Wrażenia więzienne/Pawiak/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia więzienne |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pawiak jest więzieniem śledczem z systemem celkowym, który jednak z powodu nawału więźniów oraz ustępstw wywalczonych przez politycznych faktycznie nie istniał.
W ciągu dnia cel nie zamykano i można było bez przeszkody komunikować się w obrębie swego oddziału.
Oddziałów jest sześć, po dwa na każdym piętrze.
Na trzecim koncentrowali się kryminalni, w pozostałych siedzieli polityczni przeważnie oskarżeni o należenie do P. P. S., przedstawicieli innych partyi było niewielu.
W ten sposób znaczna większość ludności Pawiaka przedstawiała się wcale sympatycznie, a i samo urządzenie więzienia przewyższało ratusz pod każdym względem, prócz ogrzewania.
W ratuszu panował system niepalenia — tu instalacya „centralnego ogrzewania“ polegała na tym, że istotnie w środkowej części gmachu, gdzie się mieszczą: kancelarye, siedlisko władzy i siedlisko administracyi było ciepło, a na peryferyi im dalej, tym silniej szczękano zębami.
Personal służby t. j. strażników więziennych jest grzeczny i przyzwoity, a pod względem stosunku do więźniów rozpada się na trzy kategorye: życzliwych, obojętnych i, używając określenia miejscowego „drani“. Życzliwi są skłonni do wyświadczenia różnych przysług politycznym, nieraz z narażeniem własnym, gdyż często bywają rewidowani przy wchodzeniu i wychodzeniu przez własnych kolegów, czy nie noszą listów, gazet, napoi wyskokowych — wogóle owoców zakazanych.
Neutralni trzymają się granic służbowych przepisów. Dranie — starają się z własnej inicyatywy ograniczać swobodę więźnia, na wykroczeniu go przyłapać, ściągnąć nań karę, o ile się da, samemu dokuczyć.
Byli to ludzie złośliwi z natury, ze skłonnościami dręczycieli — mali tyrani, upajający się dozą pozyskanej władzy. Jeden z nich jednak, białorus srożył się z innych motywów, mianowicie z głębokiej wiary w opatrzność boską, bez której zrządzenia włos z głowy nie spada. Wychodząc z tej zasady dowodził, że skoro kto się dostał do więzienia, to niewątpliwie na los ten zasłużył i byłoby ciężkim grzechem wyrok Nieba odmieniać lub łagodzić. Fanatycznej tej wiary nie były zdolne zachwiać żadne argumenty, białorus wyłaził ze skóry, by sprawiedliwości boskiej nie działa się krzywda.
Z wyższej władzy: naczelnik i jeden z jego pomocników, obaj oficerowie, byli to zwyczajni służbiści z pewną dozą ogłady towarzyskiej, drugi pomocnik bez rangi wojskowej zdradzał wyraźnie, że pochodzi nie z Wersalu, a z arsenału — poza tym kręcił się jeszcze jako praktykant młody polaczek, smarkacz, który rad brzękał szabelką, rozśmieszał marsem i silił się bezskutecznie wzbudzić szacunek dla nowiutkich swych szlifów. Prócz administracyi więziennej opiekowała się nami jeszcze władza wojenna i żandarmerya.
Fijołki asystowały przy widzeniach i spacerach, wojsko pełniło funkcye szyldwachów i stanowiło pogotowie zbrojne na wypadek zaburzeń.
Trzy rządy żyły dość zgodnie, jakkolwiek pilnowały się nawzajem.
Ta okoliczność przy zatargach z więźniami stanowiła dla każdej z władz wygodny pretekst do wykręcania się, jak to mówią sianem. Nieraz słyszało się w odpowiedzi na żądanie: — My byśmy chętnie przystali, ale wszak prócz nas są tu jeszcze „inni“.
„Inni“ tłumaczyli się mniej więcej w ten sam sposób.
A przyciśnięci jednocześnie do muru mieli jeszcze w odwodzie prokuratora, ochranę i t. d.
Jednym słowem wytwarzała się komiczna sytuacya, w której wszyscy tchną jak najlepszemi chęciami, ale żadna nic zrobić nie może.
Solidarne jednak i energiczne wystąpienia nieraz sprowadzały upust życzliwości.
Więzienie jako komórka wyodrębniona z reszty świata wytwarza pewne swoje obyczaje, formy pożycia, zaczątki własnej władzy.
Formą współżycia więźniów jest komuna, do której należą wszyscy polityczni, ale faktycznie korzystają z niej tylko pozbawieni pomocy z domu. Otrzymujący pomoc żyją na własny rachunek i nie mają obowiązku dokładać do komuny; w każdym wypadku decyduje o tym ich dobra wola. Jak widzimy więc, konfiskaty prywatnych własności, środków spożywczych nie ma, choć ogół jest nastrojony socyalistycznie. Podziałem dóbr komuny, dostarczanych głównie przez stowarzyszenie opieki nad więźniami, zajmują się obieralni starości i ich pomocnicy tak zwani komunardzi. Poza tym starości występują jako pośrednicy pomiędzy administracyą i oddziałem, którego są oficyalnymi przedstawicielami na zewnątrz.
W stosunkach wewnętrznych starosta jest jednostką mniej lub więcej wpływową, o czym decydują jego zalety osobiste, z których najpotrzebniejszą na tym stanowisku jest takt.
Rola starosty jest dość trudna i kłopotliwa; wszystkie wewnętrzne zatargi, nieporozumienia, interesy oddziału — opierają w pierwszej instancyi o niego.
W celi ma wiecznie pełno. Przy tym jedni traktują go jako li tylko wykonawcę życzeń ogółu, inni jako władzę, skąd wynikają rozmaite kolizye, które przy nieokreśloności swych funkcyi, musi rozstrzygać sam na zasadzie własnej intuicyi.
Do komuny należą niektórzy z więźniów niewłaściwie zaliczonych przez władzę w poczet kryminalnych.
O przyjęciu do swego grona tego rodzaju kandydatów po rozpatrzeniu sprawy opiniuje ogół większością głosów i w razie przychylnej decyzyi formalnie kryminalny odzyskuje tytuł i prawa towarzysza.
W praktycznem życiu towarzyszy daje się zauważyć ustawicznie tarcie starych nałogów duszy z nową ideowością, przyczym zdarza się, że z doskonale teoretycznie wyprawionej socyalistycznej skóry wyłazi nagle egoistyczne serce sobka i naodwrót.
Zwłaszcza szczególnie sympatycznie przedstawiają się towarzysze ze wsi: rzemieślnicy i chłopi.
Ziarno nowej nauki na tej dziewiczej glebie rozkrzewia się w naturalnie piękne, silnie pociągające świeżością wzory, idealne te natury odnoszą się do głębiej odczuwanego niż poznanego ideału w sposób jakiś podniośle nabożny, niby do objawienia, do słów ewangelii.
Są oni jakoby ci prostacy z czasów pierwotnych chrześcijaństwa, wolno obcujący z Synem cieśli, by pod gołem niebem, na wodach, w gajach i na wzgórzach marzyć o królestwie jego na ziemi...
Robotnicy miejscy — to już formujące się wyznanie, bardzo żywe jeszcze, organizujące się dopiero, zdolne do przekształceń i rozwoju. Za to inteligencya stanowi jakby kościół, często wykończony na czysto z zupełnie wyrobionym rytuałem, kodeksem ścisłych dogmatów nieraz, niestety, już suchych i martwych bezpowrotnie.
To też o ile śród pierwszych trafiają się towarzysze od stóp do głowy, wśród ostatnich spotyka się socyalistów jedynie z głowy.
Oczywiście wyjątki są wszędzie.