Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VII |
Indeks stron |
Książę Andrzej Bołkoński wkrótce po owej rozmowie z Piotrem udał się do Petersburga. Utrzymywał, że ma pilne sprawy do załatwienia. Właściwie zaś pragnął namiętnie odszukać tam Anatola, i wyzwać pod pierwszym lepszym pozorem. Anatol przestrzeżony przez szwagra, pospieszył oddalić się z tamtąd, i otrzymał od ministra wojny miejsce w armji, stojącej w Mołdawji na kwaterze. Kutuzow uszczęśliwiony widokiem Andrzeja, którego był szczerze ukochał, zaproponował mu, żeby znowu został jego przybocznym adjutantem, wcielonym do głównego sztabu. Dostał był właśnie nominacją na głównodowodzącego armją mołdawską, i miał niebawem udać się na miejsce. Andrzej zgodził się na to, i odjechał do Mołdawji razem z Kutuzowem.
Pożądał gwałtownie pojedynku z Anatolem. Do tego jednak trzeba było wymyślić pozór jakikolwiek, aby nie narazić na szwank dobrej sławy hrabianki Rostow. Starał się o spotkanie z nim, ale to mu się jakoś nie udawało. Anatol wrócił czemprędzej do Rosji, skoro zwietrzył przybycie do Mołdawji księcia Andrzeja. Bołkońskiemu życie wydało się o wiele znośniejsze w nowym kraju i w zupełnie odmiennych warunkach, niż były dawniejsze. Zdrada jego narzeczonej, była dla niego ciosem tym boleśniejszym, że usiłował ukryć ile możności, jak został tem dotknięty do żywego. Miejsca i otoczenia, które było świadkiem jego szczęścia minionego bezpowrotnie, nie znieść po prostu! Jeszcze przykrzejszemi były dla niego obecnie, wolność i zupełna niezależność, którą niegdyś cenił tak wysoko. Nie rozmyślał więcej nad czystym lazurem nieba spostrzeżonym pod Austerlitz, i nad temi wszystkiemi rzewnemi uczuciami, które ten widok był obudził w jego duszy. Nie lubił również przypominać sobie rozmów z Piotrem, i tych myśli błogich które zapełniały jego samotność w Boguczarewie, w Szwajcarji i w Rzymie. Lękał się nawet pomyśleć o tych widnokręgach pełnych blasku, i pełnych uroku nadziemskiego w swojej nieskończoności, oprawy codzienne, natury czysto ziemskiej, zajmowały go teraz wyłącznie, odrywając najzupełniej od przeszłości. Zdawać się mogło, że to niebo lazurowe, bezdenne i bezgraniczne, które niegdyś rozciągało się po nad jego głową, zmieniło w sklepienie ciężkie, ponure, szare, nader ścieśnione i ściśle ograniczone w swoich zarysach; że już w tem niebie nie istniało dla niego nic tajemniczego, i nic wiecznego!
Ze wszystkich zajęć, które miał na myśli, nie było prozaiczniejszego i bardziej pochłaniającego każdą wolną chwilę, nad czynną służbę w wojsku. Zamianowany przez Kutuzowa majorem w głównym sztabie, wprawiał w podziw tego ostatniego, niesłychaną punktualnością i gorliwością w pełnieniu powierzonych mu obowiązków. Skoro nie mógł spotkać się tutaj z Anatolem, uznał Andrzej, że nie powinien gonić za nim do Rosji. Czuł jednak, że nicby go nie wstrzymało od walki z tym łotrem na śmierć czy życie, gdziekolwiek by się z nim spotkał, ani przeciąg czasu, choćby trwał jak długo, ani pogarda najgłębsza dla nikczemnika, ani to, że sam sobie perswaduje i pyta się w duchu, czy nie byłoby to poniżeniem z jego strony, wyzywać na pojedynek tak podłego człowieka? Czuł że tak samo rzuciłby się na niego, jak się rzuca zgłodniały na jadło, choćby najwstrętniejsze i najbrudniejsze. Zatruwała mu każdą chwile, mimo że pełnił służbę na pozór z lodowatym spokojem, zatruwała mu myśl, że został znieważonym, a nie pomścił się za krzywdę mu wyrządzoną. Gniew wściekły porywał go, skoro usłyszał nazwisko Kurakina.
Gdy w roku 1812, odebrano w Bukareszcie pierwszą wiadomość o wojnie z Napoleonem (Kutuzow żył tam rozkosznie od dwóch miesięcy, spędzając dni i noce u swojej ukochanej Wołoszki), książę Andrzej poprosił o pozwolenie przeniesienia się do armji zachodniej. Kutuzow mając poniekąd żal do niego, i biorąc nadmiar jego służbistości, za przytyk dany jemu osobiście za niesłychane lenistwo, udzielił mu najchętniej żądanego pozwolenia, i polecił Bołkońskiemu ważną posyłkę do Barclay’a de Tolly.
Zanim zdążył do armji, która w miesiącu maju obozowała nad Drysą, zatrzymał się Andrzej po drodze w Łysych-Górach. W ostatnich trzech latach, tyle myślał, nad takiem mnóstwem kwestji palących zastanawiał się głęboko, tyle przecierpiał, i tyle widział rzeczy nowych w podróży po szerokim świecie, że doznał dziwnego uczucia, zastając w Łysych-Górach ten sam tryb życia, ani na włos niezmieniony, aż do najdrobniejszych szczegółów. Zaledwie przejechał po za ciężką i olbrzymią bramę z kamienia ciosowego, i znalazł się w aleji do pałacu prowadzącej, zdało mu się, że jest w państwie zaczarowanem, gdzie panuje wieczny sen. Wewnątrz był ten sam spokój niczem na pozór nie zamącony, te same meble, te same zapachy, i te same twarze, z tym samym wyrazem, tylko bardziej zwiędłe i postarzałe. Księżniczka Marja, zawsze jak pod obuchem nieśmiała i brzydka, patrzała jak w tym straszliwym ucisku ulatują bezpowrotnie jej lata najpiękniejsze, bez jednego promyka jaśniejszego, bez słowa otuchy, pociechy, któreby uśmierzyło jej ból, uspokoiło cokolwiek jej duszę wiecznie strwożoną. Panna Bourrienne przeciwnie, umiała sobie uprzyjemnić każdą chwilę w życiu, i oddawała się wiecznie najsłodszym marzeniom na przyszłość. Była to zawsze ta sama fertyczna osóbka, pełna zalotności, zadowolona z siebie, z lekkim odcieniem zuchwałości i arogancji, co wpierw u niej tak nie uderzało. Mentor przywieziony ze Szwajcarji dla małego księcia Mikołaja, pan Dessalles ubierał się teraz najchętniej w sukno krajowe, kaleczył najhaniebniej język rosyjski, ale jednak już się jakoś nim ze służbą porozumiewał. Był zawsze człowiekiem cichym, bez pretensji, najpoczciwszym w świecie, tylko trochę zanadto wielkim nudziarzem i dość ograniczonym co prawda. Staremu księciu wypadł był jeden jedyny ząb. Taką jednak wielką próżnię po sobie zostawił, że to Andrzeja ogromnie raziło. Moralnie starzec nie zmienił się ani na jotę. Rozdrażnienie i niewiara we wszystko, wzmogły się jeszcze z latami. Jeden Mikołuszka wyrósł i wyładniał. On też jeden ożywiał ów dom ponury i smutny jak grób. Ten bawił się wybornie i nie bał się nikogo, nawet dziadka starego. Ze zwojami ciemnych włosów, spadających na długą cienką szyjkę, z buzią pulchną, okrągłą i różową, z wierzchnią wargą cokolwiek podniesioną, był podobny do matki jak dwie krople wody! On jeden umiał zrzucić jarzmo z karku i dokazywał po całym pałacu, niby młody źrebak. Chociaż na pozór wszystko zostało w Łysych-Górach niezmienione, stosunki wzajemne między mieszkańcami były teraz o wiele gorsze. W pałacu utworzyły się były dwa obozy, wrogie sobie nawzajem. Obecność Andrzeja, spowodowała była jedynie chwilowe „zawieszenie broni“, w tej ciągłej wojnie podjazdowej. Jeden obóz stanowił stary książę, Francuzka i budowniczy; w drugim zaś bronili się jak mogli, przed napastliwością pierwszych, księżniczka Marja, Mikołuszka, jego mentor pan Dessalles, stara niania Marji, i cały tejże fraucymer, nienawidzący aroganckiej Francuzicy.
Podczas gdy Andrzej bawił w Łysych-Górach, siadano razem do objadu. Widział on jednak doskonale, jak wszyscy są zażenowani, i że obchodzą się z nim, jakby z kimś zupełnie obcym, na cześć którego robią to ustępstwo wyjątkowe. Odczuł to tak boleśnie, i tak był tem dotknięty do żywego, że i on nie swój, zakłopotany, nie pewny o czem mówić, a czego unikać, zamknął się w zupełnem milczeniu, nie otwierając ust wcale w czasie owych wspólnych zasiadów. To całe jego zachowanie, zbyt nienaturalne, aby mogło przejść niepostrzeżenie, oddziałało najfatalniej na jego ojca. I on stał się milczącym i ponurym jak gradowa chmura. Zaraz po obiedzie starzec odszedł do swego pokoju i już się więcej nie pokazał. Gdy wieczorem syn udał się do niego i próbował zająć starca opowiadaniem kampanji przeprowadzonej przez młodego Kameńskiego, ojciec zamiast go słuchać, zaczął wygadywać przed nim na księżniczkę Marję rzeczy niestworzone, jak jest coraz bardziej nieznośną ze swojemi zabobonami, do jakiego stopnia w głowie się jej przewróciło, jak się przyczepiła znienawidziwszy bez powodu pannę Bourrienne, jedyną istotę, jak zapewniał najsolenniej, która jemu, starcowi nad grobem, życie uprzyjemnia, swoją szczerą przychylnością i przywiązaniem...
Córka zatruwa mu tylko każdą chwilę, z tego powodu musi wiecznie chorować... a w dodatku psuje i dziecko najhaniebniej, napychając do jego małej główki najgłupsze wyobrażenia!
W głębi serca czuł że ona wartą była lepszego losu, i że był jej katem po prostu. Wiedział jednak i o tem, że nie przestanie nigdy nim być, i znęcać się nad swoją ofiarą nieszczęśliwą. — Dla czego Andrzej, który dostrzegł wszystkiego, nie mówi mi ani słowa o swojej siostrze? — pomyślał. — Przypuszcza widocznie że jestem jakimś potworem, starym niedołęgą, który aby pozyskać względy Francuzki, prześladuje bez powodu własną córkę?... Skoro nie rozumie, trzeba mu tę rzecz wytłumaczyć... Musi zrozumieć moje powody!
— Nie byłbym zaczął o tem mówić, gdyby ojciec nie był wspomniał o mojej siostrze — odrzucił Andrzej na to zwierzenie niespodziewane, z wzrokiem wlepionym w posadzkę, nie śmiejąc spojrzeć na starca, którego miał potępić raz pierwszy w życiu, i sąd ostry wypowiedzieć otwarcie w jego przytomności. — Skoro jednak ojciec życzy sobie tego, będę mówił szczerze: Jeżeli powstało jakie nieporozumienie między ojcem a Marją, nie ją o to oskarżam, wiem bowiem jak ojca czci i kocha... Jeżeli jest powód — mówił dalej, unosząc się coraz bardziej i zapalając własnemi słowami, co mu wydarzało się teraz coraz częściej — muszę jedynie przypisać winę kobiecie, wybranej najniestosowniej na towarzyszkę dla mojej siostry, i zupełnie niegodnej tego stanowiska!
Stary książę słuchał go z razu w milczeniu, przeszywając na wskroś oczami, a uśmiech wymuszony igrał mu po zwiędłych ustach, odkrywając ową dziurę w szczęce, do której syn nie mógł przywyknąć.
— O kim mówisz, mój drogi?... Już ci więc opowiadano?... Ah!...
— Mój ojcze, nie miałem i nie mam chęci sądzić ciebie — Andrzej wypowiedział te słowa sucho i szorstko. — Sam mnie zmusiłeś do tego. Powiedziałem, i będę zawsze utrzymywał, że Marja niczem tu nie zawiniła. Wina cała spada na tych, którzy... koniec końców winna wszystkiemu ta Francuzka!
— Ah! ty mnie osądzasz! osądzasz! — starzec mówił zrazu spokojnie głosem zwykłym, a nawet synowi zdawało się, że jest jakby zażenowany i zakłopotany, co ma na ten zarzut odpowiedzieć? Nagle zerwał się na równe nogi, i krzyknął pieniąc się z gniewu:
— Precz mi z oczu! Precz! Nie chcę dłużej patrzeć na ciebie! Precz!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Książę Andrzej chciał opuścić natychmiast Łyse-Góry, siostra uprosiła go jednak, żeby jej darował choćby dzień jeden. Stary książę nie pokazał się więcej i nie przypuścił do siebie nikogo, prócz Francuzki i Tykona. Pytał co chwila czy syn już odjechał? Przed odjazdem Andrzej poszedł do pokoju swego jedynaka, a dzieciak swywolny, rozkoszny, wyskoczył mu natychmiast na kolana. Prosił usilnie, żeby mu „tatuś kochany“ opowiedział historyjkę o „Rycerzu Sinobrodym“. Słuchał opowiadania z uwagą wytężoną. Ojciec urwał nagle wątek powieści, i nie kończąc tejże zapadł w głęboką zadumę, z której Mikołuszka był najzupełniej wykluczony. Myślał tylko o sobie w tej chwili. Odczuwał z przestrachem, że kłótnia z ojcem nie zostawiła mu w duszy ani cieniu wyrzutów sumienia, i że odjeżdża raz pierwszy, w poróżnieniu ze starcem, którego dni, godziny prawie są policzone. Co go również dziwiło i bolało, to że widok dziecka, nie budził w jego sercu dawnej czułości, pełnej rzewności i przywiązania ojcowskiego.
— Co dalej tatusiu, co dalej?... — niecierpliwił się chłopczyna. — Kończ że już raz tatku kochany!
Ojciec jednak zsadził go z kolan, zostawiając bez odpowiedzi, postawił na posadzce i wyszedł z pokoju.
Skoro Andrzej znajdował się w miejscu i otoczeniu w którem czuł się niegdyś najszczęśliwszym, budził się w nim taki niesmak, taki wstręt do życia, że radby był czemprędzej uciec od tych wspomnień trujących, i stworzyć sobie nowe zatrudnienie, pochłaniające każdą chwilę. To była cała tajemnica jego pozornej obojętności i sztucznego spokoju.
— Odjeżdżasz zatem, opuszczasz nas na prawdę, Jędrusiu? — spytała siostra tłumiąc łzy.
— Dzięki Bogu! Jestem wolny, mogę to uczynić. Ubolewam jedynie nad tobą biedaczko, że nie możesz tak samo postąpić!
— Po co mówić takie rzeczy, teraz szczególniej, kiedy idziesz na wojnę, na tę straszną wojnę? — wtrąciła Marja nieśmiało. — Stoi nad grobem! Mówiła mi panna Bourrienne, że pytał się o ciebie kilkakrotnie... — usta jej drżały kurczowo, a łzy grube toczyły się jedna za drugą po zwiędłych policzkach. Andrzej odwrócił się od niej w milczeniu.
— Boże wielki! — wykrzyknął nagle, chodząc szybko po pokoju. — I powiedzieć, że tacy nędznicy, mogą być przyczyną nieszczęścia istot najszlachetniejszych! — Siostra struchlała, odczuwszy w tych słowach ból gwałtowny, serce rozrywający. Zrozumiała, że to odnosi się nietylko do jednej panny Bourrienne, ale również i do człowieka, który dla podłej igraszki, zabił jego własne szczęście bezpowrotnie!
— Jędrusiu, błagam cię — dotknęła się pieszczotliwie jego ramienia, z oczami promieniejącemi słodko przez łzy — nie myśl że ból mogą sprawić ludzie... oni są jedynie narzędziem w ręce Boskiej. — Wzrok jej, utonął w jakąś dal, wysoko po nad głową brata, jakby tam szukała postaci znanej dobrze i nad wszystko ukochanej. — Cierpienie On nam zsyła... wierz mi... nie powinniśmy zatem kazać ludziom za to odpowiadać. Jeżeli ci się zdaje, że ktoś cię skrzywdził i ból sprawił, przebacz mu i zapomnij o tem. Nie mamy prawa karać. I ty zrozumiesz kiedyś, jakiem szczęściem jest przebaczenie.
— Gdybym był się urodził kobietą, zrobiłbym tak niezawodnie. Przebaczać, to główna wasza cnota. Wręcz przeciwnie dzieje się z mężczyzną. Ten nie może i nie powinien, ani przebaczać, ani zapominać... „Skoro siostra prosi mnie abym zapomniał“ — pomyślał — znaczy to, mówiąc wyraźniej, że powinienbym był pomścić oddawna zniewagę wyrządzoną.
I nie słysząc wcale kazania, które mu księżniczka Marja dalej prawiła, wyobraził sobie z namiętnem zadowoleniem ową chwilę radosną, w której spotka się oko w oko z nienawidzonym Kurakinem. Wiedział na pewno, że i on jest obecnie w armji idącej na Francuzów.
Księżniczka Marja błagała raz jeszcze brata najusilniej, żeby został bodaj przez jeden dzień jeszcze. Była najmocniej przekonana, że ojciec będzie tem wielce zasmucony, gdy Andrzej odjedzie, nie pożegnawszy się z nim wcale. Brat atoli był wręcz przeciwnego zdania. Zapewniał siostrę, że nieporozumienie, zaostrzyłoby się tylko, gdyby opóźniał się z odjazdem. Obiecywał zresztą powrócić niebawem, a tymczasem miał napisać do ojca z przeprosinami.
— Zegnaj mi zatem, najdroższy Jędrusiu — rzuciła mu się na szyję z płaczem rzewnym — i pamiętaj, że wszelkie nasze nieszczęścia pochodzą od Boga. Ludzie nigdy nie mogą i nie powinni odpowiadać za nie.
Temi słowy, pożegnała brata księżniczka Marja.
— Ha, któż wie zresztą, czy tak nie jest? — dumał Andrzej wyjeżdżając z alei prowadzącej do pałacu. — Biedna, niewinna ofiara, przeznaczona aby ją męczył i dręczył starzec przez pół oszalały, który czuje w końcu że źle czyni, a nie jest w stanie odmienić swego nieznośnego usposobienia... Rośnie mój syn, uśmiecha się do życia, a kiedyś, tak samo jak każdego z nas, będą go ludzie oszukiwali, albo on ich będzie oszukiwał nawzajem... A ja... po cóż jadę na wojnę? Sam nie wiem właściwie... Po to prawdopodobnie, aby bić się z człowiekiem, którym pogardzam w najwyższym stopniu. Podam mu jedynie sposobność zgładzić mnie ze świata i drwić sobie potem ze mnie w najlepsze.
Mimo że pozornie życie jego układało się tak samo jak dawniej, obecnie książę Andrzej, odczuwał li wrażenia bez związku, z których częstokroć sam sobie sprawy zdać nie umiał.