Wrażenia więzienne/Ratusz/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia więzienne |
Wydawca | Księgarnia Polska |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trwała jednak niedługo, wkrótce bowiem rozpoczęła się nocna władz robota. Na korytarzu podniósł się gwałt i bieganina. Z powodu nawału więźniów dozorcy nie wiedzą dokładnie, w której celi kto siedzi i zanim natrafią na odpowiednią, alarmują wszystkie — to też latali jak opętani od drzwi do drzwi, wykrzykując przez otwór judasza celi litanie nazwisk.
Posłyszawszy swoje, podniosłem się i, budząc leżących na ziemi towarzyszy, dotarłem do kąta, gdzie leżało obuwie; nie mogąc ani rusz znaleźć własnych — włożyłem pierwsze lepsze i według rozkazu udałem się na dół, gdzie stało już sporo ludzi.
Kolejno wpuszczano nas do kancelaryi, gdy wszedłem, ujrzałem do nieprzyzwoitości gładkie oblicze księdza, obok którego stał z papierami w ręku mój „sympatyczny brunet“ z ochrany.
Brunet mi się przyglądał wesoło, ksiądz pytał poważnie o nazwisko, o miejsce zamieszkania, zawód i t. d.
— Wszystko to zostało już zapisane i nieraz jeden — przerwałem zniecierpliwiony. Rozdęte, zdefigurowane od tłuszczu ciało poruszyło się na krześle, wydało dźwięk — hm — i zwróciło wylizany łeb w stronę asystenta, ten skinął głową.
— Nu tak, możetie idti!
Wychodząc, podniosłem wzrok i dopiero wtenczas zrozumiałem o co chodzi: ze wszystkich kątów, z za szaf, drzwi, z za stołów urzędników, błyszczały parami oczy, setki utkwionych we mnie spojrzeń.
Prezentowano nas szpiclom.
Zachowanie się więźniów, powracających z tych konfrontacyj, było bardzo rozmaite: niektórzy wychodzili rozbawieni, jak z wesołego widowiska, inni zgnębieni. — Jakiś wyrostek tłomaczył wszystkim, że go poznają i oskarżają ludzie, których na oczy nie widział, usprawiedliwiał się gorąco, jak byśmy mu mogli coś pomóc; inny znów, starszy robotnik, wyszedł silnie wzburzony, chwilę milczał, a potym krzyknął: — między szpiclami są nasi właśni towarzysze! — i szybko poszedł na górę.
Nie spieszyło mi się wracać do kamery i dopiero na usilne naleganie strażnika wsunąłem się między dwa ciała.
Musiał mróz ściskać, bo w kamerze robiło się coraz zimniej; tułów grzeli sąsiedzi, ale nogi marzły. Nakryłem się futrem i usiłowałem zasnąć.
Zmęczenie zrobiło swoje, ogarnął mnie wprawdzie nie zwykły sen, ale jakby letarg — leżałem wyzuty zupełnie z myśli, z wyobrażeń, bez żadnych wzruszeń niby odurzony, na tyle jednak przytomny, że czułem ciągle, gdzie jestem. O szóstej otworzono cele i wysypaliśmy się na kurytarz do umywalni — pod jedyny zlew z kranem, który znalazł się odrazu jak w oblężeniu. Tu spotkałem się z resztą „przemysłowców“.
Mocny Boże, co za opłakany widok! Najbardziej szarmancko odziani faceci wyglądali jak nieboskie stworzenia: włosy w nieładzie, modne kołnierzyki pogięte jak szmaty, gorsy jak ścierki, krawaty na bakier, tużurki obielone, brudne, wymięte jak z psiego gardła, kamaszki porosłe czcigodną pleśnią — jednem słowem ruina i niwelacya kompletna, zdemokratyzowanie ostateczne.
Wczorajsza przechadzka po mieście, przeprawa przez rynsztok cyrkułu i noc w śmietniku ratusza zrównała wszystkie stany przynajmniej zewnętrznie.