Wrażenia więzienne/Pawiak/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia więzienne |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od sali kryminalnych oddzielał nas próg tylko, a jednak żyliśmy, jakby dwa obce plemiona, rozgraniczone łańcuchem gór. Starsi i doświadczeńsi towarzysze tłómaczyli mi, że jest to konieczne, że próby zbliżania się pociągały za sobą złe skutki. Niektórzy ze złodziei okazali się bardzo niedyskretni, a co gorsza władze, które dążą stale do zniesienia różnic między dwiema kategoryami więźniów, zaczęły wyzyskiwać to zatarcie granic. Trzeba więc było uregulować stosunki w myśl zasady: grzecznie, ale zdaleka.
I istotnie, prócz posługaczy p. Władka — inni kryminalni odwiedzali nas jedynie za interesem — pożyczyć tytoniu, kuryera, i załatwiwszy sprawę, wynosili się do siebie.
Salka ich była zwykle cicha i senna, wieczorami grywali w karty na pieniądze, a gdy tych zabrakło, — w durnia, przyczem przegrywającemu przylepiano skrawki papieru do nosa, do brody, tworząc w ten sposób z twarzy jego komiczną maskę. Przechodząc przez ich pokój do wodociągu i ustępu, łapałem nieraz urywki prowadzonych w złodziejskim żargonie rozmów o dokonanych przestępstwach, o zajściach z kochankami, którą niejako z urzędu posiadać musi każdy.
Żargonem tym jako bardziej wyrobionym niż szczupły słownik specyalnego języka politycznych powoli nasiąka mowa ostatnich, to też wkrótce poznałem znaczenie bardziej używanych wyrazów, resztę dopełnił jeden z głośniejszych złodziei, który mi chętnie jako „literatowi“, udzielił informacyi.
Złodzieje naogół traktują swoje zajęcie, jako zawód niegorszy od innych. Kradzież nazywa się interesem, robotą, lichy interes nosi miano partaniny. Sami dzielą się oni stosownie do specyalności na kategorye wyższe i niższe. Do ostatnich, niegodnych uwagi porządnego złodzieja należą: kradnący „za potokiem“ z jadącego na targ wozu (potoku), na szpryng t. j. skokiem z mieszkania, co w ręce wpadnie, oraz pajęczyniarz wynoszący bieliznę ze strychu; tego rodzaju robotą zajmują się zwykle nowicyusze zawodu tak zwani powstańcy, lub pętacy t. j. mali chłopcy, włóczący się po ulicach za żebraniną. Do właściwych specyalistów należy już doliniarz, wyciągający z kieszeni od spodni portmonetkę czyli piter — z za parkanu kradnący z bocznej kieszeni skóry — pularesy, szopenfeldzian — polujący na biżuterye — pierścionki — fingle — binbery cykawy t. j. zegarki, z ogonem — z dewizką, wogóle na blit — złoto, a nakoniec wyłamywacz kas, t. zw. klawisznik, który leci tylko na parę t. j. gotówkę. Złodziei kolejowych określa termin na majkę chodzić, wyrywanie torebek damskich z ręki — chodzenie za wydrą. Do operujących na wsi należy chołociarz — koniokrad, który też nie gardzi kierdakiem — wieprzem, a nawet piechotą t. j. kurami, kaczkami, drobiem. Wielkim szacunkiem cieszy się abratnik t. j. uciekinier z katorgi, a ogólną sympatyą meliniarki (od melina — schowanko, — zamelinować — schować) — gospodynie złodziejskie dające im przytułek, i przyrządzające po udanym interesie ucztę z tradycyonalną pieczoną gęsią. W blizkiem pokrewieństwie z właściwymi złodziejami znajdują się oszuści szulery, t. zw. kanciarze, kombinatorzy, obrabiający koniterów (ofiary gry) i bażantów t. j. porządnie ubranych mężczyzn brzytwami — kartami; następnie wytyszki — prostytutki „chodzące na winklu (rogu ulicy) za rublem“ — alfonsi, oraz policya, zachowująca się raz wrogo, drugi raz życzliwie, zależnie od tego, czy był blat t. j. ugoda, łapówka; czy nie.
Narzędzia złodziejskie noszą nazwę statków, gratów, przyczem główną rolę gra szpyrab, klawisz — wytrych, oraz szaber — łom. Ajent policyjny jestto pies, skieł, hind — stróż cieć — strażnik więzienny zięba lub klawisz — stójkowy bury, salceson, śledź, żołnierz — sułan, a rewirowy — faraon. — Okradziony na ulicy t. j. delator, jeśli nawet podgoli (złapie) — sprawcę, najczęściej nic u niego nie znajduje, gdyż ten zdobycz natychmiast odpala drugiemu. Kiedy zaś nastąpi poruta t. j. wsypanie się kompletne, złodziej zazwyczaj zaczyna się pucować, t. j. tłómaczyć, lub wręcz kłamać — trajlować, świecić. Nasz pan Władek przyłapany z kuferkiem pucował się przed sądem, że go znalazł, na zapytanie zaś sędziego, dlaczego on nigdy nic nie znajduje, odparł: „Bo ja wstaję o 6-ej, a pan o 10-ej, a o tej godzinie wszystko, co było do znalezienia znalezione zostaje. Pomimo to Władek poszedł do więzienia mykwy, młyna, potrzasku i w charakterze felczera odsiadywał karę na Pawiaku, śpiwaku. Złodzieje mają swoje sygnały ostrzegawcze — zeks, abeng (baczność), które daje stojący na posterunku na kapie, noszą też zwykle broń, którą najczęściej załatwiają osobiste rachunki. Kij do bicia nazywa się malaga, antypa, gromnica — bokser — szpadrynka, nóż — wenda, majcher, składany — szczupak, sztylet — cheć, rewolwer — spluwak, a brauning — winkiel, w narzeczu politycznych — encyklopedya w ośmiu tomach. Zabić — znaczy: zakropić, zakopsać; pobić — podprowadzić, umrzeć — zakitować. Ubranie nosi nazwę ciuchy, a jego części: spodnie — nachy, kamizelka — żeberko, czapka — kanioła, kamasze — skoki, buty z cholewami — opuchy.
Złodziej wyższego rzędu musi nosić ciuchy klawe (porządne, wogóle superlatyw), posiadać pewne wykształcenie i ogładę towarzyską, mieć ładną kochankę, a nie żampę, paskudną dziewczynę. Pomimo wszystko — życie złodziejskie — to ustawiczna nędza z rzadką „gęsią “ — drutem, gazem t. j. wódką do syta, prawie stale mieszkanie wśród chir — wszy, w młynie, potrzasku za firanką t. j. za koszem i kratami w oknie, wkońcu kajdany — dybki. Przytem samo zajęcie jest uciążliwe — nie tak łatwo, jak się zdaje wleść przez lipko — okno, stać godzinami pod pompą (deszczem), czekać aż łysy (księżyc) zajdzie, z trefnem (kradzionem) zwiać, wystawić (umknąć), a w razie nawet pomyślnego cugu (ucieczki) uniknąć chipiszu (rewizyi), lub straszliwego samosądu — dynara, borucha (chłopa), — który nieraz przetrąca graby (ręce), łamie cybuchy (nogi), — wyrywa z mięsem pierze, selery (włosy) — wybija lipy (oczy). — Pucować się przytem długo niepodobna, bo w areszcie śledczym, t. j. szlachtuzie, jak wezmą maglować, to największy ucharec (zuch) zdrefi (stchórzy) zgorzeje (zgłupieje) i jak zwykły chojrak (krzykacz) — wyzna wszystko; i znów wypada rąbać (jeść) — zgniłe byki (sztuczki) mięsa, w brudnych dołkach (miskach) — bez powiastki (łyżki) gryźć koks i chłeptać wachę (wodę). A potem sprawa. Urzędowa papuga (adwokat) byle jak broni i dostaje się ochłap (wyrok) na ruskie miesiące t. j. lata. W więzieniu złodzieje najwięcej czasu trawią na kimanie (spanie), i istotnie jedynie w tym stanie zapomnienia kryminalny wymyka się z młyna, który mu ściera na miał całą duszę.
Z kryminalnymi bowiem w areszcie nikt sobie nie robi ceremonii, bez względu na to, czy jest dopiero pod śledztwem, czy odsiaduje karę, traktowany jest przez władze, jako człowiek pozbawiony praw wszelkich, a raczej, jak nieczłowiek, nawet nie jak żywa istota, ale jak brudny łachman, którym się pomiata przy lada sposobności.
Kryminolodzy ubolewają nad tem, że więzienie staje się często szkołą występku, w której się nowicyusze przez obcowanie z wytrawnymi zbrodniarzami kształcą w swoim rzemiośle i deprawują w ich atmosferze.
To prawda! ale stokroć bardziej zgubnem jest to ostateczne poniewieranie, któremu podlega stale kryminalny. Człowiek brutalnie tarzany w błocie, deptany ustawicznie, bity, łajany ciągle w najwstrętniejszy sposób, pozbawia się wkrótce ostatniej iskierki godności, wyzbywa się resztek wstydu, pędzony jak bydlę, spada w końcu we własnych oczach do poziomu bydlęcia. To też kryminalni rzadko się zdobywają na opór, zatracają zdolność do solidarnych wystąpień, a bunty ich noszą charakter ślepego wybuchu oszalałego z bólu zwierzęcia, które szybko uśmierza głos i kij dozorcy. W dodatku surowa dyscyplina, regulująca każdy krok, kierująca niemal ruchami więźnia zmienia go powoli w manekin, pozbawiony wszelkiej energii i odporności, to też nic dziwnego, że taki ze zgnojoną wolą osobnik, gdy znajdzie się na bruku, bez środków do życia, ulega pierwszej lepszej pokusie i jak się nieraz zdarza, nazajutrz po uwolnieniu dostaje się napowrót do kryminału, do tych samych warunków, które go systematycznie dobijają moralnie, a często i fizycznie.
Gdym po raz pierwszy mijał salę kryminalną, zwrócił moją uwagę odrębnością typu suchy sępi profil twarzy z wpadniętymi policzkami i kruczym, prawie sinym zarostem. Musiał to być człowiek wysoki, bo nie mieścił się na łóżku i chude przeraźliwe piszczele jego wyłaziły z pod kołdry. Za co siedział ten cygan nie umiano mnie objaśnić, bo wszyscy go już zastali nieruchomo drzemiącym na barłogu, na którym od miesięcy w milczeniu zdychał — wyniszczony gruźlicą. Nie jadł, nie pił, nie otwierał oczu i jedynie kaszlem, w którym wyrzucał skrzepy czekoladowego koloru flegmy, dawał znak, że żyje jeszcze. Kiedyś jednak spotkałem jego uchylone powieki, z pod których zadrasnął mnie gasnący błysk czarnych, przejmująco bolesnych oczu. Przyniosłem parę obranych pomarańcz i położyłem na stoliku, oczy otworzyły się szeroko napół zdumione, napół przerażone, a głębokie jak otchłań węgielna, źrenice zapaliły się, jakby łzą. Gdym przechodził po raz drugi wieczorem, skinął na mnie ręką, zbliżyłem się i widząc, że rusza wargami pochyliłem się, by słyszeć, co mówi.
„Czaju!“ zachrapało jego ostatnie życzenie.
Tej samej nocy skonał. I dopiero teraz na podrywce, jak żartobliwie nazywają stojące w przedpokoju szpitala nosze, wyniesiono go na świeże powietrze — do trupiarni.
„Cygan poszedł na wolność!“ — W ten sposób o śmierci zawiadomili nas jego towarzysze, a że akurat następnych dni zdarzyły się bardzo żylaste sztuczki — mówiono, że to niewątpliwie z cygana. Gdy się mięso poprawiło, zdecydowano, że cygan snąć już wyszedł i jednocześnie skończyła się pamięć o nim.
Kiedyś znów otrzymaliśmy wieść, że na trzecim oddziele znajduje się kryminalny w okropnym stanie. Protokół brzmiał w następujący sposób: kiszka stolcowa wisi na ¾ łokcia, noga gnije, kuracyi żadnej, mebli w celi niema, nieprzytomny od sześciu miesięcy, od czasu do czasu wyczołguje się pod kran pić wodę; „bradiaga“ bez nazwiska.
Postanowiliśmy zawiadomić o tym w pierwszej linii doktora. Ale akurat dnia tego nie przyszedł, a gdy się zjawił, interpelacya nasza okazała się spóźnioną: podrywka wyzwoliła włóczęgę.
W noc Sylwestra zawiadomili nas sąsiedzi, że młody chłopak, nasz posługacz, zachorował i, zdaje się, ma zakitować.
W istocie chłopak wił się na łóżku z wyszczerzonymi zębami, stękając z boleści. Energicznem waleniem w drzwi udało nam się sprowadzić pomocnika naczelnika, który widocznie był wściekły, że mu przerwano noworoczne libacye. Wpadł z miną pogromcy i, tocząc zapalonymi wódką oczyma, pytał o co chodzi.
Zażądaliśmy doktora.
— Niema, wyjechał — brzmiała odpowiedź.
— Siedzi lekarz na pierwszym oddziele!...
— My mamy swego, innych nie potrzebujemy — odparł ostro, poczym zbliżył się do łóżka i ze słowami — ścierwo, obżarłeś się, ja cię tu zaraz wyleczę — zaczął potężnemi rękami miąć brzuch chorego, który zawył od tego masażu.
— Boli, jeszcze boli, poczekaj, przestanie — sapał pomocnik ściskając coraz mocniej palce, a gdy zemdlony chłopak umilkł, wyszedł, zapowiadając, że te nocne alarmy mogą się źle skończyć.
Właśnie nazajutrz, jak iskra elektryczna, zatrząsnął całym więzieniem wystrzał, dany do okienka drugiego piętra.
Okazało się, że szyldwach odbił kulą aresztantowi ucho.
Wzburzeni więźniowie wezwali prokuratora, któremu objaśnili co zaszło.
— Wiem, już wiem — gadał niechętnie prokurator — przykry to zapewne wypadek, ale więzień musiał przez okno wyglądać, szyldwach go ostrzegł, nie usłuchał i ma za swoje... Żołnierz postąpił według przepisu... przy oknach stać nie wolno!
— Rana zadana z tyłu — przerwał ktoś.
— Rana lekka — odparł prokurator — a zresztą — dodał — wszak to kryminalny...
I dodatek ten wydał się przywykłym do barbarzyńskich stosunków więźniom czymś tak naturalnym, że zamiast: „ale człowiek!“ — polityczni uważali za stosowne usprawiedliwiać się, dlaczego w danym wypadku za postrzelonym się ujęli.
Tak, dla kryminalnych wszędzie, a zwłaszcza w więzieniu nie istnieją żadne względy ludzkości.
I jakież uczucia dla tak zwanego społeczeństwa może żywić taka przez instytucye jego sprawiedliwości do gruntu skopana jednostka?... Absolutną obojętność, albo zażartą nienawiść.
Nic więc dziwnego, że bezlitośnie obdziera on spotkanego na ustroniu „bażanta“, wbija mu w bok nóż dla wprawy, jak w deskę, lub rżnie z uczuciem mściwej satysfakcyi.
Kryminalny czuje się na wolności niby samotny rozbitek, wyrzucony w odmęt, nowożytny Robinson, dla którego świat cały stał się pustynią obcą, bezludną wyspą, z której własnym przemysłem musi wyłupiać kęs strawy, drżąc ustawicznie przed pościgiem ludożerców.
Z pobieżnych obserwacyi nad typami kryminalnych doszedłem do wniosku, że mały w każdej sytuacyi jest mały.
Drobni rzezimieszkowie przedstawiali się marnie, bez żadnych zalet, jako moralne lichoty, na które nigdy liczyć nie należało.
Natomiast zbrodniarze w większym stylu odznaczali się pewnym rozmachem, kawalerską fantazyą, zdradzali przebłyski swojego rodzaju ambicyi, miewali odruchy wprost szlachetne. Były to widocznie natury niepoślednie — dziś zwichnięte, materyał bogaty, wyniszczony przez rabunkową gospodarkę współczesnego życia.