Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego |
Pochodzenie | „Ateneum“, 1881, T. 1, z. 1, 3 |
Redaktor | Piotr Chmielowski |
Wydawca | Włodzimierz Spasowicz |
Data wyd. | 1881 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dla skrócenia sobie czasu jazdy na trzęsącym wózku wdaliśmy się w rozmowę z woźnicą. Opowiadanie jego obracało się około księdza kanonika, którego nam w jak najlepszym świetle przedstawił, około zaklętéj królewny i wreszcie około żydów. Tym ostatnim miał do zarzucenia, że zabrali się do różnych rzemiosł, jako to mularstwa, stolarstwa i t. d. i że swą konkurencyą zmniejszają zarobek chrześcian. Okazuje to, iż w miasteczkach pojmują tę kwestyą inaczéj niż w gazetach warszawskich. Wreszcie woźnica opowiedział bajkę, widocznie nowego wyrobu. Miano gdzieś znaleźć sklep zalany ołowiem, w którym się mieścił odwieczny skład pszenicy, wystarczający na sto lat dla wszystkich ludzi na bożym świecie. Pilnował go człowiek mający 17 łokci wysokości i jeszcze większy miecz. Opowiadając nam tę historyą mieszczanin użył formy przedmiotowéj; ale nie więcéj wyrażającéj podmiotowość, wątpliwość, jak zwykłe rozmowy chłopów z ludźmi innéj klasy. I nic dziwnego, bo przy zupełnym braku nauki i nieznajomości świata, mieszkańcowi zapadłéj prowincyi, wszelkie cuda wydają się możliwemi.
Dążyliśmy do Proszowic i musieliśmy nadłożyć drogi jadąc przez Kazimierzę, gdyż jak zwykle, most na rzeczce, którą nam wypadało przejechać, „naprawiał się“ w Kazimierzy Wielkiéj; choć to osada porządna i ma zamożną, jak się zdaje, cukrownię, piękny pałacyk, kawałek szosy a nawet i drogi żelaznéj dla użytku gospodarczego; karczma, do któréj nam zajechać radzono, była tak nędzną, żeśmy nie dostali w niéj ani mleka ani chléba ani nic innego. Pozwolono nam jednak bezinteresownie, przesiedziéć w brudnéj izbie szynkownéj, zanim się konie nie podpasą i odpoczną.
W téj okolicy natura gruntu już się zmieniła. Zamiast rędziny napotykamy glinę mamutową, którą słynie ziemia Proszowska.
W Proszowicach uderzyły nas znowu świeże ślady znacznego pożaru. Klęska ta powtarza się w miasteczkach naszych corocznie i rzecz dziwna, że przy swych złych stronach, nie wywołuje dobrych następstw które-by mieć powinna. Zdawało-by się, iż po większym pożarze ludzie bywają tak nastraszeni, że powinniby zrzucić z siebie tradycyjną ospałość i utworzyć organizacyą dla zapobiegania podobnym klęskom. Organizacya taka może-by miała i inne pożyteczne strony: zbliżyła-by do siebie pojedyńcze jednostki i wlała-by w nie przekonanie o korzyści stowarzyszeń. Nadto po pożarze, na miejscu zapadłych, niewygodnych chałup, z nieczystemi podwórzami, powinny-by stanąć wygodniejsze i czystsze siedziby, ale gdzież tam!... Zaledwie strach minął, już każdy żyje tylko dla siebie i na miejscu oczyszczonych przez ogień brudów, powstają nowe...
W Proszowicach rozstaliśmy się z p. Kontkiewiczem, który się udał do Galicyi, dla nabycia szerszego poglądu na zauważone fakta. Pozostali trzéj, udaliśmy się na poszukiwanie trzeciego delegowanego przez ministeryum geologa, który według zasięgniętych wiadomości miał się udać do Słomnik.
Oczerniono przed nami Słomniki, jako bardzo nędzne i brudne miasteczko. Tymczasem znaleźliśmy je jeśli nie lepszém, to przynajmniéj takiém-że jak Proszowice. Mówię zaś to bardzo bezinteresownie, gdyż miejsce, gdzieśmy popasali, wcale nie usposabiało do uprzedzeń na korzyść tego miasteczka. Było-to coś w rodzaju wędlarni, gdzie ma się rozumiéć nie brakło piwa a tém bardziéj wódki i gdzie atmosfera wzbudzała głęboki szacunek dla starożytności wyrobów sztuki masarskiéj.
Przed tym przybytkiem na długiéj ławie siedziało kilka indywiduów z typowo-małomieszczańskim wyglądem. Kilku innych stało na rogu, siedzieli w zamyśleniu, lub rozmawiali ospale. Nie byli pijani. Przemówiłem do nich, pytając się o urodzaje i t. d.
— Czém się mieszczanie Słomniccy głównie zajmują? — zagadnąłem w ciągu rozmowy.
— A, proszę pana, jak zwykle mieszczanie. Orzą, sieją...
— A rzemiosła?
— Nędza proszę pana. Dawniéj jeszcze jakoś to było, ale kiedy żydów tu wpuszczono...
— Cóż oni, przywożą zkąd-inąd towary?
— Ij! nie! sami robią.
— Więc cóż z tego?
— Nędza, panie!
— To znaczy, że w Słomnikach jest za dużo rzemieślników, w Warszawie zaś jest ich za mało. Czemu to który nie spróbuje pojechać do Warszawy? Tam porządnych czeladników szewckich, krawieckich, piekarskich ciągle brakuje. Można mieć i życie wygodne i coś uciułać.
— Tak mówią — odezwało się kilku.
Ale jeden szewc, jakem się późniéj dowiedział, dotychczas milczący machnął ręką i rzekł:
— Mówią, bo nie wiedzą. Przecie ja byłem w Warszawie i musiałam wrócić, bo tam psie życie.
— A to dlaczego?
— Pracujesz jak koń, płacą mało i wolności żadnéj nie ma. Ho! ho! ja już poznałem tych warszawiaków!
— A możeście za dużo pili? — zapytałem, bo mi się dziwném wydawało to pojęcie o zarobku czeladnika w Warszawie.
— Drugiemu to zawsze za dużo, co ktoś pije — odrzekł z przekąsem.
Powstał śmiech ogólny.
Poszukiwanego geologa p. Michalskiego nie znaleźliśmy w Słomnikach. Powiedziano nam, że się udał do Miechowa. Więc nasz wózek potoczył się ku Miechowowi.
Miasto to jako zupełnie nowo odbudowane, przedstawia się przyzwoiciéj, niż wiele innych miast powiatowych. Rynek obszerny brukowany, obsadzony drzewkami i obstawiony domami murowanemi, nadaje mu pewien odcień zamożności. Pomimo to, znać jakieś opuszczenie, ospałość i widać, że warunki bytu Miechowa są dość sztuczne, polegające na tém tylko, że tu obrały siedzibę władze powiatowe. Prawdopodobnie Miechów żyje tylko z urzędników i dlatego téż nie ma żadnéj przyszłości.
W Miechowie czuć już pewnego rodzaju cywilizacyą. Jest tu porządniejsza niż w innych miastach cukiernia. Pod tą nazwą istnieją na partykularzu zakłady jadłodajne, w których oprócz kawy, herbaty, cukierków, ciastek, bułek można dostać i mięso i piwo i wino i wódkę. Jedném słowem gdzie jest „cukiernia,“ tam już nie trzeba pościć lub kontentować się zimną strawą.
Prawdziwie zdziwiony zostałem wspaniałością kościoła Miechowskiego. Z zewnątrz uderza tylko czworograniasta wieża zakończona wielką żelazną banią, na któréj bocian uwił sobie gniazdo. Wieża ta, co do formy jest zapewne unikatem w naszym kraju. Wnętrze świątyni nie wieje tą rozmarzającą atmosferą dawnych wieków, która ogarnia widza w kościele Wiślickim, ale bądź-co-bądź czyni silne wrażenie. Przypisać to należy bezwarunkowo artystycznym przedmiotom i ich układowi — ale téż nie małą musi tu grać rolę umiejętne wpuszczenie światła do wnętrza. Ołtarz jest tak oświetlony, jak w żadnym nie widziałem kościele. Przytém wszystko lśni się od złota, którego ani dawniéj ani obecnie przy odnawianiu nie żałowano. Dowodzi to nietylko pobożności mieszkańców okolicznych, ale i ich bogactwa. Figur około wielkiego ołtarza jest znaczna ilość, a takie życie tchnął w nie artysta, że nie potrzeba ani kropli fantazyi, aby widziéć ruch, myśl w tych grupach. W rysach twarzy tych figur uwydatnia się zbytnie rozbujanie podmiotowości rzeźbiarza, który nie uwzględnił, że nie każdy wyobraża sobie ideał piękna z zadartym nosem i wystającym podbródkiem. Może silne zaakcentowanie rysów nadało energią wyrazu twarzom, ale bądź-co-bądź taka jedność w charakterach szczególnych, mocno razi uważnego widza. Przytém wszystkie twarze są do siebie podobne. Widocznie zdolny artysta miał jakiegoś anioła z zadartym noskiem, energicznym podbródkiem i pulchnemi policzkami i pomyślał sobie, że jeżeli Rafael mógł nadać Madonnie twarz swéj Stelli Fornariny; to czemuż-by jemu nie wolno było wcielić rysów swego bóstwa w aniołów?
Drugą rzeczą w Miechowie zasługującą na uwagę, jest zbiór przyrodniczy pana Sapulskiego. Nie odznacza się on wcale wielkością i owszem jest bardzo szczupły, ale zawiera przedmioty nader ważne dla przyrodoznawstwa kraju naszego, szczególniéj pod względem paleontologicznym. W zbiorze tym znajdował się jeżowiec (Ananchytes) stanowiący prawdopodobnie unikat w swoim rodzaju; z jednéj jego strony dziwny traf usunął zewnętrzną powłokę i odkrył doskonale zachowaną budowę wewnętrzną o wielkich komorach, wewnątrz próżnych. Egzemplarz ten wzbudził silne zajęcie geologów. Zdumieni prawdziwie zostaliśmy, gdy nazajutrz właściciel ofiarował ten rzadki okaz prof. uniw. warsz. dr. Trejdosiewiczowi, aby go wziął do użytku przy wykładach. Ten tylko, kto wie, ile mają wartości nietylko naukowéj ale i pieniężnéj podobne unikaty, i kto umie sobie wyobrazić, jaką wagę przywiązują do rzadkości właściciele zbiorów; potrafi zrozumiéć doniosłość podobnéj ofiary. Niespodziany ten dar powiększył jeszcze więcéj sympatyczne wrażenia, jakie na nas uczyniła pełna zapału dla nauki osobistość p. Sapulskiego.
Tutaj już wreszcie spotkaliśmy się z panem Michalskim. Wkrótce jednak musieliśmy się z nim rozstać, zatrzymywał go bowiem w Miechowie interes naukowy..
W Miechowie, jako w „mieście“ nie podobna było dostać wózka chłopskiego i trzęśliśmy się aż do Wolbromia, na bryczce pocztowéj, którą chyba sam dyabeł wynalazł na udręczenie ludzkości. Przytém szosa była nieznośna. Zastanawiałem się, dlaczego poczta nie używa zwykłych wózków, które chyba nie są droższe od bryczek, ale do żadnego uzasadnionego wniosku dojść nie mogłem. Nic dziwnego, bo podkładem mojéj myśli była racyonalność i celowość urządzeń téj instytucyi.
Okolica w téj stronie przedstawia widok dość urozmaicony. Od południa ciągną się w ogóle nagie wzgórza z powyrywanemi jarami, od północy i daléj ku Wolbromowi — lasy i pola uprawne.
O Wolbromiu, choć to miasto prowadzi najznaczniejszy handel w okolicy, wolę zamilczéć. Sądzić o nim z pozoru byłoby zbyt wielką złośliwością.
Za to, po wyjeździe z Wolbromia wynagrodzeni zostaliśmy widokiem lasu, dużego, prawdziwego lasu. Gdy spojrzysz czytelniku na las, wielki, ze staremi drzewami „istniejący“ pomimo ciężkich dla drzew czasów, pomyślisz, że on należy do magnata lub do rządu i nigdy się nie zawiedziesz. Jest-to własność rządowa.
Panująca obecnie w Prusach gorączka anneksyi górniczych terytoryów polskich, nie przyjemnie w téj okolicy ochłodzoną została. Jakiś Niemiec kupił w tém miejscu kopalnię kamienia litograficznego, nie zbadawszy ile jest wartą. Poprzestał tylko na obejrzeniu zewnętrznéj części pokładu, z którego dobyty łupek, równał się co do dobroci słynnemu kamieniowi Solenhofeńskiemu. Ale po wyeksploatowaniu tego co było na wierzchu, nastąpiły warstwy łupku nie zdatnego nawet do mniéj delikatnych robót litograficznych. Powiadają, iż Niemiec stracił na tém 40,000 rubli. Szczerze go nam żal, bo kraj z pewnością nicby nie stracił, gdyby miał bogatą, choćby należącą do Niemca kopalnią kamienia litograficznego.
Faktu istnienia, choćby tylko kawałka wybornego łupku, wyrównywającego solenhofeńskiemu, nie należałoby zostawić bez dalszych następstw. Wypadało-by zbadać ostatecznie, czy pierwotnie nie było go więcéj wśród skały gorszych własności, czy został zmyty i czy gdzie w okolicy nie oparł się wymuleniu ciąg jego dalszy.
Na krańcu lasu stoi poważna ruina zamku Rabsztyńskiego, oddzielając tętniące życiem roślinném lasy wolbromskie od jałowéj powierzchni okolic Olkusza. I one przedstawiają ruinę dawnéj wielkości, tylko nie dla każdego oka dostępną. Lecz wzrok górnika widzi na nich ślady wielkich robót kopalnianych, które tyle żalu budzą w jego duszy, ile ruina siedliska dawnych starostów.
Jestem na miejscu w którém według podania ludowego Twardowski skupił wszystko srebro ziemi polskiéj. Lecz po Twardowskim gorzéj zaczarowały tę ziemię siły natury i nieopatrzność ludzka: woda zalała skarby mineralne i już od wieków broni do nich przystępu.