Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VI/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VI
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Anatol mieszkał od pewnego czasu u Dołogowa. Plan wykradzenia Nataszki, został wymyślony i opracowany w szczegółach najdrobniejszych przez tego ostatniego. Miano go wykonać rzeczywiście tej samej nocy, w której Sonia przysięgła najsolenniej, że się nie ruszy z pod drzwi Nataszki. Ta znowu obiecała święcie, wymknąć się niepostrzeżenie, o jedenastej w nocy, bocznemi, krętemi schodkami, aby połączyć się z Anatolem, Kurakin miał ją zawieść o sześćdziesiąt wiorst za Moskwę, do wsi Kamionki. Tam miał na nich czekać ksiądz, z którego zdjęto poświęcenie i zasuspendowano, za jakąś sprawę kryminalną. Nie wolno mu zatem było udzielać ślubów, ani spełniać innych funkcji kapłańskich. Taka ceremonja, była więc prostem oszustwem i zupełnie nieważną. Druga „trójka“ koni rozstawionych na drodze, miała ich zawieść na gościniec wiodący do Warszawy. Tu umyślił Anatol wziąć konie pocztowe dla większego pośpiechu i aby tem łacniej im przyszło, zatrzeć ślad wszelki za sobą, skoro raz przejadą granicę.
Anatol postarał się o paszport najlegalniejszy, dla siebie i dla Nataszki i o rozkaz dostarczenia mu koni kurjerskich na każdej stacji. W kieszeni zaś miał dwadzieścia tysięcy rubli, w którą to sumę siostra go zaopatrzyła, tym razem będąc szczególnie dobrze dla niego usposobioną.
Dwaj świadkowie, Gwostykow, niegdyś dependent u adwokata, a dziś pijak zawołany i niejaki Makaryn, huzar w odstawce, byli oddani Kurakinowi, duszą i ciałem. Ci zapijali „czaj“ w gabinecie obok pokoju sypialnego Dołogowa. Tu całe ściany były obwieszone perskiemi, nader kosztownemi tkaninami i zbroją najrozmaitszą. Na posadzce, prócz perskich kobierców, leżały skóry z białych niedźwiedzi, rysiów i innych zwierząt drapieżnych ślicznie wyprawione. Dołogow miał na sobie perski bechmel (rodzaj burki służącej do podróży), a na nogach wysokie, ciepłe buty filcowe. Siedział przed biurkiem otwartem, przeglądał i zsumowywał rachunki, odkładając na bok jedną paczkę banknotów po drugiej. Sumy ogólne zapisywał do małej, eleganckiej książeczki, oprawnej w pąsowy marokin.
— Trzeba będzie dać ze dwa tysiące rubli Gwostykowowi, nieprawdaż?
— Daj ile myślisz — odpowiedział Anatol na pytanie, najobojętniej w świecie. Nadszedł był właśnie ze swojego pokoju, w którym lokaj Francuz, resztę jego rzeczy zbierał, pakując do tłumoka i walizy podróżnej.
— Co się tyczy Makarki — tak nazywano dla skrócenia Makaryna — ten nic nie przyjmie, bo poświęca się li z przyjaźni dla ciebie. Gotówby za tobą wskoczyć w ogień, czy w wodę. No, skończyłem wreszcie żmudną pracę... Rachunki w zupełnym porządku... patrzaj — dodał, podając książeczkę Anatolowi.
— Ależ ma się rozumieć, wszystko zrobione jak się należy — odrzucił Anatol, rzuciwszy okiem przelotnie na spis sum, ale niczego nie widząc.
Dołogow zamknął biurko:
— Wiesz co — przemówił tonem drwiącym — może byłoby bezpieczniej dać pokój tej wyprawie, póki czas jeszcze?
— Bydlak z ciebie po prostu — oburzył się Anatol. — Nie plótłbyś takich głupstw. Gdybyś wiedział?... ale chyba jeden djabeł to rozmota i zrozumie...
— Nie plotę głupstw, tylko mówię całkiem na serjo... To nie żarcik bez jutra, jak z pierwszą lepszą cyganką, do czego się zabierasz.
— Czy będziesz mnie dalej prześladował? A idź że do stu djabłów — Anatol ściągnął brwi groźnie. — Nie mam czasu, ani chęci, słuchać twoich bzdurstw.
Dołogow zmierzył go wyniośle, od głowy aż do stóp.
— Nie żartuję i... musisz mnie wysłuchać.
Anatol stanął natychmiast. Mimowolnie odczuwał wpływ Dołogowa i poddawał się mu bez oporu.
— Słuchaj mojej rady po raz ostatni. Dla czegóż miałbym cię prześladować? Czym ci w czemkolwiek stawiał zapory? Czy nie ja przeciwnie, wszystko ci ułatwiłem? Czy nie ja wynalazłem owego księdza, nie-księdza? Czy nie ja postarałem się o paszporty dla was obojga?
— No, za to jestem ci nieskończenie obowiązany! Czy sądzisz że nie potrafię być wdzięcznym? — rzucił się na szyję Dołogowowi, ściskając go serdecznie.
— Pomagałem, ale nie mniej winienem cię ostrzedz przed niebezpieczeństwem. Koniec końców, to proste szaleństwo, co zamierzasz uczynić. Wykradniesz ją, przypuśćmy? Dobrze! Ale co potem będzie? Wyda się tajemnica, dowiedzą się żeś żonaty i będą cię ścigać sądownie za uwiedzenie małoletniej.
— Androny, androny! nie warte funta kłaków — żachnął ręką Anatol, jakby opędzał się od słów jego, by od muchy natrętnej. I po raz setny może zaczął go przekonywać, jak sądził w swojej ciasnej mózgownicy, że wszystko pójdzie gładko jak po maśle.
— Czyż ci nie powiedziałem, że jeżeli ślub nie będzie zawartym legalnie, to nie ja, ale ów ksiądz za to odpowie? Zresztą, skoro raz staniemy za granicą, kto nas o to będzie pytał?... A teraz, błagam cię, ani słowa więcej w tej kwestji.
— Wierz mi, daj pokój wszystkiemu. Zaplączesz się, a potem...
— Do kroćset kaduków, a odczep że się raz odemnie — krzyknął Anatol porywając się oburącz za głowę. — Popatrz jak mi serce bije — przyłożył do piersi dłoń Dołogowa. — Co tam za kształty mój drogi... Jaka nóżka, rączka, szyjka... Istna bogini!...
Dołogow spojrzał na niego jak on to potrafił, z najwyższą efronterją i cynizmem.
— A gdy pieniędzy nie będzie... co wtedy?...
— Wtedy... wtedy?... — powtórzył Anatol trochę zaniepokojony i zbity z tropu, tem przypuszczeniem nie bardzo pocieszającem. — Ha, nie wiem na prawdę, co będzie wtedy?... Ale dość już tego gdakania mi nad uszami. Zmieniłeś się w puszczyka złowrogiego... a tymczasem nadeszła godzina wyznaczona. — Spojrzał na zegarek, wchodząc do pokoju obok. — Jeszcze nie skończyliście gamonie! — huknął gniewnie na służących, składających resztę rzeczy potrzebnych do dłuższej podróży.
Dołogow oddał pulares z pieniędzmi Anatolowi i rozkazał swojemu słudze, żeby im podał jaką zakąskę i wina dobrego. Następnie złączył się w salce jadalnej z dwoma świadkami, zostawiając Anatola w gabinecie. Ten rozciągnięty na szezlongu pogwizdywał jakąś wesołą arjetkę, uśmiechał się rozkosznie i patrzał przed siebie, w jakąś dal tajemniczą.
— Chodź zjeść cokolwiek — zawołał z trzeciego pokoju Dołogow.
— Nie potrzebuję niczego — Anatol odrzucił niecierpliwie.
— Ależ chodź... przybył Balaga.
Teraz zerwał się Anatol na równe nogi, zelektryzowany tą zapowiedzią i przeszedł do salki. Balaga był to sławny woźnica, mający zawsze na ich rozkazy najlepsze konie, w biegu niezrównane. Znał od lat sześciu Dołogowa i Anatola. Ileż to razy woził ich do Tweru z pierwszym dnia brzaskiem i odwoził nocy następnej do Moskwy z powrotem, gdy Anatol tam stał na kwaterze. Ileż razy prowadził cały tabor na jakąś nocną hulatykę, złożony z rozmaitych cyganek i innych damulek w tym samym rodzaju. Ileż koni zajeździł na śmierć w ich usługach, koni drogocennych, iluż przechodniów porozbijał, iluż izwoszczyków zepchnął do rowu z całym zaprzęgiem. Jego panowie (tak ich zawsze nazywał) uwalniali go po każdej takiej awanturze ze szpon policji. Prawda i to, że często gęsto, porządnie mu skórę wygarbowali, lub zapomnieli o nim na śmierć, wystawionego przez noc całą na mróz siarczysty, którą to noc oni spędzali wesoło, na niecnej hulatyce. Zdarzało się jednak, że mu sowicie wszystko wynagradzali, lejąc mu w gardło całemi szklankami, szampan i maderę, dwa gatunki wina, które lubił namiętnie. Dla niego nie mieli tajemnic. Wiedział on o nie jednej z ich sztuczek, która każdego innego, przeciętnego śmiertelnika, byłaby zawiodła na Sybir prościuteńko... Ile też w zamian za te przysługi, tysięcy rubli wpadło Baladze do kieszeni... Kochał ich obu po swojemu... kochał szczególniej do szału, ową jazdę piekielną, po ośmnaście wiorst na godzinę. Lubił pasjami przewracać do góry nogami izwoszczyków, spychać pieszo idących do rowu, śmignąć batem chłopa zaspanego, który mu się nie ustępywał z drogi dość prędko i patrzeć ze śmiechem, jak się każdy od niego odżegnywał, jakby zobaczył przed sobą djabła wcielonego. Wiedział, że nikt na świecie go nie dopędzi, gdy raz wypuści swoje rumaki z wichrem w zawody. Słuchał też z miną wyzywającą i z drwiącym uśmiechem przekleństw, które za nim w tropy wysyłano i odgrażań ludzi, przez niego poturbowanych.
— Tak, tak — powtarzał nie raz w duchu. — Ci dwaj, to prawdziwi panowie.
Anatol i Dołogow ze swojej strony, cenili wysoko talent niezrównany w powożeniu Balagi. Lubili go, z powodu, że był w swoim rodzaju, takim samym jak oni oczajduszą. Wiedzieli dobrze, że z innym targuje się naprzód, bierze po dwadzieścia pięć rubli, za przejażdżkę dwugodzinną, a nawet najczęściej nie raczy sam się trudzić, tylko wyręcza się podwładnymi. Dla swoich panów, był zawsze gotów na usługi, nigdy naprzód ceny nie stawiając. Tylko gdy dowiedział się od służącego, że jego „panom“ flota przybyła, że pieniądze wyrzucają drzwiami i oknami, przychodził z częsta, zwykle bardzo rano, czekając w sieniach aż się obudzą, kłaniał się pokornie do samej posadzki, błagając usilnie, żeby go raczyli w biedzie poratować pożyczką jednego, lub dwóch tysięcy rubli. Kończyło się na tem, że pewnego dnia pięknego, otrzymywał sumę żądaną.
Miał obecnie lat dwadzieścia i siedm. Był wzrostu średniego, ale szeroki w ramionach i siłacz niezrównany. Rudy jak pies, twarz miał czerwoną, jakby ją kto odarł ze skóry, szyję grubą jak u wołu, nos przypłaszczony i nosił małą bródkę ściętą u dołu szpiczasto. Ubrany był w kaftan szeroki z sukna granatowego, bardzo cieńkiego, podszytego atłasem, a na wielki mróz, zarzucał na plecy futro niedźwiedzie.
Przeżegnał się trzy razy wchodząc, spojrzawszy na prawo, gdzie wisiał mały Ikonostas, i podał rękę kosmatą Dołogowowi.
— Sługa najniższy, Fedorze Iwanowiczu! — przemówił.
— Witaj nam przyjacielu! — odrzucił Dołogow serdecznie.
— Stawiam się na rozkaz waszej miłości — Balaga zwrócił się teraz do wchodzącego Anatola.
— Słuchaj Balaga... kochasz ty mnie?... Pytam się ciebie — Anatol poklepał go poufale po ramieniu. — Dowiedz że mi tego dzisiaj... które konie zaprzągłeś?
— Jak miałem nakazane... zaprzągłem te wściekłe warjaty, waszej miłości!
— Doskonale! Pamiętaj sobie, niech zdychają bestje, byleśmy stanęli na miejscu za trzy godziny.
— A jak pozdychają, to czem dalej pojedziemy? — uśmiechnął się Balaga, rad z konceptu własnego.
— Powybijam ci wszystkie zęby, słyszysz?... Bez żartów, życzę ci! — Anatol spiorunował go wzrokiem gniewnym.
— Dlaczego nie mamy sobie trochę pożartować?... Możnaby myśleć na prawdę, żem ja kiedykolwiek oszczędzał końskie ogony, służąc „moim panom.“ Puszcza im się cugle i... jazda!... Ot, jak się robi.
— Tak? — Anatol skinął głową udobruchany. — No to siadaj.
— Siadaj — powtórzył Dołogow.
— Et, ja tam sobie postoję, Fedorze Iwanowiczu.
— Siadaj błaźnie, kiedy ci każę! — krzyknął Anatol — i nie rób głupich ceregieli! — Nalał mu i podał szklanicę madery. Baladze oczy błysnęły radośnie, na widok trunku ulubionego. Niby to nie przyjmując z razu, przez grzeczność wygórowaną, wysączył następnie szklankę do ostatniej kropli, pomlaskując językiem. Nareszcie otarł sobie usta i rude wąsy, jedwabną chustką czerwoną, którą nosił zawsze wsuniętą za podszewkę, jego wysokiej czapki futrzanej.
— Kiedy wyruszamy, wasza miłość?
— Kiedy? — Anatol znowu wyciągnął zegarek z bocznej kieszonki. — No, niebawem! Tylkoż pamiętaj sobie Balaga, musimy być na miejscu za trzy godziny.
— Wszystko będzie zależeć od tego, ojczulku kochany, czy stąd wyjedziemy szczęśliwie?... Ileż to razy woziłem moich panów z Tweru aż tu w siedmiu godzinach? Wszak wasza Ekscellencja pamięta o tem, co?
— Wyobraź sobie — Anatol wybuchnął śmiechem, przypominając z lubością, ową jazdę, zwrócony do Makaryna, który wpatrywał się w niego jak w tęczę, z czułem uwielbieniem. — Wyobraź sobie, wiózł mnie w sam dzień Bożego Narodzenia, z Tweru do Moskwy, tak szalenie, że nam w końcu tchu zabrakło... nie jechaliśmy, przysięgam, ale po prostu, lecieliśmy w powietrzu. Trzeba nieszczęścia, że spotykamy na drodze cały sznur chłopskich podwód i przeskakujemy przez dwa wózki ostatnie.
— Jakiebo to były konie! a sprzągłem był razem dwa młode konie dyszlowe a w środek jasnego bułanka. Na słowo Fedorze Iwanowiczu — chwalił się dalej Balaga — przez sześćdziesiąt wiorst, lecieliśmy w powietrzu. Ani podobna było powstrzymać warjatów. W palcach kurcz czułem... Wypuszczam więc lejce i wołam: — „Ekscellencjo, proszę trzymać się ostro!“ — sam zaś wywracam koziołka prosto w sanki. Nie było innej rady, tylko trzymać się sani rękami i nogami... tak lecieliśmy przez trzy godziny!... No, i jeden tylko zdechł wtedy... Dyszlowy z prawej strony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.