Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom VIII |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII |
Indeks stron |
Jenerałowie francuzcy, Davoust, Ney i Murat, prowadzili w ogień kilkakrotnie całe masy wojska doskonale wyćwiczonego. Zamiast atoli widzieć pierzchającego przed nimi nieprzyjaciela, jak to się działo w bitwach poprzednich, owe szeregi dotąd niezwyciężone, wracały w nieładzie, przerażone, prawie w rozsypce. Daremnie starali się jenerałowie takowe uporządkować, szeregi zmniejszały się i przerzedzały coraz bardziej. Około południa wysłał Murat swego adjutanta do Napoleona z prośbą o posiłki.
— Posiłków żąda? — wykrzyknął Napoleon tonem groźnym i z najwyższem zdumieniem, jakby nie mógł zrozumieć czegoś podobnego. Zmierzył wzrokiem od głowy aż do stóp młodego i ładnego oficerka, którego mu przysłano. — Mam im posłać posiłki? — mówił dalej, jakby sam do siebie. — Czegóż mogą jeszcze żądać odemnie, gdy rozporządzają połową armji na lewem skrzydle wojska rosyjskiego, które nie jest nawet ufortyfikowane? Proszę powiedzieć królowi neapolitańskiemu, że słońce nie dobiegło jeszcze do południa i ja nie widzę jasno na mojej szachownicy... odejdź panie adjutancie.
Młody i ładny chłopak westchnął ciężko i trzymając ciągle rękę przy czaku, wrócił w ogień. Napoleon powstał, a przywoławszy Caulaincourta i Berthier’a, zaczął z nimi rozmawiać o sprawach w niczem bitwy toczącej się nie dotykających. Wśród rozmowy, Berthier zauważył jenerała, który jechał na wzgórek, otoczony świtą, na koniu okrytym gęstą pianą. Był to Beillard. Zeskoczył z konia i podszedł szybko do cesarza, wykazując mu jak na dłoni, śmiało i głosem podniesionym, że posiłki są nieodzowne. Przysięgał na honor, że Rosjanie będą zgubieni, skoro poszle się w bój świeżą dywizję. Napoleon wzruszył miłosiernie ramionami i dalej przechadzał się w milczeniu. Beillard tymczasem tłumaczył stan rzeczy innym jenerałom, podniecony gorączkowo.
— Jesteś nadto wzruszony Beillard — wtrącił Napoleon — zbyt się unosisz. Bardzo łatwo pomylić się, gdy się jest wśród ognia, idź, zbadaj dokładniej pole bitwy i wracaj natychmiast.
Zaledwie zniknął Beillard, nadleciał nowy wysłannik z pola bitwy.
— I cóż? — bąknął Napoleon tonem niecierpliwym, jak ktoś podrażniony przeszkodami, wyrastającemi nagle na jego drodze.
— Sire, książę... — zaczął mówić adjutant.
— Żąda posiłków, co? — przerwał mu gniewnie Napoleon.
Adjutant skinął głową potakująco. Odwrócił się od niego cesarz, zrobił kilka kroków tam i nazad, powrócił i zawołał Berthier’a.
— Trzeba będzie posłać mu posiłki... jak sądzisz? Kogoż poszlemy temu gąsięciu, z którego chciałem zrobić orła?
— Poszlijmy Sire, dywizję Clapared’a — odpowiedział Berthier, umiejący na pamięć nie tylko nazwiska dywizjonerów, ale wszystkich pułków i oddziałów.
Cesarz wybór pochwalił. Adjutant puścił się więc galopem w stronę dywizji Clapared’a. W chwilę później, młoda gwardja ukryta za wzgórzem ruszyła z miejsca. Napoleon wzrok wytężył w tym kierunku.
— Nie! — przerwał nagle dotychczasowe milczenie. — Nie mogę wysłać Clapared’a... poszlemy Friant’a.
Wykonano, rzecz naturalna, rozkaz cesarski najpunktualniej, mimo że owa zamiana, nie tylko była niepotrzebną, ale co gorsza, opóźniała o kilka godzin wysłanie posiłków. Napoleon, nie domyślając się tego wcale, grał w obec swoich żołnierzów niewdzięczną rolę lekarza, który przez zadawanie pacjentowi lekarstw niestosownych, przeszkadza naturze spełniać funkcje prawidłowo. A tak w drugich potępiał surowo rolę podobną. Dywizja Friant’a utonęła jak i reszta armji w obłokach dymu gęstego. Tymczasem zaś adjutanci przybywali ze wszystkich stron i jakby sobie dali naprzód hasło, wszyscy żądali tego samego. Wszyscy zapewniali, że Rosjanie trzymają się dzielnie na swoich stanowiskach, a kartaczują Francuzów ogniem iście piekielnym. Pod nim topnieją jak wosk szeregi francuzkie. Pan de Beausset, który dotąd był naczczo, zbliżył się do cesarza, siedzącego na składanem krześle polowem i zaproponował z niskim ukłonem... śniadanie.
— Sądzę, że mogę powinszować wygranej waszej cesarskiej mości. Możebyśmy zatem coś przetracili?
Napoleon potrząsł głową przecząco. Pan de Beausset przypisując ten giest do wygranej, której oczekiwał na pewno, ośmielił się zauważyć tonem żartobliwym, że nic na świecie nie powinno wstrzymywać od śniadania, skoro ma się cokolwiek na ząb włożyć.
— Pana przecież od tego bynajmniej nie wstrzymuję — odrzucił szorstko Napoleon, pokazując mu nagle plecy.
Uśmiech dwuznaczny pojawił się i znikł natychmiast na ustach dworaka. Wstał i poszedł do grupy opodal stojącej, a złożonej z samych jenerałów. Napoleon czuł się w przykrem położeniu gracza, który dotąd rzucał pieniądze całemi garściami, stawiając zawsze na pewno. Naraz, mimo, że tak jak dawniej, przewidział wszelkie możliwe szanse, zaczynał przegrywać raz po raz i grunt usuwał mu się z pod nóg. Wojsko i jenerałowie byli ci sami. Obmyślił wszystko najprzód doskonale. Wydał rozkaz dzienny krótki i energiczny. Był pewnym siebie, przekonany głęboko o swojem doświadczeniu i genjalności, co z latami potęgowała się coraz bardziej. Nieprzyjaciel był ten sam przecież, którego był pobił pod Austerlitz i Friedlandem. Sądził, że wsiądzie mu na kark i zdusi od razu... a tu tymczasem, ów cios ostateczny wymykał mu się z pod rąk, iście cudownym sposobem. Dotąd niezawiodły go żadne kombinacje. Każda udawała się najpomyślniej. Jak dawniej poumieszczał i skoncentrował baterje na punkcie najważniejszym. Wysyłał w bój swoją konnicę i piechotę... ludzi niby ukutych ze stali... aby złamać szeregi nieprzyjacielskie... A zwycięstwo jakoś nie nadchodziło! Ze wszystkich stron wołano w niebogłosy o posiłki, donoszono raz po raz cesarzowi, że tacy i tacy jenerałowie zostali ranieni a nawet zabici, że wojsko francuzkie idzie w rosypkę, Rosjan zaś niepodobna ruszyć z miejsca. Niegdyś po kilku rozkazach wydanych, po kilku słowach rzuconych na prędce, przybywali ze wszech stron adjutanci, a i sami marszałkowie, z twarzą rozpromienioną, zapowiadając z radosnemi wykrzykami i powinszowaniami, że całe oddziały wzięto do niewoli. Znosili mu całe stosy sztandarów, zabranych nieprzyjacielowi. Wlekli za sobą działa zdobyte, Murat zaś błagał o pozwolenie, żeby mógł na czele konnicy gonić nieprzyjaciela w puch rozbitego i zabrać mu furgony z żywnością! Tak się działo niezmiennie pod Lodi, Marengo, Arcole’m, pod Jeną, Austerlitz, Wagramem i tym podobnie... Dziś stało się coś niesłychanego!... Czuł to instynktowo, a to uczucie dzieliło z nim całe jego otoczenie. Na twarzach wszystkich malował się smutek. Wszyscy byli przygnębieni, unikając starannie wzroku cesarza. Napoleon wiedział zresztą lepiej niż ktokolwiek inny, co znaczy walka, która trwa od ośmiu godzin, nie przynosząc żadnych pomyślnych rezultatów, mimo że rzucił w nią swoje siły najlepsze. Rozumiał, że zwycięstwo jest więcej niż niepewne, że lada wypadek, najmniej przewidziany, może zgubić jego wraz z całą armją. Gdy przechodził w myśli tę nieszczęsną kampanję rosyjską, podczas której od dwóch miesięcy nie wygrał był właściwie ani jednej potyczki, nie wziął prawie nikogo w niewolę, nie zdobył na nieprzyjacielu ani jednego działa, ani jednej chorągwi, gdy spojrzał po swojem otoczeniu, smutnem i przybitem, gdy usłyszał gorżkie skargi i wyrzekania na żelazny opór Rosjan, czuł na piersiach niby ciężką zmorę duszącą go, a z której nie może się obudzić. Rosjanie mogli lada chwila uderzyć na jego lewe skrzydło, rozbić środek jego armji, kartacz zabłąkany mógł go nawet trupem położyć! Wszystko to było możliwem. Niegdyś przewidywał jedynie wypadki pomyślne, dziś przeciwnie wyobraźnia rozgorączkowana przedstawiała mu jedynie cały szereg niepowodzeń nieobliczonych, a najfatalniejszych. Dowiedziawszy się, że Rosjanie atakują lewe skrzydło, Napoleon był spiorunowany! Berthier zbliżył się do niego z propozycją, żeby wsiąść na koń i zdać sobie sprawę dokładną z obecnego położenia.
— Co? Co mówisz? — drgnął głos usłyszawszy. — Ah! tak... zapewne... każ mi konia osiodłać!... — i pojechał ku wsi Semenowskij.
Na całej przestrzeni, którędy jechał, droga była zasłana końmi i ludźmi, leżącymi w kałużach krwi skrzepłej, samotnie lub całemi grupami. Nigdy jeszcze ani Napoleon, ani żaden z jego jenerałów nie widział tylu ciał martwych, na tak ciasnem miejscu stosunkowo. Głuchy huk dział, który nie ustał ani na chwilę od dziesięciu godzin, prawie ogłuszał. Był to niby ponury akompaniament do tego strasznego obrazu. Dojechał do wzgórza, górującego nad Semenowskiem, i zobaczy w dali w chmurach dymu, całe szeregi mundurów, barwy nie mógł rozpoznać. Było to wojsko rosyjskie. Cały ten tłum zwarty w ścisłe kolumny, stał po za wsią i po za wzgórzem. Ich działa grzmiały nieustannie, na całej linji ziejąc ogniem. To nie była już bitwa, tylko prosta rzeź, bez cieniu korzyści tak dla Rosjan jak i dla Francuzów. Napoleon zatrzymał się tonąc znowu w głębokiej zadumie, z której obudził go był Berthier przed chwilą. Wstrzymać tę rzeź nieludzką, nie było już w jego mocy. A jednak on jedynie miał odpowiadać przed potomnością, za ten czyn barbarzyński, za to mordowanie bezlitośne. To pierwsze niepowodzenie, otworzyło mu oczy. Zrozumiał niepożyteczność i okropność podobnych krwawych hekatomb. Jeden z jenerałów należących do jego świty pozwolił sobie zauważyć, że dobrze by było posłać w bój starą gwardję. Na tak niedorzeczną propozycję, Ney i Berthier spojrzeli tylko jeden na drugiego z szyderskim uśmiechem, wzruszając litościwie ramionami. Napoleon spuścił głowę i milczał przez dłuższą chwilę.
— O ośmset mil od Francji, nie poszlę mojej gwardji na stracenie! — wykrzyknął nareszcie, a zawróciwszy konia, cofnął się nazad do fortu w Szewardynie.