Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VIII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
Piotr wróciwszy do Górek od księcia Andrzeja, rozkazał służącemu, aby miał konie do dnia gotowe i aby go zbudził, skoro bitwa się rozpocznie. Potem zasnął twardo w kącie, który mu ustąpił Borys w swojej uprzejmości. Gdy się zbudził, w izbie nie było już nikogo, małe szybki w oknach chaty dźwięczały, a lokaj krzyczał mu w same ucho:
— Wasza Ekscellencjo! Wasza Ekscellencjo!
— Co takiego?... Co się stało?... Czy bitwa zaczęta?...
— A niechże jaśnie pan słucha, jak grzmią armaty — odpowiedział lokaj, dawny żołnierz. — Aż ziemia dudni i szyby mało nie popękają. Wszyscy pojechali od dawna. Nawet i jego książęca mość.
Piotr ubrał się jak najprędzej i wybiegł przed chatę. Ranek był śliczny, wesoły, słoneczny, świeży, rosa połyskiwała wszędzie niby krople brylantowe. Słońce przedarłszy się przez chmurę, rzucało po wyżej dachu, przez lekką mgłę, niby opona z gazy srebrzystej, cały snop promieni, które złociły nawet warstwy kurzu na gościńcu, odbijały się tysiącem iskierek w kroplach rosy, kładły jasne plamy na ściany chaty, na ostrokół w koło obejścia i na konie Piotra osiodłane. Słychać było coraz donośniej granie armat. Jeden z adjutantów Kutuzowa przeleciał galopem.
— Spiesz się panie hrabio! — Zawołał. — Czas najwyższy!
Piotr dostał się piechotą na wzgórek najbliższy, z którego raz już oglądał całe pole bitwy. Konie oba kazał za sobą poprowadzić. Obecnie na wzgórku roiło się od wojskowych. Słychać było szmer rozmów francuzkich, prowadzonych pół głosem przez sztabowców. Odznaczała się z daleka siwa i sędziwa głowa wodza naczelnego. Kutuzow był w mundurze polowym, w kaszkiecie białym z pąsową lamówką. Gruby kark jego tonął w szerokich, podniesionych w górę ramionach. Patrzał w dal przez lunetę. Stanąwszy na pagórku uderzył Piotra widok nadzwyczajny. Była to wczorajsza panorama, tylko obecnie ożywiona nieprzeliczonem tłumem wojska. Gdzie niegdzie zasłaniał krajobraz dym z ręcznej broni, oświetlony skośnemi słońca promieniami. Krajobraz przedstawiał się uroczo. W jednem miejscu wszystko lśniło tonąc w blaskach słonecznych, w drugiem kładły się długie cienie. Lasy wysokopienne, które zamykały widnokrąg, zdawały się osypane szmaragdami. Po za ich wierzchołkami widać było ciemny lazur nieba. W dali, niby biała wstęga, wił się gościniec murowany, prowadzący ze Smoleńska. Na nim również pełno było wojska. Obok wzgórza, łąki i pola okryte zbożem dojrzewającym lśniły światłem oblane. Wszędzie atoli, na prawo, na lewo widziało się jedynie masy wojska. Było to widowisko niesłychanie ożywione, majestatyczne i niezwykłe. Co jednak przykuło do siebie najbardziej wzrok Piotra, to widok samego pola bitwy: rzut oka na Borodyno i dolinę rozciągającą się po obu brzegach Kołoczy.
W dolinie, na wzgórzach, w lesie, zewsząd padały strzały armatnie, to znowu gęsty ogień rotowy z ręcznej broni. Rzecz dziwna i prawie nie do uwierzenia, ale tak było rzeczywiście, że owe grzmoty warczące w powietrzu, owe słupy i wstęgi dymu, urozmaicały i dodawały wdzięku całemu krajobrazowi. Piotr ginął z chęci znalezienia się tam, gdzie widział wznoszące się słupy dymu gęstego, gdzie błyszczały w słońcu bagnety i skąd padały pociski, jeden za drugim. Spojrzał na Kutuzowa i jego świtę, aby porównać swoje wrażenia z tem, co oni muszą doświadczać w tej chwili uroczystej. Zdało mu się, że widzi w tych wszystkich twarzach rozpromienienie i ów rodzaj wzruszenia głęboko ukrytego, który go już wczoraj uderzał, ale nie zrozumiał co to znaczy, dopiero po rozmowie z księciem Andrzejem.
— Idź drogi przyjacielu i niech cię Bóg osłania łaską swoją i sił dodaje — słyszał słowa wodza naczelnego, wymówione do jakiegoś jenerała stojącego obok.
Jenerał rozkaz odebrawszy przeszedł obok Piotra schodząc z wzgórka w dolinę.
— Na most! — zakomenderował w odpowiedzi na pytania oficerów.
— Ja również! — pomyślał Piotr, goniąc za jenerałem. Jenerał wskoczył na konia, którego kozak trzymał za uzdę. Piotr tymczasem zbliżył się do swojego służącego z zapytaniem, który z dwóch koni jest spokojniejszy. Schwycił konia następnie za grzywę i zaczął się na niego gramolić. Uczuł nagle że mu spadają z nosa okulary. Nie mógł jednak i nie chciał zresztą puścić się grzywy końskiej i drugi raz wykonywać tak mozolne dla niego wsiadanie na siodło. Puścił się zatem w tropy jenerała, wmieszany pomiędzy oficerów którzy patrzyli zdziwieni na tego intruza.