się i dystrakcjach Bestużewa.
— Jemu jednemu powierzyłem naszą tajemnicę, znam go bowiem od lat dziecięcych i ufam jak nikomu na świecie. To serce złote! Błagam cię Nataszko — Andrzej nazwał ją po imieniu, mówiąc tonem dziwnie uroczystym — przyrzeknij mi!... odjeżdżam tak daleko... Bóg wie co się stać może? nuż przestaniesz mnie kochać!... Wiem, żem niepowinien tego mówić... ale proszę, przyrzeknij, że cokolwiekby zaszło w mojej nieobecności...
— Cóżby stać się mogło?
— W razie... jakiegoś nieszczęścia niespodziewanego, udaj się do Piotra, do niego tylko, błagam cię o to najusilniej. Od niego żądaj jedynie rady i pomocy. Dziwak po trochę, roztargniony rzeczywiście aż do śmieszności, ale to serce szczerozłote, raz jeszcze powtarzam!
Nikt w rodzinie, nawet sam Andrzej nie mógł naprzód przewidzieć, jak piorunujące wrażenie wywrze na Nataszkę, rozłączenie z ukochanym. Rozgorączkowana, z twarzą pałającą, z oczami błędnemi a suchemi, snuła się w dniu odjazdu z kąta do kąta, zajmując się rzeczami najmniej potrzebnemi, jakby nie pojmowała wcale tego, co ma nastąpić. Gdy raz ostatni przycisnął do ust jej rękę, nie wylała ani jednej łzy.
— Nie odjeżdżaj! — szepnęła tylko tak głucho, rozpaczliwie i z taką trwogą śmiertelną, że długo, bardzo długo, przypominał sobie później, ten jej ton błagalny, i był się nawet na chwilę zawahał... Nie zapłakała i po jego odjeździe, tylko siedziała z rękami kurczowo załamanemi, jak posąg boleści w swoim pokoiku, powtarzając kiedy niekiedy: — Czemu mnie porzucił?...
Po dwóch tygodniach, ku najwyższemu zdumieniu jej całej rodziny, otrząsnęła się nagle z tego otrętwienia, tak samo, jak była w nie wpadła. Rozpoczęła na nowo dawne życie czynne i ożywione. Wyglądała teraz jednak zupełnie inaczej. Twarzyczka jej mimo sztucznej wesołości zmizerniała, wydłużyła się, jak to bywa u dzieci, które podnoszą się z łóżeczka po ciężkiej chorobie. Moralnie bądź co bądź, zmieniła się do niepoznania.
Tak zdrowie jak i humor starego księcia Bołkońskiego, pogorszyły się jeszcze po odjeździe syna. Stawał się coraz przykrzejszym, coraz gwałtowniejszym, a te wybuchy gniewu spadały najczęściej na biedną księżniczkę Marję. Możnaby było przypuścić, że ma w tem prawdziwą przyjemność, wyszukiwać w jej sercu strun dźwięczących najboleśniej, aby ją męczyć i dręczyć piekielnie. Dwie rzec można namiętności, a więc dwie istotne radości, wypełniały obecne życie Marji: jej malutki siostrzeniec, i praktyki religijne. Były to zatem dwa temata ulubione, do drwinek i przekpiwań z niej starego księcia. To sprowadzał rozmowę na tory zabobonów i bigoterji staropanieńskiej, to łajał ją na funty, że nie umie jako stara panna dzieci wychowywać, i rozpuszcza „księcia Mikołaja na bicz cygański!“ (Było to starca zwykłe wyrażenie). — „Jeżeli pójdzie wszystko dalej tym trybem — kończył zwykle stary dziwak — zrobisz z mego wnuka nieznośną starą pannę, taką jak ty bigotkę... rezultat zachwycający, dalipan! Książę Andrzej potrzebuje syna, ile mnie się zdaje, a nie starej pannicy!“...
Czasem zwracał się do panny Bourienne, jak też jej osobie cywilizowanej, wydają się prawosławne pokłony, ikonostasy, i tym podobnie?... Gdy raz stanął na tym punkcie, był nieubłagany i niewyczerpany w drwinkach i żarcikach, drażniących Marję do żywego.
Mimo że ją ojciec traktował gorzej psa, i co chwila ranił czemś najboleśniej, księżniczka Marja nie miała o to żalu do niego. Czyż ośmieliłaby się była przypuścić, że ojciec może być wobec niej niesprawiedliwym? Kochał ją bądź jak bądź, więc czynił to wszystko dla jej dobra najniezawodniej... Zresztą czem jest właściwie niesprawiedliwość? Marja nie była nigdy próżną, nie znała co to uczucie dumy, lub podrażnionej miłości własnej. Dla niej wszelkie prawa boskie i ludzkie streszczały się w tem jednem przykazaniu: — „Kochaj Boga ze wszystkiego serca twego, a bliźniego twego, jak siebie samego“. — Pragnęła zaś tak ukochać ludzkość i tak się dla niej poświęcać, jak ją uczył Ten, który będąc Bogiem, z miłości stał się człowiekiem, z miłości bez granic, zawisł na krzyżu! Cóż ją po za tem obchodziły sądy ludzi, lub ich niesprawiedliwość? Ona nie znała innych powinności, prócz tej jednej: Kochać i cierpieć... Tę zaś spełniała święcie, w milczeniu i z najwyższą pokorą! Nigdy słowo skargi na jej ustach nie postało!
Dni kilka które spędził Andrzej w Łysych-Górach, jego niezwykła czułość i rozweselenie, naprowadzały siostrę na rozmaite domysły. Przeczuwała jakąś wielką zmianę w jego życiu. Tym razem nie dowiedziała się jednak o niczem. Pochwyciła tylko była, nie słysząc jej wcale, długą rozmowę między ojcem a synem, po której wyszli obaj chmurni, gniewni i najwidoczniej niezadowoleni z siebie nawzajem.
Wkrótce po odjeździe księcia Andrzeja, wysłała była list z kondolencją do swojej przyjaciółki, Julji Karagin, która była w żałobie po swoim bracie, zabitym podczas kampanji tureckiej. Jak wszystkie młode dziewczęta, Marja miała także pewne marzenia! Oto pragnęła gorąco wyswatać Andrzeja, ze swoją przyjaciółką od serca, Julją Karagin. List tak brzmiał: „Droga moja i najlepsza przyjaciółko, widzę że troski i zgryzoty są dla wszystkich na porządku dziennym i nikt od nich nie jest wolnym. Twoja strata jest tak bolesną, że nie mogę pojąć jej inaczej, tylko jako szczególną łaskę Pana w niebiosach, który z wielkiej miłości dla ciebie i twojej czcigodnej matki, zsyła wam tak ciężkie próby! Ah! Droga moja! Religja, tylko jedna religja, może, nie powiem pocieszyć nas, ale ratować w tak strasznych chwilach od zwątpienia i rozpaczy. Ona jedna zdolna nam wytłumaczyć, co bez jej pomocy byłoby dla ludzi nieprzeniknionem i niedocieczonem. Dla czego Bóg powołuje najchętniej do Swojej chwały, istoty dobre, szlachetne, szczęśliwe, i tak niezbędne do szczęścia innym? Obok tego zaś pozwala żyć niegodziwcom, szkodliwym samym sobie i całemu społeczeństwu, którzy są li nieznośnym ciężarem dla najbliższych? Pierwsza która mnie przeraziła i dotknęła do głębi, była śmierć mojej drogiej, biednej bratowej... Spiorunowała mnie i do końca życia mego, nie zatrze się ta straszna chwila w pamięci! Pytałam tak samo, jak ty się pytasz, dla czego zginął twój brat najmilszy; pytałam, czemu Liza, ten drogi anioł, którego wszystkie myśli były tak czyste jak kryształ, tak nagle, tak wcześnie nas opuścił? I cóż ci powiem, droga przyjaciółko? Pięć lat ubiegło od jej zgonu, a teraz dopiero mój słaby umysł, zaczyna przenikać tajemnicę jej śmierci przedwczesnej. Widzę w niej dowód oczywisty nieskończonego miłosierdzia Boga, którego wszystkie czyny przez ludzi najczęściej niepojęte, pochodzą z najwyższej miłości dla nas niegodnych, przez Niego stworzonych i odkupionych. Zdaje mi się, że Liza w swojej anielskiej czystości i niewinności, nie byłaby się może zdobyła na dość siły i energji, aby spełnić godnie wielkie matki posłannictwo. Tymczasem jako żona była niepokalaną. Zajmuje tam zapewne miejsce między błogosławionymi, jakiego nie śmiem spodziewać się dla siebie samej, tu zaś zostawiła mnie, a szczególniej memu bratu, żal głęboki i najczulszą pamięć po sobie. Nie mówiąc już ile jej dusza mogła na tem zyskać, śmierć ta przedwczesna, straszna mimo całej goryczy, wywarła wpływ wielki, nader zbawienny, tak na księcia Andrzeja, jak i na mnie! Myśli, które w owej chwili złowrogiej byłabym z wstrętem odrzuciła, zwolna, zwolna zrodziły się w moim umyśle. Obecnie rozjaśniły mi wszelkie ciemności, rozprószyły wątpliwość i zwątpienie. Piszę ci dla tego moja droga to wszystko, abyś z twojej strony otworzyła oczy na prawdy ewangieliczne, które stały się gwiazdą przewodnią w mojem życiu. Ani jeden włos nie spadnie nam z głowy bez woli Boskiej, Jego zaś wolą kieruje zawsze miłość bezgraniczna, która pragnie dobra naszego jedynie w każdej chwili życia tu na ziemi.
„Pytasz się, czy spędzimy w Moskwie przyszłą zimę? Nie sądzę, a mimo radości najwyższej, jaką sprawiłaby mi twoja obecność, muszę wyznać szczerze, że tego nawet wcale nie pragnę. Bounaparte temu winien! Widzę zdziwienie malujące się w twoich ślicznych oczętach. Oto tłumaczenie: Zdrowie mego ojca coraz gorsze, siły zmniejszają się z dniem każdym. Nie znosi najlżejszej opozycji, szczególniej zaś drażnią go do najwyższego stopnia kwestje polityczne. Nie pojmuje i nie może przypuścić żeby Bounaparte stał się równym reszcie monarchów europejskich, a szczególniej też wnukowi wielkiej Katarzyny. Mnie bo jak zawsze, nader obojętnie, co się w świecie dzieje, rozmowy atoli, prowadzone przez mego ojca z Michałem Iwanowiczem, pouczyły mnie jak stoi obecnie polityka państw ościennych i jakie honory oddają wszyscy Bounapartemu. Zdaje się że jedne Łyse-Góry, odmawiają mu dotąd tytułu wielkiego człowieka i cesarza Francuzów. Dzięki tedy wyznaniu wiary politycznej, z którem nie kryje się przed nikim, tylko wygłasza swe zdanie, ze znaną ci otwartością i bezwzględnością, dzięki dysputom gwałtownym, które wynikałyby z jego chorobliwego usposobienia, ojciec mój przewiduje, że pobyt w Moskwie stałby się dla niego wkótce niemożliwym. Dobre skutki kuracji, której używa w tej chwili, zniweczyłaby jestem przekonaną, jego nieubłagana nienawiść, jaką pała dla Bounapartego. Wszystko zresztą rozstrzygnie się wkrótce. W naszem życiu wewnętrznem żadna zmiana nie zaszła. Czujemy tylko nader boleśnie brata mego nieobecność. Pisałam ci już dawniej, jak się zmienił niesłychanie. Od swojego nieszczęścia, można powiedzieć, że teraz odżył dopiero. Stał się takim dobrym, czułym, łagodnym. Słowem: Złote to serce! Nie znam jemu równego! Zrozumiał, że życie jego nie mogło skończyć się tak rychło. Z drugiej strony atoli zdrowie mu osłabło, w miarę jak się duch wznosił coraz wyżej. Wychudł i stał się okropnie nerwowym... to mnie niepokoi! Byłam też bardzo zadowolona, że wyjechał za granicę. Tam spodziewam się, wyzdrowieje najzupełniej. Donosisz mi że poruszył swoją osobą cały Petersburg, że go tam cytują, jako młodego człowieka najbardziej dystyngowanego najrozumniejszego i najpracowitszego. Nigdy o tem niewątpiłam. Musisz przebaczyć tę dumę siostry, która tłumaczy mnogość czynów wzniosłych i miłosiernych, przez niego dopełnionych. Ileż on zdziałał dla dobra swoich poddanych! Jak poświęcał się w sprawach całego powiatu! Te pochwały były więc całkiem zasłużone. Zdumiałam się nad owemi ploteczkami, obiegającemi Petersburg, a które już dostały się i do Moskwy; jakoby mój brat miał poślubić młodszą Rostow. Wątpię w ogóle, żeby Andrzej pomyślał kiedy o powtórnem małżeństwie. W każdym razie nie wybrałby małej Rostow. Wiem, choć on o tem nie mówi, że pamięć żony tkwi zawsze głęboko w jego sercu. Nie chciałby dać jej następczyni, ani obdarzyć macochą, naszego drogiego aniołka. Owa młoda dzieweczka, najmniejby odpowiadała jego wymogom; byłaby najniestosowniejszą na jego żonę, Bogiem a prawdą, i jabym jej wcale nie pragnęła na bratowę. Wstyd mi takiego gadulstwa. Kończę czwartą ćwiartkę. Adieu droga przyjaciółko, niech cię Bóg ma w swojej świętej opiece! Moja miła towarzyszka panna Bourrienne, ściska cię. Twoja Marja“.
W ciągu lata odebrała księżniczka Marja list od brata ze Szwajcarji. Andrzej donosił jej o czemś dla niej nadzwyczajnem i zdumiewającem, że jest po słowie z młodziutką hrabianką Rostow. W liście tym wyrażał miłość najżywszą, składał dowód najgłębszego zaufania, i czułości niewypowiedzianej dla swojej narzeczonej. Przyznawał całkiem szczerze, że nigdy w życiu nie kochał tak nikogo, że dotąd zdaje mu się jakoby nie żył wcale i życia nie rozumiał, kończył zaś długi wylew uczuć swoich dla Nataszki, prośbą o przebaczenie, że przed siostrą nie zwierzył się z tem postanowieniem bawiąc w Łysych-Górach, chociaż mówił z ojcem w tej sprawie. Bał się atoli, aby nie próbowała użyć wpływu swego żeby wymódz na starcu pozwolenie natychmiastowe. W takim razie, gdyby rokowania były spełzły na niczem, ojca gniew cały byłby spadł na Marją najniezawodniej, i ona byłaby na tem najwięcej ucierpiała.
„W owej chwili — pisał dalej — jeszcze nie wszystko było tak obmyślone i postanowione nieodwołalnie, jak jest obecnie. Ojciec wyznaczył mi termin roczny. Minęło sześć miesięcy, a jam stały i rozkochany w Nataszce de szaleństwa. Gdyby kuracja przepisana przez lekarzy nie zatrzymywała mnie u wód, byłbym sam do was pospieszył. Muszę jednak wysiedzieć tu jeszcze cały kwartał. Znane ci dokładnie stosunki łączące mnie z ojcem. Nie żądam niczego, jestem i zostanę niezależnym od jego dziwactw i kaprysów. Nie radbym jednak w tak ważnym kroku iść wbrew jego woli, zasłużyć na jego gniew, kiedy i tak dni jego i godziny prawie policzone. Ta myśl, żem mu zatruł ostatek życia gasnącego, pozbawiłaby mnie połowy szczęścia. Piszę do ojca powtórnie. Wybierz, błagam cię chwilę najstosowniejszą, i oddaj mu ten list. Donieś mi natychmiast, jak przyjmie moją prośbę usilną, co ci odpowie, i czy jest nadzieja, że pozwoli mi poślubić Nataszkę o trzy miesiące wcześniej, niż termin przez niego wyznaczony?“
Po długiem wahaniu i gorących modłach do Boga zanoszonych, księżniczka Marja zrobiła to, o co ją brat prosił.
— Napisz księciu Andrzejowi — odpowiedział jej starzec list odczytawszy bez gniewu — niech będzie cierpliwy do mojej śmierci... Nastąpi ona wkrótce, a wtedy będzie miał ręce rozwiązane.
Próbowała wtrącić jakąś uwagę, drżąca z trwogi. Przerwał jej natychmiast, głosem mocno podniesionym:
— Niech się żeni, niech się żeni... im prędzej, tem lepiej!... Śliczna parantela, do stu piorunów! Czy są to ludzie rozumni? he!... Bogaci?... he!... Cudowna macocha, wybrana dla księcia Mikołaja! Napisz mu, niech ją sobie poślubia choćby i jutro, skoro tak mu pilno, ja zaś wezmę ślub z Bourrienką! Ha! ha! ha! piękne za nadobne! Wtedy i on będzie miał... macochę! Tylko ponieważ nie radbym mieć tyle bab w domu, raczy sobie zamieszkać z żoną zdala odemnie, a ty również zrobisz mi tę przyjemność, i wyprowadzisz się do brata... Ruszaj! ruszaj czemprędzej z mego domu!... po lodzie! po lodzie!...
Nie było więcej mowy o tej kwestji drażliwej między ojcem, a córką, po tej scenie gwałtownej. Co chwila jednak starzec zdradzał się z gniewem, który wywołał syn swoją słabością (jak się ojciec wyrażał) nie do przebaczenia! Był to nowy temat, do drwin zjadliwych i niewyczerpanych, dodany do dawniejszych: Kwestja Macoch, i jego skłonności osobistej, do ładnej i fertycznej Francuzeczki:
— Ciekawym, dla czego nie miałbym jej poślubić? — powtarzał raz po raz. — Będzie z niej księżna zachwycająca!...
Marja spostrzegła w końcu z najwyższem zdumieniem, że starzec zaczyna nie na żarty umizgać się do panny Bourrienne, że zupełnie inaczej patrzy teraz na nią i chętnie spędza z Francuzką długie godziny sam na sam. Doniosła wiernie bratu, o smutnym rezultacie jej usiłowań, nie odbierając mu jednak nadziei, że może uda się jej innym razem otrzymać ojca pozwolenie.
Mikołcio, brat i religja, stanowili jedyne radości, byli jedyną osłodą i pociechą w jej ciężkiem życiu. Potrzebywała atoli, jak zresztą każdy na ziemi, marzyć i wzdychać do jakiejś rozkoszy i radości osobistej. Otóż pieściła w głębi serca pewne marzenie, nadzieję osłoniętą najgłębszą tajemnicą, która ją krzepiła i pocieszają w troskach i zgryzotach. To pragnienie podsycali w niej owi pielgrzymi, których przyjmywała po kryjomu mimo ojca zakazu. Im dłużej żyła, im baczniej życie studjowała, tem więcej dziwiło ją zaślepienie ludzi, którzy szukają w rzeczach ziemskich, nasycenia i zaspokojenia ich żądz i pragnień. Cierpią, pracują, walczą zawzięcie, nastają i krzywdzą jedni drugich, w pogoni za tem czemś nieuchwytnem, za tą ułudną Fata Morgana, pełną pokus niebezpiecznych, którą szczęściem nazywamy! Czyż nie patrzała na brata, który kochał przecież pierwszą żonę, bolał nad jej stratą, a dziś szuka tego szczęścia zwodniczego w związku z drugą kobietą, i na ojca sprzeciwiającego się temu związkowi, bo mu wybór syna zdaje się nadto skromny i nieodpowiedny, dla książąt Bołkońskich?... Cierpieli wszyscy, jedni przez drugich, i gubili dusze nieśmiertelne, byle zdobyć ziemskie rozkosze, przelotne, nieuchwytne, jak błyskawica. Nie tylko wiemy to sami przez się, ale wykazał nam to i Jezus Chrystus, Syn Boży schodząc na ziemię, że życie ziemskie jest przemijające, jest li okresem krótszym, lub dłuższym ciężkich prób, a my jednak tak zapamiętale za szczęściem gonimy! — Czyż nikt zatem nie pojął tej prawdy? — pytała się w duchu księżniczka Marja. — Nikt, prócz tych biednych, Dzieci Bożych, wędrujących z jednego miejsca świętego na drugie z tobołkiem na plecach, którzy czasem zakradają się do mnie bocznemi drzwiami i schodami, byle uniknąć spotkania z moim ojcem. Nie idzie im tyle o jego gniew i czynne zniewagi, ukrywają się przed nim nie z trwogi, ale żeby go nie skusić do grzechu ciężkiego przeciw bliźnim! Jakież to szczytne posłannictwo, jak święte życie, porzucić wszystko i wszystkich, zerwać wszelkie węzły ziemskie, i błądzić w ten sposób w płaszczu pielgrzyma. Nie czynić nic złego nikomu, tylko modlić się wiecznie i zawsze; modlić się tak samo za tych, którzy nas prześladują, jak i za naszych dobrodziejów. To życie prawdziwe w całem tego słowa znaczeniu!
Pomiędzy kobietami, które poświęciły się były na takie ciągłe pielgrzymowanie, jedna szczególniej staruszka natchnęła była księżniczkę Marję żywą sympatją i chęcią naśladowania jej w tem świętobliwem przedsięwzięciu. Nazywała się Fedocjuszka; była mała, zaschnięta jak szczypka i od lat trzydziestu chodziła boso zimą i latem, nosząc na ciele włosiennicę zamiast koszuli. Pewnego wieczora, słuchając uważnie opowiadań staruszki tak przez nią ukochanej, księżniczka Marja uczuła chęć namiętną, niepohamowaną pójść za jej przykładem. Długo, bardzo długo, po odejściu Fedocjuszki, siedziała nieruchoma, dumając nad tem głęboko. Była zdecydowaną, mimo że sama przed sobą musiała wyznać, jak dziwacznem wydałoby się całemu światu jej postanowienie, była zdecydowaną zacząć pielgrzymować. Zwierzyła się ze swoim zamiarem przed spowiednikiem, czerńcem ojcem Hjacentem. Pochwalił go. Kupiła sobie zatem, pod pozorem, że chce obdarować jedną z pielgrzymek, cały strój. Włosiennicę, trepki, kaftan z grubej baji i wielką czarną chustkę wełnianą. Stawała nieraz przed ową szafą błogosławioną, w której złożyła strój pielgrzymi i pytała z pewnem wahaniem, czy nie nadeszła już chwila stosowna, aby wykonać zamiar powzięty?
Ileż razy kusiło ją porzucić wszystko i uciec z temi kobietami, których naiwne opowiadania, powtarzane bez końca i bez myśli, niby coś, czego się wyuczyło na pamięć, wywoływały nie mniej w jej duszy podziw i zapał najwyższy. Wierzyła święcie we wszystko, uderzona głęboką tajemniczością cudów i objawień. Widziała już siebie idącą obok Fedocjuszki, drogą pełną kurzawy, z laską w ręce, z małym tobołkiem na plecach. Były obie okryte prawie łachmanami i tak wlokły się o żebranym chlebie, z jednego miejsca cudownego, na drugie, oderwane od wszystkiego co ziemskie, nie doświadczając ani zawiści, ani żądz namiętnych, ani innej miłości, prócz miłości Boga!
— Zatrzymam się — myślała — w każdem miejscu dzień... dwa... nie pozwalając sercu przywiązać się... pokochać. Będę się modliła, zastanawiała nad znikomością życia, a rozkoszą śmierci, która ma nas połączyć z naszym Zbawcą, ma nam dać zakosztować uciech: — „Jakich ucho nie słyszało, ani oko ludzkie nie widziało!“ póty, póki mnie nogi nieść zechcą. Potem położę się i umrę gdziekolwiek. Zakosztuję wtedy owych uciech, jakie Niebo gotuje wybranym, spocznę na wieki w krainie, gdzie nie ma łez, ani zgryzot, tylko szczęście i błogość wieczna!
Gdy jednak spojrzała na ojca, starca nad grobem i na dziecię brata, tak jeszcze słabiutkie i nieudolne, gasł jej zapał, zaczynała wahać się w zamiarze, a wylewając strumienie łez, oskarżała siebie, jako grzesznicę zakamieniałą, która kocha ich obu, więcej niż Boga samego.