Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom VIII/XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom VIII
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Zaledwie dotknął się głową poduszki w karecie, zasnął twardo. W śnie powtórzyły się wszystkie obrazy widziane podczas bitwy, olśniewając go dziwną jasnością i dokładnością. Przejęła go na nowo trwoga śmiertelna i podniósł z mozołą powieki ociężałe. W koło niego cisza panowała. Stał jeden jedyny luzak oficerski w bramie oberży, rozmawiając półgłosem z jego woźnicą.
— Dzięki Bogu, że już po bitwie! — pomyślał. — Co to za rzecz okropna taki strach, jakiegom ja doświadczył! A jaki to wstyd dla mnie, żem się nie mógł w tem przezwyciężyć!... Oni jednak byli spokojni i niewzruszeni do końca!... — Miał na myśli żołnierzów w ogóle... I tych, którzy obsługiwali działa na wzgórku, i którzy podzielili z nim tak po bratersku łyżkę lichej strawy. I tamtych, modlących się z taką głęboką wiarą przed cudownym obrazem! Dla niego w bujnej wyobraźni odstrychali oni od reszty śmiertelników. Wydawali mu się wyżsi o całe niebo od innych, w swojem prostem poświęceniu, bez przesady, bez czczych deklamacji i bez żadnych widoków osobistych w przyszłości.
— Być żołnierzem, prostym szeregowcem — powtarzał Piotr w duchu — to dopiero życie prawdziwe! Dzielić z nimi wszelkie trudy, serdecznie, po bratersku!... czuć, jak oni czują żywo!... Czyż potrafię atoli zrzucić z ramion obecnie ciężar piekielny majątku... urodzenia... stanowiska wyższego w społeczeństwie? Byłbym mógł to niegdyś uczynić, za życia mego ojca... a nawet i później, po pojedynku z Dołogowem... Wtedy powinienem był zostać żołnierzem...
We śnie zobaczył salę „Klubu“; przesunęli mu się jak w kalejdoskopie: scena gdy wyzywał podczas uczty Dołogowa; dalej rozmowa jego w Torjok z Dobrodziejem... Zobaczył przed sobą i Anatola z cynicznym uśmiechem na ustach i Neswickiego i Denissowa, i tych wszystkich, którzy odgrywali główne role w jego przeszłości. Gdy obudził się z rana, dniało i niebo rumieniło się na wschodzie, niby twarzyczka wstydliwej dzieweczki. Widnokrąg był pokryty pierwszym szronem, jakby kto wszystko w koło zlekka pocukrował.
— Ah! to już dzień? — pomyślał Piotr, wyciągając się w karecie. Przypominały mu się żywo słowa ukochanego Dobrodzieja, usłyszane przez sen. Wywarły były na nim tak silne wrażenie, że pamiętał każde z nich bardzo długo. Był tem mocniej przekonany, że ktoś mu je podczas snu podszepnął; sam bowiem nie był w stanie nadać myślom podobnych kształtów, i ubrać je w takie słowa:
— Wojna — szeptał mu we śnie ów głos tajemniczy — jest dla wolności całego rodu ludzkiego, najcięższym aktem poddania się niepojętym wyrokom Boga... „Oni“, są tak święci w swojej prostocie niezrównanej! „Oni“, nie rozprawiają, nie zżymają się i nie protestują, tylko działają, jak mają z góry nakazanem... Słowo, mój synu, jest ze srebra... a milczenie ze złota, mówi mędrzec... Dopóki człowiek lęka się śmierci, jest jej niewolnikiem... Ten, który przestaje bać się takowej, opanowuje wszystko i wszystkich... Gdyby na ziemi nie istniał ból, tak moralny jak i fizyczny, człowiek nie znałby granic dla swojej woli i nie pojmowałby sam siebie...
Szeptał mu coś jeszcze tajemniczo, gdy zbudził Piotra służący, pytając czy każe zaprzęgać? Słońce wypłynęło już było wysoko na strop nieba. Obejrzał się po dziedzińcu. Pełno w nim było błota i nawozu cuchnącego. W samym środku stała studnia. W koło niej żołnierze konie poili, zaprzęgając je potem do wozów i wózków. Tak ludzie jak i konie wyglądali jak szkielety. Piotr odwrócił się z wstrętem najwyższym od tego widoku. Przymknął oczy i upadł napowrót w głąb karety.
— Nie — pomyślał — nie chcę dłużej patrzeć na te brudy, pragnę zrozumieć te prawdy, które mi objawiono podczas snu. Gdyby mnie był zbudził cokolwiek później mój sługa, byłbym się dowiedział o wszystkiem. Co teraz począć — potarł czoło z rozpaczą prawie. Czuł, że to, co mu się w śnie tak jasnem wydawało, znika z przed oczu, skoro się przebudził. Wysiadł z karety. Gdy wszedł do głównej izby w oberży, powiedziano mu, że Francuzi zbliżają się szybko ku Mozajskowi, a mieszkańcy tłumnie miasto opuszczają. Kazał natychmiast zaprzęgać, sam zaś poszedł kawałek naprzód pieszo. Spotykał po drodze całe oddziały wojska rosyjskiego, cofające się pospiesznie przed naciskającymi Francuzami. Zostawiali po za sobą tysiące rannych i zabitych, nawet niepogrzebanych dotąd! Na około słychać było jedynie skargi, jęki i złorzeczenia. Spotkawszy na lichym wózku swojego znajomego jenerała, z lekką kontuzją w nodze, Piotr zabrał go do swojej karety. Tak dojechali razem aż do Moskwy. Od niego dowiedział się Piotr, że Anatol umarł wskutek ucięcia mu nogi, a książę Andrzej Bołkoński jest również ranny śmiertelnie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.