Wrażenia więzienne/Ratusz/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Wrażenia więzienne
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

"P"
Podwórze, zuchwalsze pokrzykiwania żołnierzy, żelazne wrota, drzwi i znaleźliśmy się przed siatką drucianą, oddzielającą sień od kancelaryi.

Połów dnia tego niewątpliwie udał się. Ludzi było jak nabił ze wszystkich warstw, począwszy od szykownych melonów, jesionek i kaszkietów, do oberwanych łachmanów. U kratek formalny ścisk, jak przy jakiej kasie, za nimi kilku mizernych urzędników przy lampach coś pisze. Stójkowy drzemie na stołku i budzi się na widok zbliżającej się ciężko góry sadła opiętej w mundur.
Był to pełniący obowiązki naczelnika policyjnego aresztu „starszy nadziratiel“ przezywany „księdzem“, zbliżył się do kratki na ile mu pozwalał wystający daleko obwisły brzuch i mrużąc filuternie zapłynięte z jasnemi rzęsami wieprzowate oczy, począł przyglądać się stłoczonym szeregom.
Na rozlanej, kompletnie pozbawionej zarostu twarzy, błysnął wyraz zadowolenia.
— „O skolko znakomych“? — zasapał, oblizując wargi i wydobył ze siebie króciutki rechoczący śmiech, podobny do „brekekeks“ wodnika z „Dzwonu zatopionego“ Hauptmana.
Podał stójkowemu papiery i ten począł jednostajnym głosem wywoływać nazwiska.
Wywołani wchodzili za kratę, tu opisywano ich, poddawano ścisłej rewizyi i wypychano przez drzwi na lewo. Ksiądz lustrował aresztowanych i często oblizywał się i przymykał oczy.
— A wasza naturalnaja familja? — zapytywał niektórych, gdy więzień wymieniał nazwisko.
Więzień powtarzał poprzednie.
Brzuch się zlekka wstrząsnął i jak z beczki rozlegało się głuche — he, he, he, wot stranno, a preżdie, pomniu, była drugaja...
— Wsiech ich na wierch w obszczuju! — wydał rozporządzenie i człapiąc pantoflami przelał się w głąb kancelaryi. Wreszcie przyszła kolej na mnie.
Imię, nazwisko, żonaty, stan, imię żony, dzieci spisywał urzędnik do tego stopnia mechanicznie, że po odpowiedzi „literat“ (pisatiel) spytał, jak wypadało z rubryki — gramotnyj?
Musiałem być bardzo wyczerpany, bo ohydną rewizyę przeniosłem dość spokojnie, dotkliwe wrażenie łagodziła w dodatku absolutnie zobojętniała, rozpaczliwie znużona, prawie nieszczęśliwa mina oprawcy, który gdzieindziej patrząc, wprawnie przetrząsa! kieszenie, wyławiał, co mu wpadło w rękę i odkładał na bok.
Pozbawiony portmonetki, zegarka, ołówka, szpilki do krawata, zostałem przepuszczony przez drzwiczki do mrocznego korytarza, gdzie udało mi się zdobyć wolne miejsce na jedynej stojącej pod ścianą ławce.
Odpoczywając słyszałem urywki rozmów.
— Poznał mnie cholera... Monetę masz... papierosy wolno... Słuchaj Stefek, jakby złodzieje chcieli skikać, to wal odrazu w mordę. Nawaliło dzisiaj!... Niedziela!... Czerwony, drań, sypie!...
— Na wierch, na wierch! — wołał z góry strażnik.
Nie spieszyło się jednak nikomu. Przez drzwi przybywało publiczności.
— Stupajtie na wierch — leciał krzyk, obficie przeplatany najpopularniejszym z rosyjskich przekleństw.
— Chodźcie! — trącił mnie poznany w drodze inteligent — dam strażnikowi w łapę pół rubla, dostaniemy lepszą celę.
Weszliśmy na korytarz pierwszego piętra, gdzie mieszczą się tak zwane kamery ogólne.
— Panie starszy — zapytał towarzysz — a jest tam jakie miejsce?
— A jakże... będziesz pan stał pod ścianą! — burczał strażnik, obejrzał pieniądze, wzruszył kłopotliwie ramionami i mruknął — cóż, chyba pod dziewiątkę...
Minął obite blachą drzwi, za któremi wrzało jak w ulu i otworzył następne. Buchnął zaduch. Górą przeciągał ostry, zimny wiatr. Ujrzałem czarną czeluść pełną pary i dymu i zbitą masą ruszający się ku nam tłum.
Przed oczyma wynurzała się jakaś spocona, blada, piegowata twarz z nastraszonym rudym włosem.
— Krawcy? krawcy? — dopytywały się gorączkowo spalone usta.
— Drzwi! — przekrzykiwał ktoś gwar, bo łeb urywa!...
— Cóż to nie widzisz, że nie krawcy? — reflektowano rudego i zwalił się grad zapytań; gdzie? skąd? czy duża wsypa? Stojąc w tłoku, opowiedzieliśmy pokrótce całą sprawę i odrazu, z racyi aresztowania na Przemysłowej, uzyskaliśmy przydomek — „Przemysłowców“.
„Dziewiątka“ przedstawiała średniej wielkości brudny sześcian o szarych spleśniałych murach. Całe umeblowanie stanowiła umieszczona w kącie czcigodna parasza, zwykła kadź bez przykrywy, i nary, kwadratowy nizki stół, nieco pochyły na obie strony. Nad nim niby szubienica na dwóch pionowych belkach, wznosiła się poprzeczna, na której wisiały przerzucone części garderoby i kopciła zwyczajna kuchenna lampka. Od brzegów nary do ściany pozostawało wolne przejście szerokości dwóch łokci, które opasywało naokoło ten sprzęt cudowny, zastępujący stosownie do okoliczności stół, ławkę i łóżko.
Kamerę zamykały obite blachą drzwi z tak zwanym „judaszem“, czyli wązką szparą z zasówką od zewnątrz. Dwa wysoko umieszczone okna wielkości ciasnego oberluftu, miały tylko kraty: ramy z szybami zostały wyjęte. To też ciągnął od nich zimny prąd powietrza z iskierkami śniegu. Bez tej stałej wentylacyi można by się udusić, w celi bowiem przeznaczonej maximum na dwunastu ludzi sądząc z liczby sienników, które mogły się pomieścić po obu stronach nar, znajdowało się obecnie czterdzieści kilka osób.
Strażnik miał słuszność, zapowiadając, że wypadnie „stać pod ścianą“. Nieliczni szczęśliwcy siedzieli, reszta podpierała ratuszowe mury.
Wkrótce po naszem przybyciu zaczęto myśleć i o noclegu, który mi się wydał nieprawdopodobnem przedsięwzięciem. Przystąpiono jednak do tego projektu na seryo, układano sienniki, spierano się, ilu ma spać na jednym, kto na ziemi, kto na wysokościach? Mnie, jako gościowi, postanowiono jednogłośnie udzielić miejsca na narach. Z brzegu położyli się najsilniejsi i najtężsi z więźniów, by ruch, który udziela się wszystkim, gdy drgnie jeden, nie był w stanie ich zwalić; następnie podłożywszy zwierzchnie ubranie pod głowę i zdjąwszy buty, kładliśmy się kolejno, jak sardynki w pudełku, w literalnem tego słowa znaczeniu: na jeden bok, przylegając szczelnie piersiami do pleców sąsiada. Naokoło nas w tem sam mniej więcej sposób umieścili się pozostali.
Kamera stawała się podobną do składu ludzkich ciał, jak gdyby katakumbą z rozciągniętemi trupami, które jeszcze sapały, chrapały ciężko, ale nie były już w stanie dźwignąć się na nogi.
Czułem w piersiach leżącego przedemną ostre rzężenia, towarzysz za mną gorącym oddechem oblewał mi ucho i szyję. Pomimo znużenia, nie byłem w stanie zasnąć. Leżałem jak w malignie, ze zgagą i chrypką w gardle, z rozpalonem czołem i szybkiem kołataniem pulsów w skroniach. Dwie głowy z przeciwnej strony nar o czymś radziły stłumionym głosem. Słyszałem urywane zdania:
— Znaleźli naboje... Zakopany był pod płotem...
— No to skąd ma być twój...
— Ten gada, ale ja... świadków niema...
— Cicho, psia krew! Wszystko jedno, pójdziecie na taśmę... spać! — zaklął sąsiad.
Głowy urwały na moment, ale po chwili zaczęły zmawiać się zdyszanym szeptem, który krążył koło mnie, jak ustawiczne szemranie wzbierającego szumu, jak dygocząca skrzydłami ćma.
Ze strzępów głośniejszych wyrazów tworzyła się mętna opowieść o zagmatwanej sprawie, o sądzie polowym, o postronku, śmierci...
A tymczasem na korytarzu rozlegał się łoskot licznych kroków, rdzawy trzask zamków, sygnały, że prowadzą z miasta nowe zastępy jeszcze i jeszcze... potem długa pauza ciszy... Gdzieś tylko daleko, jak z za dziesiątych murów zdławiony krzyk, głuchy, rozszlochany jęk, a może tylko przywidzenie rozognionej wyobraźni. Łopocze serce. A w okół coraz głębszy spokój. Cela, jak umarła. Za kratami stoi mroźna sina noc, niema zupełnie, śpi już, widać, miasto. Wloką się martwe minuty tak wolno, jakby potok czasu zgęstniał. Nie płyną, lecz czołgają się ciężkie, zaspane sekundy.
Budzi je raptem i ożywia miarowy takt stąpań po bruku. Patrol się zbliża — zmięszany gwar gburowatych głosów. I nagle targa kratami okropny krzyk: O Jezus, Maryo! Miękkie uderzenia. Jeszcze raz: O Jezus! Jakiś łoskot i niechętne słowa:
— Nu, ostaw — dowolno!...
Priniesi wiedro!...
— Nieboś, żiw — skotina!
Leje się woda, chlupie. Brutalny rozkaz:
— Nu, stupaj! — poparty cyniczną obelgą.
Pokorne skamlanie... i gdzieś wszystko ginie...
Jezus, Marya! — jak przeciągłe echo tłucze mi się pod czaszką ten straszny głos; jakieś dzikie uczucie szarpie wnętrzności. Nocy — tyś jedna widziała! Męczeński jęk rozdzierał twe ciemne łono! Ty go na wieki zapamiętaj, powiedz dniom dalszym i wstrząsaj niebiosa i ziemię!...
Z brzegu nas zwiesiła się w dół głowa czyjaś i spytała:
Słyszałeś?
— Uhu! — zamruczał z podłogi senny głos i znów zaległa posępna cisza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.