Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VII/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

O trzeciej z rana nikt jeszcze nie był usnął, gdy wszedł do izby wachmistrz, przynosząc rozkaz, wymaszerowania natychmiast kierując się ku miasteczkowi Ostrowo.
Oficerowie zbierali się jak mogli najprędzej, nie przerywając wesołej gawędki. Samowar kipiał nalany tą samą wodą brudną i żółtawą. Rostow nie czekając nawet na herbatę, wyszedł przed dom, aby oglądnąć swój oddział. Deszcz ustał. Dniało, a od wschodu niebo zaczynało płonąć jutrzenką. Chmury rozsuwały się zwolna i znikały z widnokręgu. Powietrze było chłodne i przesiąknięte wilgocią. Chłód dawał się w znaki tem dotkliwiej, że nie było czasu wysuszyć należycie przemokłych mundurów. Ilin i Rostow, spojrzeli przelotnie na kibitkę, przechodząc obok niej. Z pod fartucha zapiętego, z którego dotąd woda ściekała powoli, wychodziły do połowy wyciągnięte, długie i chude nogi doktora. W kąciku przeciwległym, dostrzegli ładną główkę pani doktorowej, przytuloną do małej puchowej poduszeczki. Spała smaczno, z ustami przez pół otwartemi.
— Ładniutka na prawdę — zwrócił się Rostow do swego towarzysza.
— Zachwycająca! — wykrzyknął Ilin, z zapałem gołowąsego młodzieniaszka.
W niespełna pół godziny, oddział stał już na drodze, gotów do wymarszu.
— Na koń! — zabrzmiała komenda.
Żołnierze przeżegnali się i wskoczyli raźno na siodła. Rostow wysunął się na czoło, podniósł pałasz i krzyknął gromko:
— Marsz! marsz! — Huzary ruszyli czwórkami, stępa. Słychać było tentent kopyt końskich, pluskających się w błocie i brzęk pałaszów, uderzających o ostrogi. Konica postępywała w tyle po za piechotą i artylerją, które ustawiły się były wzdłuż gościńca, otoczonego z obu stron rzędem brzóz.
Od wschodu mknęły szybko chmury, szaro-fioletowe, u spodu płonące już gdzie niegdzie purpurą. Robiło się coraz jaśniej. Można było dojrzeć trawę w rowie przydrożnym, perlącą się grubemi kroplami rosy. Gałęzie brzóz, wodą nasiąknięte, spuszczały na przejeżdżających kroplę po kropli, niby lekki deszczyk. Rozróżniało się już twarze pojedyńcze żołnierzów w szeregach. Rostow z Ilinem jechali samym środkiem gościńca. Mikołaj lubił namiętnie zmieniać wierzchowców podczas kampanji. I teraz miał pod sobą mierzynka nabytego od kozaka. Znawca i lubownik koni, kupił był przed kilku dniami, tęgiego bułanka, z mleczną grzywą, stepowca czystej krwi z nad Donu, którego niktby był nie doścignął, chyba wicher w jego puszczy zielonej. Wsiadał na konia z najwyższem zadowoleniem. Tak jechał zwolna rozmarzony świeżym i jasnym porankiem. Myślał o swoim bułanku, o ładnej doktorowej, o pogodzie, ale ani mu w głowie nie postało, pomyśleć o niebezpieczeństwie, które mogło spaść na nich lada chwila, niby piorun z jasnego nieba.
Niegdyś febra nim trzęsła, gdy szedł w ogień. Obecnie przestał się bać najzupełniej. Czy przyzwyczajenie tak nań podziałało? Nie, tylko nauczył się panować nad sobą i myślał o wszystkiem innem, tylko nie o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Obok niego jechał Ilin. Na jego młodziutkiej twarzyczce odzwierciedlał się niepokój gorączkowy. Rostow patrzał na niego z pod oka ze szczerem współczuciem. Znał on z własnego doświadczenia to uczucie niczem nie pokonane strachu piekielnego, to oczekiwanie śmierci, lub co gorsza kalectwa i cierpień straszliwych i wiedział, że czas tylko może z tego uleczyć. Dziś Rostow jechał z krwią najzimniejszą, jakby na przyjemną przejażdżkę po świeżem powietrzu, ćmiąc fajeczkę. Ani razu nawet nie oglądnął się w koło siebie.
Zaledwie słońce błysnęło, przedzierając osłonę z chmur, wiatr ustał najzupełniej. Zdawało się że tą ciszą nagłą, chciała przyroda uszanować ów czarowny poranek, pełen woni, świeżości i blasków słonecznych, po wczorajszym dniu ponurym i burzliwym. Jakby odpowiadając z gryzącem szyderstwem, na to słońce promieniste, na tę ciszę uroczystą w naturze, ryknęły działa z głuchym łoskotem tuż niedaleko.
Rostow nie miał czasu zorjentować się, w której stronie wre potyczka, gdy nadjechał z Witebska adjutant hrabiego Ostermana-Tołstoja w pełnym galopie, przywożąc mu rozkaz tegoż, żeby oddział puścił się kłusem wyciągniętym.
Wyprzedził Rostow niebawem na czele swoich żołnierzy piechotę i artylerję, zjechał w dół, minął jakąś wieś zupełnie wyludnioną i zaczął jechać pod dość stromą górę. Konie okrywała pjana i para z nich buchała, z ludzi ściekał pot kroplisty.
— Stój! równaj się! Na lewo marsz! — zakomenderował dywizjoner. — Huzary obeszli linję wyciągniętą wojska i dotarli do lewego skrzydła, ustawiając się po za ułanami, którzy mieli pójść pierwsi do ataku. Na prawo w ściśniętych szeregach, stała rosyjska piechota, złożona z rezerwy; po nad nią, na pagórku, połyskiwały rosyjskie armaty, odbijając ostremi konturami, od nieba złoconego na wschodzie, pierwszemi blaskami słonecznemi. W dolinie szeregi nieprzyjacielskie, jak i ich artylerja zamieniały żwawo pierwsze salwy z palnej broni, z rosyjską awangardą.
Trzask i warczenie ognia rotowego, którego Rostów nie słyszał od dawna, wydało mu się wesołą muzyką. Przysłuchiwał się z przyjemnością, temu nieustannemu „trap ta ta ta“, które to w masie wybuchało, to odezwało się tu i owdzie strzałami odosobnionemi. Zdawać się mogło, że to dzieci bawią się przydeptywaniem petardów.
Tak stali huzary nie ruszając się z miejsca przeszło godzinę. Teraz zagrały na dobre armaty. Zamieniwszy słów kilka z pułkownikiem, hrabia Ostermann, przejechał ze swoją świtą po za pułk, oddalając się w kierunku baterji armat rosyjskich, ustawionych od tego miejsca nieopodal.
Za chwilę usłyszano komendę daną ułanom, aby sformowali się do ataku. Piechota zasłaniająca ich dotąd, przełamała na pół kolumny, aby środkiem przepuścić konnicę. Zjechali z pagórka i puścili się tęgim kłusem, z chorągiewkami furczącemi niby stado ptaków na długich pikach, mieli uderzyć na konnicę francuzką, która ukazała się była na lewo, zjeżdżając tak samo z góry na dół.
Zaledwie ułani opuścili swoje stanowisko, posunięto w to miejsce huzarów, aby nimi zasłonić armaty. Kilka kul przeleciało im nad głowami, świszcząc i jęcząc w powietrzu.
Ta wrzawa wojenna, zbliżając się coraz bardziej, zamiast osłabiać, podniecała jeszcze animusz rycerski i wesołość Rostowa. Siedząc dziarsko na koniu, widział u swoich stóp rozwijającą się bitwę i brał udział całą duszą w szarży ułanów. Gdy ci wpadli na konnicę francuzką, była chwila ogólnego zamięszania wśród tumanów kurzu i chmury dymu. Następnie spostrzegł ułanów powracających galopem drogą z lewej strony, a pomiędzy szeregami ich koni bułanych, zobaczył z przerażeniem, zbite garstki dragonów niebieskich, na koniach szpakowatych, którzy gonili widocznie za rosyjskimi ułanami, przełamawszy ich szyk bojowy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.