Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VIII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
Piotr oszalały z przerażenia, skoczył na równe nogi, i wrócił nazad w miejsce, gdzie stała przedtem baterja. Zdawało mu się, że tam będzie jeszcze najbezpieczniejszym. Zdziwił się nie słysząc wcale strzałów. Całe wzgórze było pełne jakichś ludzi nowoprzybyłych, których nie mógł z razu rozpoznać. Pułkownik przechylił się pół ciałem przez okop, jakby patrzał z ciekawością co dzieje się tam, na dole. Jeden z żołnierzy wyrywając się z rąk owych przybyszów, krzyczał w niebogłosy o ratunek. Nie miał jeszcze czasu zorjentować się w położeniu, i domyśleć się, że pułkownik nie żywy, a żołnierza chcą wziąć w niewolę, gdy drugi żołnierz zginął tuż obok niego, pchnięty bagnetem na wylot. Zaledwie znalazł się na wierzchu wału, gdy rzucił się na niego z krzykiem człowiek chudy i twarzy mocno śniadej, oblanej potem kroplistym. Był ubrany w mundur szafirowy, w ręce prawej trzymał szpadę wyjętą z pochwy i do góry podniesioną. Piotr zasłonił się instynktem wiedziony, chwytając przeciwnika za piersi i za gardło. Był to oficer francuzki. Wypuścił szpadę i porwał również Piotra za kołnierz. Patrzali chwilę jeden na drugiego. W ich twarzach tak odrębnych rysami i cerą, malowało się najwyższe zdziwienie, z tego co uczynili.
— Czy on mnie wziął do niewoli, czy ja jego? — myślał każdy z nich z osobna. Oficer francuzki skłaniał się ku pierwszemu twierdzeniu, bo pięść potężna Piotra, dusiła go za gardło coraz silniej. Francuz radby był przemówić, gdy w tem bomba świsnęła im tak blisko po nad głowami, że Piotrowi zdawało się na razie, iż urwała głowę Francuzowi, tak nagle i tak nisko schylił ją. I on zrobił to samo puszczając z objęć żelaznych więźnia. Francuz nie myśląc wcale rozsądzać, który którego trzyma właściwie, pobiegł pędem ku baterji. Ze swojej strony Piotr nie miał ochoty popasać tu dłużej. Zaczął więc schodzić w dół, potykając się co chwila to o trupów, to o rannych. Tak był tem przerażony, że mu się zdawało, iż ci zmarli czepiają się go i chwytają za poły od surduta. Zaledwie ujrzał się u stóp wzgórza, natrafił na tłum Rosjan, którzy na oko zdawali się uciekać bezładnie, popychając jedni drugich. Był to tymczasem ów sławny atak na baterję, którego całą zasługę przypisał sobie Jermołow, zapewniając każdego, kto tylko chciał go słuchać, że świetne powodzenie tego ataku, zawdzięczają Rosjanie tylko jego dzielności i szczęściu legendowemu. Utrzymywał, że rozrzucał tam na wzgórzu całemi garściami krzyże św. Jerzego, któremi był napełnił kieszenie. Francuzi, którzy już byli baterję opanowali, uciekli jak niepyszni, wojsko zaś rosyjskie goniło ich z takim impetem i zawziętością, że nie można ich było powstrzymać w zapale. Więźniów sprowadzono na dół. Między innymi, był i jenerał wzięty w niewolę, ciężko ranny w dodatku. Tego otoczyło natychmiast grono oficerów rosyjskich. Mnóstwo rannych wlokło się mozolnie, (niektórzy nawet na czworaku) tak Francuzów, jak i Rosjan. Innych wkładano na nosze i odnoszono do ambulansu. Piotr znowu wdrapał się na wzgórek. Nie zastał tu jednak nikogo żyjącego, prócz stosu trupów, nieznanych mu po większej części. Dopatrzył między innymi młodego porucznika w kałuży krwi skrzepłej; pułkownika przez wał przewieszonego i owego żołnierza z twarzą czerwoną jak piwonja. Ten drgał jeszcze konwulsyjnie, życie nie było jeszcze uleciało z jego biednego ciała. Było widocznem, że cierpi męki piekielne. Nikomu jednak ani się śniło zabrać stąd i opatrzeć ile tyle nieszczęśliwego. Piotr uciekł czemprędzej z tego miejsca złowrogiego.
— Może też zaprzestaną bitwy — pomyślał. — Powinniby przerazić się sami tem strasznem zniszczeniem, które sieją na okół. — I poszedł instynktowo za długim sznurem tych, którzy nieśli rannych na noszach. Słońce, przysłonięte szarą oponą z dymu, świeciło jednak wysoko na niebie. Na lewo, poruszał się tłum zbity w jedną masę. Tam słychać było dotąd silny ogień rotowy i kiedy niekiedy huk wystrzałów armatnich. Ten nawet wzmagał się coraz niby wysiłek rozpaczliwy człowieka ginącego, który zbiera się na krzyk ostatni, potężny, wzywający na ratunek.