Wrażenia więzienne/Pawiak/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia więzienne |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szpital przedstawia amfiladę czterech pokoi, odciętych od trzeciego i czwartego oddziału.
Dwa pierwsze przechodnie przeznaczone są dla kryminalnych, następne dla politycznych, razem dwadzieścia cztery łóżka i tyleż małych stolików; krzeseł niema. Jedzenie w szpitalu lżej chorzy otrzymują takie same, jak w celach t. j. cokolwiek lepsze niż w ratuszu.
Bardziej osłabieni z polecenia doktora otrzymują tak zwaną „trzecią porcyę“, która różni się od zwykłej (zwanej piątą) tym, że do „sztuczki“ dodają łyżkę kaszy i kubek marnego mleka.
Dobrodziejstwem jest możność posiadania na Pawiaku własnych maszynek do gotowania, co pozwala mieć herbatę w każdej porze.
Leczenie się w szpitalu jest właściwie farsą; doktór ma do rozporządzenia nader szczupłą ilość najtańszych środków aptecznych, a co najważniejsze nie jest w stanie ani na jotę zmienić warunków więziennych, które bardzo często są główną przyczyną choroby; gabinet przyjęć, salę operacyjną i opatrunkową stanowi mały pokoik apteczny, rolę głównego asystenta spełnia porządkowy szpitala, złodziej recydywista, bardzo zresztą sympatyczny, pan Władek, — maszynki więźniów służą do desynfekcyi narzędzi — jednem słowem urządzenie pierwotne.
Brak naczyń do jedzenia, łyżek, szklanek, zakaz posiadania widelcy i noży — znakomicie współdziała wzajemnemu zarażaniu się.
Na obie sale t. j. 12-stu chorych mieliśmy cztery łyżki, dwa widelce i przemycony nóż, który stanowił własność pokoiku, gdzie zamieszkałem. Nóż ten ciągle się ulatniał tak, że dopiero grzmiący głos poczciwego słonia: obywatele, nóż do domu — sprowadzał go napowrót...
Słoń — rzeźbiarz z zawodu, gospodarował nam świetnie, wstawał pierwszy, by nastawić herbatę, przygrzewał obiady, kombinował rozmaite potrawy, a w wolnych chwilach lepił śliczne ramki z chleba. Żałowaliśmy go szczerze, gdy wyniósł się na oddział. Jego następca, bojowiec-Zygmunt znakomicie podobno strzelał, ale talentem kulinarnym nie odznaczał się wcale.
Pomimo wszystkie wady szpitala, więźniowie doń się garną, ma on bowiem jedną olbrzymią atrakcyę mianowicie, choć zakratowane, ale normalnej wielkości i normalnie umieszczone okna, z których widać kawał nieba, plac, podwórze, bramę i skrawek Dzielnej ulicy. Do tych okien tęskni się w celi, dla nich symuluje się nieraz chorobę, dzięki im szpital staje się jakby okiem całego więzienia i jednocześnie ustami. Ze szpitala widzi się, kto wchodzi, kto wychodzi, kogo przywieźli, ile kobiet z wałówkami wystaje pod bramą, i jest się przez nie widzianymi; stąd też najłatwiej porozumiewać się z wolnością — na migi, przez zastosowanie alfabetu do pukania, z tą różnicą, że poziomym ruchem ręki oznacza się szereg, a pionowym litery. Przy pewnej wprawie można się rozmawiać dość szybko. Heniek naprzykład godzinami romansował ze swą narzeczoną; jej rączka trzepotała się na trotuarze ulicy, jego dłoń latała w oknie. Ze szpitala także odbywa się wysyłanie poczty — wyrzucanie „grypsów“ t. j. kartek w gałkach chleba.
Ponieważ mur jest wysoki, odległość dość znaczna, a w oknach kraty, by gałka wyleciała na ulicę, rzut musi być pewny i silny, to też dobrzy grypsiarze są w wielkiej cenie. Gryps sfuszerowany pada w obrębie więzienia i często dostaje się do kancelaryi, co, jakkolwiek najczęściej niema w nim nic kompromitującego, nie należy do przyjemności.
Jeden taki przykry wypadek zgubił człowieka. Stało się to przed moim przyjściem do kozy, ale trafiłem jeszcze na bardzo świeżą tradycyę o tym zdarzeniu. W szpitalu siedział Pozner, żyd, robotnik, oskarżony o zamach na stójkowego; został aresztowany, w dwa tygodnie po wypadku na zasadzie bardzo wątpliwych poszlak, i był istotnie absolutnie niewinny; w dniu zamachu pracował w fabryce, miał więc licznych świadków dla udowodnienia swojego alibi. Swoją drogą nerwowy chłopak niepokoił się strasznie swym losem, obawiał się grożącej odpowiedzialności i dręczony złymi przeczuciami każdemu opowiadał o przebiegu sprawy, pytając o zdanie, a jednocześnie przy każdej sposobności wyrzucał rodzicom błagalne grypsy, by powołali na świadków kolegów z warsztatu. Znudzeni jego opowiadaniami towarzysze — często zeń kpili, dowodząc, że sprawa jest poważna i pójdzie na taśmę.
Żyd gryzł się, i w parę miesięcy poprostu się postarzał, posiwiał, chodził jak błędny, a gdy go wywożono na sąd, ściskał kurczowo towarzyszy i płakał jak dziecko.
Wszyscy świadkowie przysięgli jednogłośnie, ale przejęty „gryps“ z prośbą, by świadczyli, przeważył skłonną szalę.. Pozner dostał postronek.
„Tu właśnie“ dodał opowiadający towarzysz, wskazując łóżko, leżało biedne żydzisko; Zygmunt, wyście powinni spać na nim, jako kandydat.
— Ja przynajmniej będę wiedział za co, a wy pójdziecie w dybkach za jakąś głupią bibułę, a, jeżeli jeszcze wykryje się ten „proszek do zębów“, to może się i spotkamy na huśtawce, odciął się Zygmunt.
I zaczęły się różne żarty, przekomarzania się na ten temat.
Do szpitala przybyłem akurat na wilię, którą obchodzono w więzieniu uroczyście.
Zapasów z miasta dostarczono w bród, a na czwarty oddział udało się przeszwarcować dwie „matki drutu“ t. j. dwa gąsiory nieszkodliwie zabarwionej wody życia. Z tego myśmy otrzymali sporą porcyę. Oczywiście natychmiast jeden z więźniów dostał strasznych kurczy żołądka, które tu się leczy miętą. Krople spożyła butelka, i wyśmienita miętówka zjawiła się na stole złożonym ze stolików nakrytych prześcieradłem.
Przy tradycyjnym opłatku życzono sobie łatwego skonania, wygodnych kajdanków, pomyślnej podróży na północ, szybkiego uwolnienia, co komu w perspektywie wypadało. Po wilii śpiewano kolendy rewolucyjne, a gdy się repertuar wyczerpał, zaczęły się rozmaite popisy; sztuki magiczne, gimnastyka, tańce, „polki ojra“ przy dźwięku dziecinnych organków — rozmaite kawały, tryskające werwą i humorem.
W tak szczerze wesołym, rozbawionym, rozdokazywanym towarzystwie nie zdarzyło mi się być dawno — trudno było wprost uwierzyć, że większość, to ludzie z ciężkimi sprawami, ludzie w niedalekiej przeszłości poranieni, pokłuci, pobici, — a w blizkim terminie wyjęci z pod prawa skazańcy. Jeden z najweselszych miał już wyrok na cztery lata rot aresztanckich i przedstawiał się z tego powodu towarzyszom tancerkom, jako „rotmistrz“.
Wkrótce się przekonałem, że ten żartobliwy stosunek do grożącej odpowiedzialności nie był wynikiem wyjątkowego hulaszczego nastroju. W normalnym czasie nie działo się inaczej.
Humorystyczne tytuły: „porządkowy od stójkowych“, „inkasent sum rządowych“, „poborca monopolowy“ stosuje się do oskarżonych o odpowiednie przestępstwa, przy lada sposobności.
W więzieniu wytwarza się jakaś specyalna atmosfera, usposabiająca do lekceważenia spraw, uchodzących w zwykłym trybie życia za poważne i pełne grozy.
Tu kilka lat twierdzy — to fraszki, niegodne uwagi — posielenje nie imponuje nikomu — katorga również nic wielkiego, jedynie kara śmierci zastanawia i mocno intryguje. Taśma, postronek, „huśtawka“ bywają nietylko przedmiotem żartów, ale i żywych rozpraw, wszyscy są ciekawi, jak się to właściwie odbywa, zbierają skrzętnie wiadomości, usiłując przedrzeć się za kulisy, którymi jest otaczana procedura legalnego morderstwa i osoba kata. Według ogólnego mniemania, miejscem egzekucyi są t. zw. Iwanowskie wrota, gdzie wystające ku Wiśle mury cytadeli tworzą zamknięty placyk. W murach jest głęboka wnęka, w której stoi stała szubienica: na dwóch podporach poprzeczna belka z wkręconym kółkiem. Za wrota wchodzą tylko wyżsi przedstawiciele władzy i skazaniec. Asystujące wojsko zostaje na zewnątrz. Egzekucye odbywają się przed świtem, przy ustawicznym warku bębnów, który zawiadamia siedzących w twierdzy więźniów, co się dzieje w tej chwili z ich towarzyszem. Kat czatuje we wnęce. W jej cieniu na mgnienie oka spotyka się z tajemniczą osobą związany skazaniec i poznaje nareszcie, kim jest ten człowiek. Znajomość trwa jednak niedługo. Jeden z ludzi stojących na stopniach szybko zarzuca stryk na szyję drugiego człowieka, usuwa schodki i szukające oparcia powieszone ciało kopie nogami powietrze, drga, aż się bezwładnie zakołysze. Uduszonego trupa z posiniałą twarzą wyrzucają wraz z postronkiem w zawczasu wygrzebany dół, posypują wapnem, warstwą ziemi i wszyscy rozchodzą się do domów, by w gronie rodzin odespać wczesny ranek.
Kat podobno bierze 50 rubli od sztuki, zarabia więc dobrze w sezonach ożywionych.
O osobie kata krążą najrozmaitsze pogłoski: jedni twierdzą, że jest nim znany prowokator, inni podejrzewają kogoś z administracyi więziennej, mówią też, że ma to być specyalista sprowadzony z Berlina. Wszystkie te jednak domysły są oparte na mało wiarygodnych plotkach. Kata, prócz trupów pogrzebanych w Iwanowskich wrotach nikt z więźniów nie zna.
Piekielna nienawiść do tego nieznanego — rozpala ciekawość. — Tego nam dostać — słyszałem nieraz — zawzięte wyrazy, poparte białym błyskiem w oczach, — byle wiedzieć kto?
Kto?
Pytanie to często z nieodpartą siłą narzucało mi się, gdym wpatrywał się w słodko uśpioną młodą, dziecięcą niemal głowę mego sąsiada — bojowca, w piękną, różową, dziewiczą jego twarz, w śliczne loki bujnych blond włosów.
Kto odważy się stryk zaciągnąć na szyi tego dziwnie urodziwego dziecka — myślałem prawie z rozpaczą.
Chwilami wydawało mi się niemożliwem, by potwór ten fizycznie nawet mógł przypominać innych ludzi. I mózg mi się wywracał, świadomość tego, że tak nie jest, że przeciwnie człowiek ten zewnętrznie nie różni się niczem, w dodatku być może, jest mężem przystojnej kobiety, ojcem miłych dzieci, że gdy wraca z zajęcia prawdopodobnie oczekuje go z gorącą herbatą rodzina, żona mu współczuje i martwi się, że do roboty musi wstawać do dnia, narzeka, że się zapracowuje, dba jak każda inna o jego zdrowie, z jego zarobków gotuje obiady, sprawia sobie suknie, dzieciom z tych pieniędzy kupuje zabawki i stroi choinkę, za którą malcy ściskają tatusia; że człowiek ten rusza się, śmieje, roztkliwia, jak inni, ma swoje troski, rozrywki, radości, cierpienia, swoje znajomości, krąg zażylszych stosunków; roi projekta na przyszłość, jest w świetnym humorze, gdy mu się powodzi i „sztuk“ jest wiele, gryzie się, gdy następuje zastój w jego rzemiośle. Przytem, jak każdy zawodowiec doznaje zadowolenia, gdy wyrok uda mu się wykonać zręcznie, gdy widzi, że się doskonali, i poznaje różne sekreta katowskiego kunsztu, a ma on swoje.
Słyszałem, że podobno jeden z wieszanych ugryzł go w rękę, za co ten zdołał mu tak sprytnie postronek założyć, że cały kwadrans trzepotał się na stryku, nim stężał.
Był to jednak wyjątkowy wypadek karygodnej złośliwości ze strony skazańca.
Naogół jak fama głosi, idą oni na kaźń ze zdumiewającym spokojem i podniosłym męstwem.
Na zasadzie osobistej obserwacyi tej kategoryi więźniów, wierzę, że fama nie przesadza wcale.
Kto umiał żyć, ten niewątpliwie umrzeć godnie potrafi.