Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VI |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI |
Indeks stron |
Nataszka, której oczku bystremu nic nie uszło, tak wszystkiem na powrót zręcznie zarządziła, że w pierwszych saniach, jechała ona z panią Schoss i z Dimmlerem, a w sankach Mikołaja, Sonia obok niego, i dwie panny służebne hrabiny, które po francuzku ani słowa nie rozumiały.
Teraz Mikołaj nie pędził już na złamanie karku, jak przedtem. Radby był przeciwnie jechać jak najdłużej. Nie mógł wzroku oderwać od Soni, szukając pod czarnym wąsikiem, i łukiem czarnych brwi, owych słodkich rysów dzieweczki jego, ukochanej od tak dawnych lat, z którą nikt i nic już teraz nie potrafi go rozłączyć! Srebrne blaski księżycowe, wspomnienie palącego pocałunku na jej usteczkach purpurowych, ziemia lśniąca niby piaskiem z djamentów posypana pod końskiemi kopytami, to ciemne niebo zasiane gwiazdami roziskrzonemi po nad ich głowami, mroźne powietrze, rozsadzające mu płuca i napełniające piersi jakąś siłą dotąd nieznaną, wszystko to przenosiło go w wyższe sfery, i kazało wierzyć w jakiś świat zaczarowany.
— Soniu, nie zimno ci? — spytał.
— Mnie? gorąco! A tobie?...
Mikołaj wstrzymał nagle swoje rysaki, wyskoczył z sanek, rzucając lejce pachołkowi zawieszonemu w tyle i pobiegł pędem do sani Nataszki.
— Słuchaj — przemówił po francuzku szeptem prawie. — Postanowiłem wszystko Soni powiedzieć.
— Powiedziałeś jej, cóż właściwie? — wykrzyknęła siostra z twarzą rozpromienioną.
— Ah! jak ty śmiesznie wyglądasz Nataszko z temi wąsikami!... Jesteś więc z tego zadowolona?
— Jakto czym zadowolona? Ależ to mnie po prostu uszczęśliwia!... Nic nie mówiłam... nie chciałam zmuszać cię do niczego, ale miałam do ciebie ciężki żal!... Ona ma takie złote serduszko. Ja ani się nie umyłam do niej... Jestem nieraz okropnie złośliwą i dokuczliwą. Uczuwałam też pewne skrupuły, że mam być sama tylko tak szczęśliwą. Wróć do niej biedaczki, wróć!
— Nie, pozwól mi zostać jeszcze chwilę przy tobie! Boże! jak ty śmiesznie wyglądasz w tem przebraniu! — powtórzył wpatrując się w nią badawczo. I w rysach Nataszki odkrywał wyraz dotąd mu nieznany, czułości niewypowiedzianej, który go uderzył:
— Powiedz sama siostruniu, czy to nie wygląda na istne czary, co?
— Czary, czy nie czary, aleś dobrze zrobił i kwita!
— Gdybym był dawniej widział Nataszkę, tak czułą i w takiem jak dzisiaj usposobieniu, byłbym ją poprosił o radę, i byłbym ślepo spełnił jej wolę... wszystko byłoby poszło jak z płatka!... — pomyślał. Dodał zaś głośno. — Zadowolonaś z tego zatem?... Sądzisz że dobrze uczyniłem?
— Spisałeś się dzielnie! i... uczciwie... Kiedyś tu byłam okropnie zła na mamę, właśnie z twego powodu. Mama utrzymywała, że Sonia narzuca ci się gwałtem... ja zaś nie pozwolę nikomu jej ubliżyć, bo to uosobistniona prawość i dobroć iście anielska!
— Skoro tak... tem lepiej!... — I Mikołaj zeskoczył z sani i w kilku susach dotarł do swoich sanek, gdzie czekał na niego ten sam Czerkies uroczy, uśmiechający się słodko z pod czapki sobolowej. A tym śliczniutkiem Czerkiesem była Sonia „jego“ Sonia... która wkrótce zapewne zostanie jego najukochańszą żoneczką.
Panienki wstąpiły do hrabiny, aby zdać jej raport dokładny, z swojej wyprawy awanturniczej, a potem odeszły do ich pokoiku. Wcale nie zmywając wąsików, rozebrały się i długo jeszcze, bardzo długo, zasnąć nie mogły, gawędząc o tem i owem. Przedmiotem niewyczerpanym było ich przyszłe szczęście domowe i przyjaźń najściślejsza, która miała tak samo połączyć ich mężów, jak złączyła na zawsze ich serca.
— Czy to jednak kiedy nastąpi? — westchnęła Nataszka, nagle z łóżka wyskakując. Zarzuciła na siebie ciepłą chustkę i zbliżyła się do stolika stawiając na nim dwie świece zapalone i dwa zwierciadła.
— Usiądź przed zwierciadłem Nataszko — zażartowała Sonia, wstając również z łóżka. — Może zobaczysz „jego?“
Nataszka wpatrzyła się przez chwilę, nagle śmiechem wybuchając.
— Widzę parę wąsów, ale nie prawdziwych, tylko korkiem nasmarowanych — zawołała swywolnie.
— Niej trzeba się śmiać „duszinko!“ — upomniała ją stara „niania“, która dotąd sprzątała rzeczy porozrzucane w panieńskim pokoiku.
Teraz zaczęła wpatrywać się całkiem na serjo, w milczeniu głębokiem i z miną nader uroczystą. Pytała się w duszy zaciekawiona, co też zobaczy? Czy trumnę? Czy Andrzeja takiego samego, jakiego pożegnała? Nic się jednak nie zjawiało na gładkiej powierzchni źwierciadła, prócz odbicia jej własnej twarzy. I tej oczy zmęczone zaledwie mogły dojrzeć, w jakichś konturach mglistych i niewyraźnych. Pomimo szczerej chęci i wiary niezachwianej, niczego dostrzedz nie mogła, choćby cieniu najlżejszego, czy trumny, czy ludzkiej postaci. Wstała nakoniec znużona.
— Dlaczego inne coś widzą, a ja nigdy nic? — zawołała niecierpliwie. — Usiądź Soniu na mojem miejscu. Może ty co zobaczysz za mnie i za siebie... Żebyś wiedziała jak ja się czegoś boję, choć sama nie wiem czego.
Sonia usiadła, wlepiając z kolei wzrok w źwierciadło.
— Zofia Aleksandrówna, zobaczy „coś“ najniezawodniej — zawyrokowała z powagą „niania.“ — Ty bo duszinko, w śmiech obracasz.
Sonia cofnęła się nagle, zasłaniając twarz oburącz i krzyknęła.
— Nataszko, oh!...
— Widziałaś? Kogoś zobaczyła. — Nataszka skoczyła do niej. — Musiałaś coś widzieć, to pewne...
Sonia tak samo nie widziała nikogo i niczego, nawet własnej twarzy nie mogła dostrzedz w źwierciadle oczami zaspanemi. Miała wstać i przyznać się do tego, gdy ją wstrzymało słowo Nataszki „to pewne“. Nie chciała zawieść jej zaufania i wyczekiwania gorączkowego. Później atoli, nie mogła sobie nigdy przypomnieć dla czego właściwie krzyknęła i twarz dłońmi zasłoniła?
— Zobaczyłaś „jego“, nieprawdaż — spytała Nataszka.
— Tak... zaczekaj tylko... widziałam jego — Sonia zaczęła zmyślać po prostu, nie wiedząc dobrze, do kogo odnosi się, to słowo jego? Czy do Mikołaja, czy do Andrzeja? — Czemu nie miałabym opowiedzieć im czegoś na prędce skomponowanego? — pomyślała. — Tyle osób widziało rzeczy przeróżne, mogło więc i mnie się to wydarzyć. — Nikt mi nie potrafi dowieść żem skłamała.
— Tak — powtórzyła z naciskiem — widziałam jego!
— Stojącego, czy leżącego?...
— Zrazu źwierciadło było niby mgłą przysłonięte... naraz zobaczyłam go... leżącego.
— Andrzeja leżącego? Czyż miałby być chory? — Nataszka wlepiła w nią wzrok przerażony.
— Ależ bynajmniej, wydawał się przeciwnie bardzo wesołym i wyglądał doskonale. — Sonia zmyślała dalej, zaczynając zwolna wierzyć sama, w bajeczkę na prędce skomponowaną.
— No, a potem, potem Soniu?...
— Później... źwierciadło znowu się zmąciło... widziałam już tylko jakieś kontury mgliste i nieokreślone... coś czerwonego, żółtego, niebieskiego...
— Kiedy on powróci Soniu? Kiedy go zobaczę? Mój Boże! jak ja się lękam czegoś!... dla mnie, dla niego, dla nas wszystkich!...
Nic już nie odpowiadając na słowa pociechy Soni i starej poczciwej „niani“, Nataszka głucho załkała, wśliznąwszy się nazad do łóżka pod pierzynkę. Długo, bardzo długo, gdy już światła pogaszono i jedynie księżyca słaby promyczek, padał ukośnie na pokój, przekradłszy się przez szparę w zapuszczonych żaluzjach, marzyła, zapatrzona w jakąś dal mglistą... o kim, czy o czem?... Sama przed sobą, nie umiała z tego zdać sprawy dokładniej.