Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Napoleon opuścił Drezno czwartego czerwca. Spędził on tam trzy tygodnie, wśród dworu złożonego z samych książąt udzielnych, królów, a nawet jednego cesarza. Uprzejmy z takimi książętami i królami, którzy byli mu się dobrze zasłużyli, nie szczędził ostrej nagany tym, z których nie był zupełnie zadowolonym. Cesarzowej austrjackiej ofiarował perły i djamenty zabrane z innych skarbców koronnych, i wycałowywał publicznie Marję-Ludwikę, która uważała się za jego prawowitą małżonkę. A jednak pod Paryżem mieszkała jego pierwsza żona, nie mogąca ile się zdaje utulić w żalu ciężkim, z powodu krzywdy jej wyrządzonej i rozłączenia z mężem. Udawał się z Drezna prosto, aby stanąć na czele armji, pomimo rozmaitych not dyplomatycznych, które łudziły się ciągle możnością utrzymania pokoju, i które w tym celu jedynie wysyłano; i pomimo listu jego własnoręcznego do cara Aleksandra. Zaczynał on się od słów sakramentalnych:
— „Mój Panie Bracie!“... — zawierał dalej — „zapewnienie najszczersze, że co do niego, wcale sobie wojny nie życzy“ — kończył się zaś mnóstwem czułych wylań i słówkami miodowemi. Na każdym popasie jednak nakazywał on pospiech jak największy w posuwaniu się wojsk sprzymierzonych z Zachodu na Wschód. Sam jechał w poszóstnej, zamkniętej karecie, otoczony paziami, adjutantami i liczną świtą dworską. Drogę miał wyznaczoną na Poznań, Toruń, Gdańsk i Królewiec. W każdem z tych miast tłumy wychodziły naprzeciw niego, witając z zapałem, ale i z trwogą tajemną.
Jadąc w tym samym kierunku, co jego wojska, nocował dziesiątego czerwca w domu pewnego magnata polskiego, który uprzedzony, zgotował mu iście cesarskie przyjęcie. Następnie zrównał się i wyprzedził armię, dotarł nazajutrz do brzegów Niemna, a przywdziawszy mundur wojsk polskich, wysiadł z karety podróżnej, aby przypatrzeć się dokładniej miejscowości przeznaczonej do przekroczenia granicy.
Na widok kozaków uwijających się na koniach po stronie przeciwległej i stepów, ciągnących się, jak okiem zasięgnął, aż do bram Moskwy, tego miasta poczytywanego za świętość w całem państwie rossyjskiem, które swoim ogromem przypominało mu zdobycze Aleksandra Wielkiego, rozkazał maszerować zaraz nazajutrz naprzód, wbrew wszelkim przewidywaniom dyplomacyi, i wszelkim prawom strategicznym... Wojska jego przeszły rzeczywiście przez Niemen w dniu na to przeznaczonym!
Dwudziestego czwartego czerwca wyszedł z pod namiotu, ustawionego na lewym brzegu rzeki, aby patrzeć przez lunetę, z dość stromego pagórka, na ruchy wojska maszerującego. I tu toczyły się niby rwące fale, ale złożone z ciał ludzkich. Wojsko przeprawiało się przez Niemen na drugą stronę po trzech mostach pontonowych, zbudowanych na prędce. Żołnierze wiedzieli, że cesarz jest tam. Wszyscy patrzali ku niemu, jak kwiat słonecznika zwraca się ku ożywczym słońca promieniom. Spostrzegli go w historycznym surducie szarym, i w małym stosowanym kapeluszu na głowie. Odbijał on od reszty otoczenia, błyszczącego od złota. Wtedy tłum cały zaczął krzyczeć: — „Niech żyje cesarz!“ — i wyrzucać w górę, co kto miał na głowie. Tak płynęły i płynęły żywe fale, wynurzając się zwolna z gąszczu leśnego, a następnie przechodząc po pontonach na brzeg przeciwny.
— No tym razem coś sobie mil upalimy! — gwarzyli żołnierze między sobą. — Oh! jak on sam się gdzie pojawi, tam się robi djabelnie gorąco... Do kroćset djabłów!... Jest tam!... tam!... na wzgórzu, nasz cesarz!... Phi! to są zatem owe sławne stepy azjatyckie?... Co prawda wielkie szkaradztwo!... Szkoda oczów, żeby na to patrzeć... Do widzenia kochany Bauchet, zarezerwuję dla ciebie najpiękniejszy pałac w Moskwie, i najładniejszą dziewczynę, jaka mi wpadnie pod rękę! Do widzenia! i daj ci Boże szczęście! widziałeś naszego cesarza?... To ci dopiero człowiek! co?... Jeżeli mnie zamianuje gubernatorem w Indjach, to ja zrobię ciebie Gierardzie ministrem w Kochinchinie!... Rzecz skończona!... jakbyś już miał nominację w kieszeni!... Niech żyje cesarz! niech żyje!... Widziałem go dwa razy, małego kaprala, ot tak blisko, jak ciebie mam teraz przy sobie... Widziałem jak przypinał order własnoręcznie, jednemu z naszych starych wiarusów. Niech żyje cesarz!... — I tysiące innych podobnych tym frazesów urywanych, krzyżowało się w powietrzu, pomiędzy „starymi“, a nowo zaciężnymi rekrutami. — Patrzaj no, patrzaj — jeden wykrzyknął rozweselony, wskazując na sotnię kozaków. — A to ci zmykają hultaje!... To ci dopiero tałatajstwo!...
Na wszystkich tych twarzach ciemnych, ogorzałych od słońca i wiatru, promieniała radość najwyższa, jak to zwykle bywa przy rozpoczęciu kampanji, tak niecierpliwie oczekiwanej. Ów mały człowiek, w surducie szarym na wzgórku stojący, rozpłomieniał wszystkie serca miłością do szału dochodzącą. Każdy w tym tłumie, gotów był oddać życie na skinienie swojego cesarza ubóstwionego.
Dnia dwudziestego piątego czerwca, Napoleon dosiadł wierzchowca, arabczyka czystej krwi i puścił się galopem ku jednemu z trzech mostów. Spotkały go znowu wiwaty ogłuszające, gdziekolwiek się ukazał. Tolerował je, raz że nie był w stanie przeszkodzić tym objawom czci i przywiązania, a zresztą pochlebiało to jego dumie i wygórowanej próżności. Było jednak widocznem, że go w końcu nużyły te wrzaski, odwracając uwagę od pochłaniających go całkowicie planów strategicznych, które naprzód w głowie układał. Przejechał jak wicher po moście uginającym się pod końskiemi kopytami, i popędził dalej w kierunku Kowna. Przed nim maszerowali strzelcy gwardyjscy, torując drogę cesarzowi pomiędzy zbitym tłumem wojska. Dojechawszy aż do brzegów Niemna, który w tem miejscu rozlewał się szeroko, zatrzymał się przed pułkiem polskich ułanów:
— Niech żyje cesarz! — krzyknęli żołnierze jak jeden mąż, z zapałem dorównywającym zupełnie Francuzom. Zaczęli występywać z szeregów, byle mu się z bliska przypatrzeć.
Napoleon zeskoczył z konia, usiadł na kłodzie drzewa nad brzegiem rzeki. Skinął ręką, a jeden z paziów, szczęściem promieniejący i dumny jak król z tego odznaczenia, podał mu lunetę. Napoleon oparł ją jednym końcem o ramię młodziutkiego pazia, aby zbadać dokładnie brzeg przeciwny. Następnie zaczął studjować mapę rozłożoną przed nim na drugiej kłodzie drzewa. Bąknął słów kilka jednemu z adjutantów, nie odrywając wzroku od mapy, i dwaj adjutanci pomknęli jak strzała ku polskim ułanom:
— Co rozkazał? Co powiedział? — zaszemrali żołnierze w szeregach, podczas gdy ich dowódzca, dostawał rozkaz poszukania brodu, i przejechania z ludźmi swoimi na drugi brzeg.
Pułkownik, człowiek niemłody, postawy atoli dziarskiej jeszcze, z twarzą nader sympatyczną i z wyrazem wyższej inteligencji, spytał adjutanta, rumieniąc się, i zająkując z nadmiaru wzruszenia, czy mu będzie wolno zamiast szukać brodu, przepłynąć Niemen wpław, na czele swego pułku? Można było domyśleć się z łatwością, że odpowiedź odmowna, byłaby go zmartwiła i dotknęła do żywego. Adjutant pospieszył więc z zapewnieniem, że cesarz nie mógłby wziąć za złe, takiego zbytku gorliwości, w spełnieniu jego rozkazu. Na te słowa, stary wiarus, z wzrokiem radością rozpłomienionym, wywinął w górę pałaszem krzycząc „wiwat“ — zakomenderował na podkomendnych: „Za mną! naprzód!“ — i puścił się galopem, spiąwszy konia ostrogą. Koń przed rzeką stanął dęba, nie mając ochoty skąpać się w jej nurtach. Pułkownik rozgniewany uderzył z całej siły biedne zwierzę, i rzucił się w prąd bystry. Wszyscy ułani poszli za wodza przykładem. Jedni, pospadawszy z siodeł, czepiali się bądź grzywy końskiej, bądź tych, którzy płynęli siedząc na koniach. Kilka koni utonęło i kilkudziesięciu ludzi. Reszta jeźdźców płynęła, unoszona wartkiemi falami, ile możności w linji prostej, trzymając się kurczowo siodła, lub grzywy końskiej. Tymczasem o pół wiorsty od tego miejsca, był bród zupełnie płytki, i jak najbezpieczniejszy. Oni jednak byli niesłychanie dumni z tego, że mogą tak płynąć, a choćby i umrzeć w danym razie, w oczach tego tam człowieka, siedzącego na pagórku, i który nie raczył nawet spojrzeć na nich!
Gdy adjutant powrócił i ośmielił się zwrócić uwagę cesarza, na poświęcenie Polaków dla jego osoby, mały człowiek w szarym surducie wstał, przywołał Berthier’go, i zaczął się z nim przechadzać nad brzegiem rzeki, wydając mu rozmaite polecenia. Kiedy niekiedy spozierał niechętnie i z brwiami gniewnie ściągniętemi, na tonących żołnierzy, którzy odrywali myśl jego najniepotrzebniej w świecie, od tak ważnych planów i zajęcia. Czyż to było dla niego czemś nowem? Czyż on nie wiedział z góry, że od puszcz piasczystych Afryki, aż do step moskiewskich, obecność jego wystarczała, aby wprawić w szał żołnierzy do tego stopnia, że byli gotowi bez zawahania, bez namysłu, poświęcić wszystko, nawet życie własne dla niego. Wsiadł nazad na konia i wrócił do obozu.
Czterdzieści ułanów utonęło, mimo że wysłano po nich łodzie ratunkowe. Prawie cały pułk, woda popchnęła wstecz do tego samego brzegu, który opuścili. Jedynie pułkownik z kilku oficerami dostali się szczęśliwie na drugą stronę, i wyszli z wody obmokli jak kaczki. Zaledwie znaleźli się na stałym gruncie wykrzyknęli na nowo: „Niech żyje!“ — szukając oczami Napoleona na wzgórzu. Wprawdzie jego tam już nie było, oni jednak czuli się i bez tego najszczęśliwszymi!
Tego samego wieczora, Napoleon wydawszy rozkaz, żeby przyspieszono ile możności wysyłkę fałszywych banknotów, przeznaczonych dla Rosji, po rozstrzelaniu jakiegoś Saksończyka, przy którym znaleziono papiery objaśniające położenie, ilość i tem podobnie... wojsk francuzkich; przypiął krzyż oficerski Legji Honorowej, pułkownikowi ułanów. I za co? Że bez żadnej potrzeby, rzucił się w nurty rzeki, w miejscu, w którem była najgłębszą!... Quos vult perdere, Jupiter dementat!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.