Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wrażenia z podróży po południowych okolicach Królestwa Polskiego | |
Pochodzenie | „Ateneum“, 1881, T. 1, z. 1, 3 | |
Redaktor | Piotr Chmielowski | |
Wydawca | Włodzimierz Spasowicz | |
Data wyd. | 1881 | |
Druk | K. Kowalewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WRAŻENIA Z PODRÓŻY
PO POŁUDNIOWYCH OKOLICACH KRÓLESTWA POLSKIEGO.
|
Pociąg kuryerski kolei W. W. zaniósł nas do Zawiercia. Według opowiadań, czekają tam zawsze wózki na gości do Buska. Że jednak przyjechaliśmy „za rano,“ mianowicie o 5-téj po północy, więc się „jeszcze“ nie zjawiły.
Trzeba było zdecydować się na „extra-pocztę“ t. j. na taki sam chłopski wasąg, lecz zaprzężony końmi mającemi pewien odcień urzędowy. Za 17 wiorst do Pilicy mieliśmy zapłacić rs. 2, a zaręczano nam, że z Pilicy do Buska tylko 8 rs. od nas żądać będą.
Minęliśmy Ogrodzieniec z pięknemi ruinami starożytnego zamku. Na drodze nic zajmującego nie napotykaliśmy oprócz wielkich stad baranów pędzonych na zachód.
— A dokąd to tyle baranów pędzicie?
— A do Siewierza, proszę łaski pana.
— Cóż tam, jarmark?
— A jarmark, co drugi tydzień.
— I któż tam tak dużo baranów kupi?
— A la Boga! tam kupca nigdy nie brak. Jeszcze dziesięć razy tyle baranów przypędzą, a wszystko rozkupią.
— Zapewne kupcy warszawscy?
— Ej nie! miemcy, prusaki.
Zacząłem myśléć, o ile taki wielki wywóz baranów do Prus może wpływać na ceny mięsa w naszym kraju, a z drugiéj strony, ile wzbogaca producentów. Zaczęła mi krążyć po głowie myśl, że o ile my, warszawiacy, tracimy na tém, o tyle szlachta i chłopi zyskują. Nawet głowa moja tak dalece się rozkiełznała, żem ośmielił się pomyśléć: „może wina drożyzny nie spada całym swym ciężarem jedynie na faktorów, może jest ona wynikiem przyczyn bardzo naturalnych i koniecznych, wielkiego zażądania towaru a małéj jego ilości, utrudnionéj przez rozmaite niezależne ani od producentów ani od faktorów ani od konsumentów okoliczności.“ Na szczęście jednak profesor T. mój towarzysz, któremu zawdzięczam projekt niniejszéj wycieczki, mającéj głównie na celu obznajmienie się z najnowszemi badaniami geologicznemi, prowadzonemi dla poznania możliwości odkrycia soli w południowych powiatach naszego kraju, że prof. T. powiadam, skierował myśl moje na jakiś temat geologiczny i odprowadził ją od śliskiéj drogi wiodącéj wprost do niepopularności w pewnych kółkach.
Lecz widocznie los uwziął się na mnie, aby mi na każdym kroku zaprzątać głowę kwestyą faktorsko-mięsną, od któréj kontent byłem żem uciekł z Warszawy na łono natury. Zaledwie pozbyłem się owiec, aż tu znowu pojawiają się gęsi.
— Hej! ojcze! dokąd te gęsi pędzicie?
— Do Siewierza, wielmożny panie!
— A komuż je tam sprzedacie?
Chłop spojrzał na mnie z odcieniem jakiéjś ironii.
— Oj zebym ino tyla miał, ileby miemcy kupili!
— Ale czy dobrze wam zapłacą?
— Gdyby nie płacili dobrze, tobyśmy gęsi nie pędzili na jarmark. Co mi za niewola! — dodał uśmiechając się z mojéj naiwności.
Po gęsiach znowu nastąpiły owce i znowu usłyszałem odpowiedź: do Siewierza.
Zadałem więc towarzyszowi memu pytanie, jak należy patrzéć na podobne zjawisko? Z jednéj strony wywóz pobudza do rozwoju produkcyą krajową i bogaci wytwórcę, z drugiéj następuje ogólna drożyzna, która i na producencie się odbija. Zgodziliśmy się, wedle poprzedniéj opinii ekonomicznéj, iż stan taki uważać należy za pomyślny. Ale co na to powie biedny ludek warszawski, który zawsze się gniewa, ilekroć widzi pędzoną w piątek nierogaciznę ku kolei prowadzącéj do Niemiec?
Tu znowu wyrwał mnie zpośród niepojętych dla mnie wątpliwości mój towarzysz, zacząwszy opowiadać, jak to Prusacy doskonale pojmują wartość geologii, jak nie szczędzą na nią kapitałów, czego najlepszym dowodem jest ekspedycya Roemera, na którą rząd pruski wydał 100.000 talarów. Wyprawa ta nie wahała się przejść granicy polskiéj, dokonać badań, jedynych u nas co do dokładności i wydać mapę części kraju obcego, już-to dla celów naukowych, już może ze względu na planowaną „anneksyą.“
Wśród téj rozmowy zbliżamy się do Pilicy. Przedewszystkiém uderza oczy nasze na wzgórzu postawiony piękny dom, vulgo pałac, który nowy właściciel odbudował. Dla uwieńczenia dzieła odbudowuje się także stary mur zamkowy, tak że dwór będzie miał pozór małéj forteczki. Ponieważ Pilica leży blisko niemieckiéj granicy, więc wypada sądzić, iż „utwierdzenie“ to przeciwko Niemcom jest skierowane. Bardzo pięknie! — więc będziemy z zamku pilickiego oczekiwali obrony od coraz bardziéj wyrastającego najazdu Niemców, w południowo-zachodnich powiatach kraju. Zamki obowiązują[1].
Wjeżdżamy do miasta. Wcale nie pozorne. Gdy przebywamy rynek, pytają się nas Żydzi, czy nie potrzeba nam koni. Odpowiadam, że potrzeba, w skutek czego zacny mój towarzysz robi uwagę, że takie głośne wyjawienie potrzeby koni może wywołać drożenie się furmanów. Według mnie jednak, chcąc jak najtaniéj pojechać, trzeba wywołać jak największą konkurencyą i dlatego należy dać jak największy rozgłos swojemu żądaniu. Zresztą choćby nas trochę zdarli, to przecież warto uczynić doświadczenie na faktorach, którzy pozyskali u nas tak obszerną literaturę.
Zajeżdżamy do traktyerni p. Jurkowskiego, gdzie się zachwycamy smakiem i rozmiarami befsztyku, pozwalając sobie potrochu drwić z pierwszorzędnych restauratorów warszawskich, którzy zapewne w skutek „zbytniego pośrednictwa“ muszą dawać befsztyki małe, drogie i smażone na fryturze. Ale dobre wrażenie pilickiego befsztyku zostaje usunięte przez szwargot naprawdę zbytecznych pośredników, których może sześciu weszło do sali jadalnéj, proponując jednę i tę samę furę.
Po długich rozprawach zgodziliśmy wreszcie furmankę do Buska (11 mil) za 8 rs. tak jak nam z Zawierciu zapowiedziano. Zapłaciliśmy faktorowi prawdziwemu, ale przyczepił się jeszcze „zbyteczny pośrednik“ w postaci głuchoniemego, któregośmy z początku wzięli za lokaja restauracyi, bo z nas palta zdejmował, walizki znosił i td. Zdawało mi się, że ten ochotniczy lokaj głucho-niemy więcéj zasłużył na datek niż dumni lokaje restauracyj warszawskich, którzy przecież od właściciela otrzymują zapłatę za podawanie zwierzchniéj odzieży.
Wyjazd nasz opóźniła o kilka minut ożywiona rozmowa żydowska, którą toczył nasz furman z faktorem. Zakończyła się ona przejściem kilku miedziaków z kieszeni furmana do ręki faktora.
— Cóż to? i wy płacicie faktorom? zapytałem Symchy.
— A cóż robić, te bestye tak opadną człowieka, że zawsze coś wydrą. Przecie ja się z panami sam zgodziłem i niepotrzebnie się oni wtrącali.
— No, to mogłeś mu nic nie dać.
— A toby późniéj żadnego pana nie nastręczył.
— A więc przynosi ci korzyść. Dużoś mu zapłacił?
— Zaledwie na złotówkę przystał bestya.
— Ilu u was jest faktorów?
— Czterech.
— A ilu Żydów?
— A któżby ich liczył...
— Tysiąc będzie?
— O! będzie, jeżeli nie więcéj.
Wózek potoczył się po wybojach i trzeba było przestać mówić.
Niedaleko za miastem zobaczyliśmy wielki gmach, z wypaloném wnętrzem.
— Co to jest? zapytałem furmana.
— To była fabryka Moesa. Od niéj-to proszę pana zaczęły się nasze nieszczęścia.
— A to jakim sposobem?
— A tak, dopóki była, to i furman mógł coś zarobić i robotnik nie był głodny i szewc buty sprzedawał i kupiec miał się dobrze; a kiedy się spaliła, to wszystko poszło kaput! — i teraz jest biéda taka, jakiéj już dawno nie było.
— A czy o jéj odbudowaniu nikt nie myśli?
— Kto tam myślał! A powiedźcież panowie szczerze, czy ten pan, co oto tam zamek buduje, nie lepiéjby zrobił, gdyby po Moesie poprowadził fabrykę? Przecie i onby nic na tém nie stracił, a ludziom wieleby dobrego zrobił.
— Macie racyą, ale co wam z tego przyjdzie, że usłyszycie nasze zdanie, kiedy to nie od nas zależy.
— Zawsze to, proszę panów, dobrze wiedziéć, czy inni ludzie, „a jeszcze więcéj“ panowie, myślą tak samo jak my.
Jedziemy daléj. Spotykamy ciągle owce i gęsi a wszystkie one dążą do Siewierza. Mijamy miasteczko Żarnowiec i Wodzisław i przybywamy do Pińczowa.
Ale łatwo to jest powiedziéć: mijamy i przybywamy. Ileż-to uderzeń przenieść potrzeba, aby w naszym kraju przejechać mil kilka. Wózek spada z wyboju w wybój, lub wlecze się po grząskim piasku, a minuty zdają się godzinami.
Nie chcę być posądzonym o pesymizm i nie wymagam od „zwyczajnego traktu pocztowego“ aby był dobrym, kiedy u nas nawet „bite trakty pocztowe“ są dobre tylko kawałkami. Nie chcę się téż wdawać w niebezpieczne rozmyślania o tém, że jednakże administracya wyznacza co rok znaczny fundusz na utrzymanie dróg i że z tego powodu nie byłoby zbyt wielkiém przestępstwem wymagać, aby drogi były jakie-takie. Od jednego tylko zarzutu wstrzymać się nie mogę a mianowicie nie rozumiem rozrzutności, która każe budować mosty na drogach drugorzędnych. Mostki stoją a my jedziemy w bród. Gdym piérwszy raz podróżował po kraju, miałem lat 8 i wtedy, jak-to zwyczaj dziecka, zastanawiałem się nad wszelkiemi drobnostkami i zadawałem pytania, „na które osobom dorosłym trudno odpowiedziéć.“ Otóż uderzyła mnie następująca okoliczność. Jadąc w maju z Warszawy do jednego z najpołudniowszych miasteczek, widziałem mostki zamknięte drągami lub odstraszające wiechami. Przez wszystkie prawie rzeki i strumienie musieliśmy, ku wielkiemu strachowi memu, w bród przejeżdżać. Na pytanie, dlaczego przejeżdżamy przez wodę, kiedy jest most, odpowiedziano mi, że most się zepsuł, i będą go reparować. Zrozumiałem. Ale już tego głupie dziecko nie mogło zrozumiéć, dlaczego we wrześniu, kiedyśmy wracali napowrót do Warszawy, też same wiechy i te same drągi nie dozwalały przejazdu przez most, i znowu z biciem serca przebywałem strumyki? Gdybym w owych czasach miał nauczyciela pesymistę, to możeby mi podał jakąś „przewrotną hipotezę,“ któraby moję ciekawość zaspokoiła. Ale mentorem moim był zacny Pangloss, który nic nie dodawał do podręczników, według których dzieci są kierowane, a z których wyniosłem przekonanie, że „wszystko dzieje się jak najlepiéj na tym najlepszym ze światów!“ Umysł mój długo błąkał się w ciemnościach i uspokoiłem się nieco dopiéro wtedy, gdym się dowiedział z „Wypisów“ iż piramidy egipskie jeszcze dłużéj budowano. Wprawdzie spokój ten zaburzyła na chwilę myśl, że dwusążniowe mostki nie są piramidami, ale wkrótce z jakiegoś „natchnionego“ wiersza dowiedziałem się, że dziś ludzkość w porównaniu ze starożytnością i średniemi wiekami ogromnie skarlała. I któżby pomyślał, że te marne mostki zaprowadzą mnie na drogę zwątpienia i zguby! A jednak tak się stało. W kilka lat potém przeczytałem, już nie wiem w któréj książce, artykuł o Galileuszu i znalazłem w nim owo słynne e pur si muove. Zdanie to ogromnie mi się podobało, polubiłem niezmiernie Galileusza i zacząłem robić nonsensowe porównania pomiędzy nim a Napoleonem I, a nawet owym Aleksandrem Wielkim, dla którego, bądź-co-bądź, więcéj miałem sympatyi aniżeli dla wszystkich innych zdobywców razem wziętych. E pur si muove! E pur si muove! powtarzałem sobie chodząc po pokoju i dopiéro od tego głośnego powtarzania odzwyczaiła mnie uwaga służącéj Scholastyki, która, jak zwykle mrukliwie, rzekła: nie słyszałam nigdy o „uporze zimowym.“
Ale to do rzeczy nie należy. Bądź-co-bądź owo „e pur si muove“ obudziło wrodzony mi „upór“ z nadzwyczajną siłą i zburzyło od razu całą wieżę początkowéj filozofii, wtłoczonéj mi w ten sposób, że się jedno drugiego trzymało tylko dopóty, dopóki nie zawiał wietrzyk krytyki. Pomiędzy innemi wystąpiły na wierzch owe mostki i zacząłem rozmyślać: prawda, że można wbród przejechać, prawda, że o „zwykłych“ podróżnych nie bardzo się trzeba troszczyć, prawda, że nasi architekci nie są tak genialni i energiczni jak budowniczowie piramid, ale w takim razie trzebaby było... albo wcale nie rzucać się na tak wielkie przedsięwzięcia, albo téż...
To „albo téż“ nabrało wielkiéj siły, gdym pojechał piérwszy raz za granicę i widział — o bogowie olimpijscy — całe mostki, bez wiech i drągów.
Nie darmo nasza literatura z piątego i szóstego dziesiątka lat jest zapełniona wycieczkami przeciwko „nowinkom zagranicznym.“ Gdybym nie odetchnął zaraźliwą atmosferą „przecywilizowanego zachodu,“ możeby nigdy w głowie mojéj nie powstała harda myśl o tajemnicy mostków, którą jeszcze obecnie lękam się wyjawić.
Te wspomnienia i rozumowania cisnęły mi się do głowy, gdyśmy dojeżdżali do Pińczowa, który niegdyś słynął heretykami Aryanami, a teraz cieszy się zaszczytną i żadnéj nienawiści niewzbudzającą sławą suchych serków. Pomyślałem, że to powinno być nauką dla każdego człowieka: zamiast się zajmować filozofią lub tajnikami mostków i dróg, lepiéj fabrykuj serki a będziesz się cieszył sympatyą „ziemskiéj“ i „nieziemskiéj“ policyi... jak się należy.
W Pińczowie widziałem na rynku coś w guście ogrodu publicznego a w nim fontannę. Na szukanie śladów dawnéj wielkości nie miałem czasu, a co do serów, tom się dowiedział, że są podobne do wina Bordeaux, t. j. że dobrych serów pińczowskich tylko w Warszawie dostać można.
Gdyśmy się w dalszą drogę puszczali, już się dobrze ściemniało. Wkrótce wjechaliśmy pomiędzy dwie kępy drzew, szumnie przez naszego furmana lasem nazwane. Ciemności egipskie, w których się fantastycznie rysowały jakieś zgarbione drzew figury, znużenie i senność, wprawiły mój umysł w jakiś stan sprzyjający urojeniom, i choć moje antecedencye nie zdawałyby się dowodzić, iż należę do osób bardzo bojaźliwych; jednakże przyznać muszę, iż żałowałem grzeczności, którąśmy wyświadczyli jednemu z kapotowych obywateli miasta Pińczowa, wziąwszy go z sobą na wózek. Anuż — pomyślałem sobie, jest on w zmowie z furmanem i „urządzą“ nas obydwaj w tym „lesie.“ Byłaby-to wcale nie zła humorystyka.
Jechaliśmy po piasku, a więc bardzo powoli i bez turkotu, i dlatego szwargot prowadzony przez furmana i jego sąsiada na koźle mógłby dochodzić do naszych uszu, ale na nieszczęście spali obaj. Chciałem się przekonać, czy ten stan „niewinności“ był rzeczywisty.
— Słuchajcie! zawołałem, jakie w tych okolicach urodzaje?
— Chwała Bogu, dobre, rzekł obudzony z drzemki.
— Więc zapewne dobre robicie interesa?
— Były kiedyś dobre, aleśmy już zapomnieli, co to jest dobry zarobek.
— A to dlaczego?
— Bo szlachta biedna, ledwie że się trzyma i jak koń pracuje, aby tylko na wierzch się wydobyć, a kiedy szlachta biedna, to Żyd nic nie zarobi. Chłopy wprawdzie są bogatsze, ale żeby na nich zarobić złotówkę, to trzeba stracić zdrowia za trzy ruble. Tylko szynkarz i złodziéj zyska coś od nich, ale ani kupiec ani faktor. Niech-no pan dobrodziéj spróbuje gdzie na targu kupić u chłopa kilka korcy pszenicy, albo przypatrzy się, jak on kupuje chustkę albo sukmanę! Ze szlachcicem zupełnie co innego. On wié, jaka jest cena zboża w Kielcach i Warszawie, i dlatego prędko można dojść do zgody. A zresztą szlachcic to zawsze szlachcic i wié, że każdy żyć potrzebuje.
Tu przypadkowy nasz towarzysz do spółki z furmanem zaczęli nam opowiadać i o szlachcie i o chłopach i o urzędnikach i o sądach w ten sposób, że posądziłem ich, że zarażeni zostali „niedobrą wolą“. Naturalnie że tego powtarzać nie będę.
— Czy wiesz, gdzie jest hotel Bieńkowskiéj?
— Nie wiem, wielmożny panie, ale się tam zaraz faktory zlecą i pokażą.
— Ja ci dam faktorów, rzekłem naprawdę oburzony propozycyą używania pomocy faktora do tak błahéj rzeczy.
— A jak tam miejsca nie będzie?
— To i tak obejdziemy się bez faktorów.
Za kilka minut wjechaliśmy na rynek Buska. Była 10 wieczorem. Natychmiast przybiegło kilku faktorów, którym furman dał odprawę, mówiąc, iż nie życzymy ich sobie. Jednakże jeden z nich, zapytany nie w charakterze faktora lecz obywatela buskiego, wskazał nam hotel Bieńkowskiéj.
W hotelu oświadczono nam, że nie ma ani jednego próżnego lokalu. Poszliśmy więc do drugiego hotelu, gdzie otrzymaliśmy taką samę odpowiedź, z dodatkiem objaśniającym, że jeżeli się chcemy przespać pod dachem, to musimy się udać do faktorów, bo oni jedni tylko mogą wiedziéć, gdzie istnieje pokój niezajęty.
— A nie powiedziałem panom?... rzekł z tryumfem furman.
Skonfundowani, musieliśmy się zgodzić na „zbyteczne pośrednictwo“, gdyż nie mieliśmy wcale ochoty przespać się pod wilgotném niebem.
Piérwszy faktor pokazał nam takie klétki, że nawet wobec niebezpieczeństwa nocowania na wózku nie mogliśmy się na nie zgodzić; drugi zaofiarował nam sionkę jeszcze gorszą od poprzednich izdebek, dopiéro trzeci zaprowadził nas „na folwark“ do domu rządowego, gdzieśmy dostali wygodny i czysty pokój.
— A jednak faktorzy są potrzebni! zawołał mój towarzysz, wielki nieprzyjaciel faktorów.
— Zapewne, odrzekłem, choć w tym razie niezbędność ich zależy od niezaradności właścicieli domów i od policyi miejskiéj. Gdyby „obywatele“ wspólnie urządzili biuro informacyjne o mieszkaniach, gdyby przynajmniéj składali w policyi wiadomość o niezajętych lokalach, to przyjeżdżający nie byliby narażeni na błąkanie się, a czas i siły faktorów musiałyby się zwrócić ku innym zajęciom.
Nazajutrz zaczęliśmy zwiedzać Busk. Największą osobliwością jego jest o wiorstę oddalony zakład kąpielowy z wielkim gmachem murowanym, którego wnętrze nie ma nic sobie podobnego w kraju i Galicyi. Centrum jego stanowi wielka i piękna sala ozdobiona biustami. Jest ona jednocześnie i kursalem i przysionkiem celek kąpielowych. Gmach ten zbudowany został około r. 1840 przez kompanią dzierżawców wód Buskich, złożoną z pp. Enocha, Szymona Wernera, Hermana Epsteina, Maurycego Samuelsohna i Feliksa Rzewuskiego. Za salą jest pomieszczenie dla machiny parowéj pompującéj wodę mineralną, dla kotłów i innych urządzeń, a z boków i w skrzydłach mieszkania dla pacyentów, restauracya i t. d.
Znaczna liczba osób zamiast używać świeżego powietrza przesiaduje całemi godzinami w owéj sali, w atmosferze obciążonéj siarkowodorem, wydzielającym się z solanki. Na naszę uwagę, że szkoda płuc i krwi, odpowiedziano, że i owszem, atmosfera ta jest wielce skuteczną na pewne choroby. Ale czy razem z chorobą nie zmaga i chorego?
Zasługuje téż na szczególną uwagę piękny park i prowadząca przezeń droga szosowa, zbudowana z wielkim kosztem przez obecnego dzierżawcę Buska dra Dobrzańskiego. Wszystko to ma pozór zupełnie „zagraniczny“, a miasteczko ze swoim charakterem tradycyjnéj ospałości i nieporządku wielki kontrast z kuracyjną osadą stanowi. Pożądaną byłoby rzeczą, aby wystawiono tuż obok zakładu kąpielowego mieszkania dla pacyentów. Prawdopodobnie byłby-to dobry interes, gdyż grunt pod nie można dostać albo bardzo tanio albo téż bezpłatnie, na czas zapewne dosyć długi. Zagranicą niepotrzebaby zachęcać do takiego przedsiębierstwa, u nas ludzie pieniężni zbyt mało mają na to odwagi, bo to „rzecz nowa“, a my lubimy zawsze kogoś naśladować.
Nowy dzierżawca pojmuje dobrze potrzeby zakładu kąpielowego, wprowadza rozmaite ulepszenia, np. chce stopniowo zastąpić wszystkie wanny cynkowe, psujące się od wody siarczanéj żelaznemi emaliowanemi i t. d. Ale choć własnemi siłami wiele może zrobić dla zakładu, nie zdoła go jednak podnieść bez pomocy rządu do tego stanowiska, jakie mu się z natury rzeczy należy. Nie można bowiem wymagać od dzierżawcy, aby zaprowadził wygodną komunikacyą ze stacyami kolei żelaznych. Dzisiejsza zaś jest niższą od wszelkiéj krytyki i niejeden zreumatyzmowany lub wycieńczony długą chorobą z pewnością przeniesie drogi wyjazd za granicę, nad wystawienie swych kości na kilkunastogodzinne trzęsienie w niewygodnym wózku, po najgorszych drogach. Gdyby istniała „europejska“ komunikacya z Buskiem, to możeby i prywatni przedsiębiercy znaleźli w sobie dość inicyatywy do budowania domów około zakładu i miejsce to, mając już jak najlepsze początki na drodze rozwoju, wzrastałoby coraz bardziéj. Ale kwestya ta zależy w zupełności od nowéj drogi żelaznéj, Dęblińsko-Dąbrowskiéj, któraby powinna przejść przez Jędrzejów i Wodzisław, a może nawet i Pińczów. W takim razie pozostawałoby jazdy wózkiem tylko 2—5 mil.
Na geologów szukających soli i nafty, dla których właśnie przyjechaliśmy do Buska, czekaliśmy dwa dni. Wreszcie przybyli dwaj z nich, a mianowicie kierownik wyprawy p. Wincenty Kosiński, naczelnik rządowych kopalni galmanu, oraz inżynier górniczy p. Kontkiewicz, były mój kolega ze Szkoły głównéj, który niedawno z polecenia departamentu górnictwa zwiedzał w celu geologicznym Ural i południe Rosyi. Trzeci geolog, inżynier górniczy p. Michalski, także nasz rodak, był zajęty na prawym brzegu Nidy.
Departament górniczy już dość dawno zwrócił uwagę na możliwość znalezienia soli w południowych powiatach naszego kraju, od lat już kilku przygotował pewną niewielką sumę na te badania. Rok obecny okazał się tyle szczęśliwym, że suma ta została w ruch puszczoną we właściwym kierunku.
Fakta uzasadniające poszukiwania soli w tych okolicach są bardzo doniosłe. Tu rozciąga się na wielkich przestrzeniach taż sama formacya mioceniczna, w któréj się znajdują kopalnie Bochni i Wieliczki, niebardzo zresztą od tego miejsca oddalone: tu na znacznéj przestrzeni rozwinięte są gipsy, uważane za skałę stale towarzyszącą soli; tu napotykają się margle zasolone (przejęte solą); tu wreszcie w wielu miejscach źródła słone tryskają. Co się zaś tyczy nafty, to i na jéj ślad natrafiono w powiecie Stopnickim we wsi Wójczy.
Wskazówki powyższe były już oddawna znane. Umiano téż je odpowiednio oceniać i bynajmniéj nie od dziś dnia datują się poszukiwania soli w Królestwie Polskiém.
Już za Stanisława Augusta, gdy saliny polskie przeszły w ręce Austryi, rząd polski zaczął czynić poszukiwania w okolicach jak najbardziéj do Wieliczki zbliżonych, aby tym sposobem powyższą stratę choć w części wynagrodzić sobie. Nadto zwrócono oko na okolice Pińczowa, gdyż wyczytano w dziele Kromera „de situ Poloniae“, iż za dawnych czasów wydobywano sól „ad Pincum“, co wytłomaczono jako Pińczów.
Poszukiwań tych dokonywali sprowadzeni umyślnie w tym celu zagraniczni górnicy: Carossi, Ferber i inni. Najważniejszym rezultatem ich pracy było odkrycie solanki buskiéj, z któréj nawet owego czasu warzyło sól towarzystwo akcyjne składające się z 32 akcyonaryuszy, zebranych z upoważnienia królewskiego przez Sasa, barona Beusta. Owego czasu prowadzono takie poszukiwania w dość wielu miejscowościach w Łęczyckiém i przez lat 15 (1780—1795) warzono sól ze źródła odkrytego we wsi Solcy.
Potém nastąpił zastój w tym względzie i dopiéro dyrekcya górnicza, utworzona w r. 1816 poleciła nadradcy górniczemu Ernestowi Beckerowi, aby się znowu zajął podobnemi badaniami. Becker uznawszy za najracyonalniejsze szukanie soli nad Wisłą naprzeciwko Wieliczki, oraz w dolinie rzeki Nidy, począł kopać około Szczerbakowa szyb, który jeszcze pogłębił otworem świdrowym do głębokości tysiąca kilkuset stóp. Z drugiéj strony, pod Solcem, dosięgnął świdrem głębokości 500 stóp, ale tak w pierwszym jak i drugim razie, rezultat był ujemny.
Gdy górnictwo przeszło pod zarząd Banku Polskiego, Becker został znowu delegowany do tych poszukiwań. W r. 1833 zaczął prowadzić pracę w okolicach Biórkowa; nie skończył jednak, bo go śmierć zaskoczyła w r. 1836. Skutek tych trzyletnich poszukiwań był taki sam jak i poprzednio.
Z takiémże szczęściem prowadził badania Pusch podczas swych pierwszych wycieczek geologicznych, a również wysłany do Litwy (1825—1826) górnik Ulmann.
Od roku 1819 prace te kosztowały przeszło 700,000 zł. co na owe czasy było sumą bardzo wysoką.
Nie stracono jednak nadziei; i gdy skarb nie mógł już więcéj kosztów łożyć, utworzyła się, za inicyatywą, jak się zdaje, bankiera barona Frenkla, spółka akcyjna do poszukiwania soli, która z radą administracyjną zawarła kontrakt następującéj osnowy: Towarzystwo ma szukać soli i eksploatować ją na własny rachunek, przyczém rada administracyjna zastrzega sobie prawo odkupu soli po 5 złp. za cetnar. Kontrakt mą trwać lat 50, lecz gdyby po latach sześciu usiłowania spółki nie zostały uwieńczone pomyślnym skutkiem, kontrakt rozwiązuje się.
Na czele tego towarzystwa stanął bankier berliński Mojżesz Moser. Roboty powierzono niemieckiemu górnikowi Rostowi. Założył on świdry pod Siewierzem i Nowém Brzeskiem i sięgnął do głębokości 1500 stóp, ale soli nie znalazł. W skutek tego towarzystwo rozwiązało się w r. 1838.
Pewien stary przedsiębiorca górniczy, pamiętający owe czasy, opowiadał mi, że pod Siewierzem wrzucił ktoś sól do otworu świdrowego. Pozorny fakt natrafienia na ślady cennego minerału obiegł wkrótce całe Królestwo i kurs akcyj wzrósł w czwórnasób. Gdy jednak przekonano się, że był to fałszywy alarm, akcye spadły, jak mówił „z pieca na łeb“.
Wszystkim dotychczasowym robotom brakło podstawy naukowéj. Kierując się faktem obecności soli w pokładach Wieliczki i Bochni, nie wiedziano, do jakiéj formacyi pokłady te należą, i dlatego téż wielokrotnie zapuszczano świder daleko niżéj, do formacyj, w których także może się sól znajdować, ale gdzie już traci siłę wskazówka, jaką daje bliskość Wieliczki i Bochni.
W tym czasie zbadano, że sól galicyjska znajduje się w pokładach miocenicznych, w skutek czego geologowie doszli do wniosku że przedewszystkiém w téj formacyi szukać należy soli w obrębie Królestwa Polskiego. Projekt Zejsznera, jednego z najzasłużeńszych geologów naszych, właśnie na téj zasadzie się opierał. Lecz i Zejszner doznał zawodu; wydawszy 30,000 rs., doszedł do przekonania, że nie warto szukać soli w południowych okolicach Królestwa.
W tym czasie powstało podanie ludowe, że właściwie Zejszner znalazł sól, lecz że został przekupiony przez rząd austryacki, obawiający się konkurencyi: Zejszner więc doniósł rządowi swemu, iż soli nie ma w Królestwie. Uważamy tę potwarz za zupełnie bezzasadną i śmieszną i podajemy ją tylko dla wykazania, jak lud tutejszy wierzy w obecność soli na swoich terytoryach.
Zejszner, chociaż znakomicie się przyczynił do geologicznego zbadania tych okolic, nie miał jednak dostatecznego materyału do pozytywnego uzasadnienia swego negatywnego zdania, i właśnie dla ostatecznego zadecydowania kwestyi wysłaną została wyprawa tegoroczna[2].
Dla uzupełnienia niniejszego rysu poszukiwań soli w Królestwie Polskiém musimy nadmienić, że niedawno, gdy Prusacy odkryli bardzo bogate pokłady soli około Inowrocławia, rząd kazał zapuścić trzy świdry w okolicach Ciechocinka. Otwory doszły do głębokości 700 stóp i kosztowały 75 tysięcy rubli. Na pokład soli kamiennéj nie natrafiono; ale nie idzie za tém, żeby ten niepomyślny wypadek miał stanowić o nieistnieniu soli w téj okolicy. Toż samo bowiem było około Inowrocławia: świdrowano długo, zrozpaczone nawet o rezultacie i wreszcie znaleziono bogaty pokład o 1500 kroków od otworu świdrowego, który już przedsiębiorcę do rozpaczy przyprowadził.
Wyjechaliśmy z Buska ku południo-zachodowi. Minęliśmy dwie wsie, Hotelek czerwony i Hotelek zielony, — niewiem dla czego tak oryginalnie nazwane — i zatrzymaliśmy się wśród pola, z którego roztaczał się widok na Busk. Widok ten był ważny dla geologów z tego względu, że konfiguracya okolicy rzuca światło na pochodzenie wody słono-siarczanéj. Tu bowiem rozległy się gipsy, które rozkładając się dostarczają wodzie siarkowodoru.
Niektórzy włościanie żęli, drudzy paśli bydło i żadnemu nie przyszło na myśl zapytać się, co robimy, albo téż kwestionować nam prawa obserwacyi na ich gruntach. Zapewne czytelnik pomyśli, iż zbyt jestem łaskaw, uważając za grzeczność to, co się samo przez się rozumie. I ja tak dotąd sądziłem, ale wyprowadził mnie z błędu wypadek, który nam się zdarzył w najbliższéj wsi S. należącéj do pana J.
Pan Krutkiewicz, który już kilkakrotnie zwiedzał te okolice, zdając sprawę ze swéj pracy kierownikowi poszukiwań, zaprowadził nas do pewnego punktu terytoryum wsi S. do wapieni obfitujących w pewną ważną skamieniałość (Heterostegina Puschii). Ponieważ zarówno geologom powyższym, jak i umyślnie przybyłemu dla obznajmienia się z najnowszemi badaniami professorowi uniwersytetu warszawskiego, potrzeba było zebrać pewną ilość tych skamieniałości, więc zaczęliśmy rozbijać kamienie na powierzchni leżące aby z nich drobne skorupy wydostać.
Po kwadransie zjawia się przed nami figura ekonoma czy pisarza.
— Dzień dobry panom!
— Dzień dobry.
— Panowie zapewne w celu naukowym.....
— Tak jest.
Chwila milczenia, przerywana stukiem maleńkich młotków i wzajemném zwracaniem uwagi na skamieniałości.
— Może panom potrzeba pomocy? p. J. chętnieby przysłał.
— O serdecznie dziękujemy za tę uprzejmość — ale nam żadnéj pomocy nie potrzeba.
Znowu, chwila milczenia.
— Przepraszam panów, p. J. chciałby wiedziéć, kto panowie jesteście i w jakim celu tu przyszliście! czy można wiedziéć?
— O, z największą przyjemnością! odezwał się geolog, który nas oprowadzał. Jesteśmy geologami, wysłanymi przez ministra spraw wewnętrznych dla zbadania tych okolic oraz dla poszukiwań soli.
Figura kłania się. Znowu milczenie i kucie młotkami.
— Możeby panowie byli łaskawi zajść do dworu, dziedzic wielceby rad był panom.
— Zechciéj pan najuprzejmiéj podziękować p. J. w naszém imieniu i przeprosić, że z jego grzeczności korzystać nie możemy, dla braku czasu. Dzisiaj pozostała nam jeszcze wielka przestrzeń do zwiedzenia.
— Przepraszam panów, ale sam obowiązek.
— Co?
— Sama grzeczność nakazuje....
— Co i komu nakazuje? — zapytało naraz kilku zdziwionych tym zwrotem rozmowy, wskazującym, że jakoś „nie sama grzeczność“ przysłała tego zbytecznego rozmówcę.
— Panom nakazuje — ciągnie daléj figura — abyście zaszli do dziedzica i opowiedzieli co na jego gruntach robicie?
Homeryczny śmiech był odpowiedzią na tę dziką pretensyą.
Jeden z nas odrzekł.
— Zboża nie depczemy, bośmy przyszli dróżką lub po ściernisku, stodół tu nie ma, więc nie możecie nas posądzać o chęć kradzieży lub podpalenia...
— Ach, któżby panów o to posądził! — ale zawsze obowiązek grzeczności...
— Bądź pan łaskaw przestać mówić o obowiązkach grzeczności i sam lepiéj o nich pomyśl — rzekł ktoś zniecierpliwiony tém natręctwem.
Figura ruszając ramionami ustąpiła, my zaś śmieliśmy się do rozpuku.
Po skończeniu roboty, skierowaliśmy się do wózków pozostawionych przy drodze i zdziwieni spostrzegliśmy przed dworem kłaniającą się nam osobę, która odezwała się.
— Jestem J. właściciel téj wsi.
— A my jesteśmy ci a ci.
Wzajemne ukłony.
— Panowie nie byli na mnie łaskawi...
— Ach, wybacz pan, ale mamy nadzwyczaj mało czasu i niepodobna nam wstępować do obywateli, których grunta oglądamy. Choćby to było bardzo przyjemne, aleby rezultat pracy odroczyło.
— Ale przecież dla saméj formy uzyskania pozwolenia....
— Przepraszam pana, pan się myli. Pan nie może dać pozwolenia czynienia badań naukowych na swoim terytoryum, bo pan nie może ich także zabronić. Gdybyśmy zmuszeni byli jaką szkodę panu wyrządzić np. gdyby nam wypadło iść przez pole zasiane, to wtedy uważalibyśmy, za stosowne poprosić pana o pozwolenie. W każdym innym razie, pozwolenie jest zbyteczne. Więc tu może tylko chodzić o formę. Ale zrozumiesz pan, że gdybyśmy nawet chcieli, to nie moglibyśmy jéj zadość uczynić, bo przeglądając dziennie kilkanaście wiorst, musielibyśmy się legitymować kilkudziesięciu właścicielom, którzyby jeszcze, czyniąc zadość znanéj gościnności obywatelstwa naszego, nie puszczali nas od siebie, nienakarmiwszy i nienagawędziwszy się do woli. Jużeśmy pańskiemu ekonomowi oświadczyli, że chętnie złożylibyśmy panu wizytę, gdyby to tylko było rzeczą możliwą.
— Panowie fałszywie się na to zapatrują, ja jestem właścicielem tych gruntów i mam prawo wymagać, aby obce osoby, które na nie wjeżdżają, legitymowały się i prosiły o pozwolenie!
— A! jeżeli tak, to oświadczamy panu, że nam się nie podobało wstępować do pana i że nie podoba nam się dłużéj z panem rozmawiać.
To rzekłszy odeszliśmy.
— Proszę papiery pokazać — zawołał liber baron — może jesteście jacy emisaryusze!
Rumieniec nie tyle gniewu, ile wstydu pokrył mi czoło. Wstydziłem się za p. J.
— Każ nas pan aresztować, to pokażemy właściwéj władzy jacyśmy emisaryusze.
Ale p. J. nie posunął się już daléj widocznie nie dla tego, żeby nie prześladować swych rodaków, dokonywających tak ważnéj pracy dla kraju, ale dla tego, że lękał się możliwego „wygoworu“ od władzy, za zaczepianie ludzi zaopatrzonych w papiery od samego ministra.
Opuściliśmy grunta S. bardzo zasmuceni z powodu tego wypadku. Ale gdy pierwsze wrażenie minęło, przyszła uzasadniona refleksya, że p. J. jest z pewnością jednym i jedynym wyjątkiem wśród całego obywatelstwa, i że jako unikat „dobrze zachowanego“ aż do obecnych czasów okazu „liber barona“ raczéj na śmiech niż na gniew zasługuje.
Ztamtąd pojechaliśmy do Skorocic dla obejrzenia grot gipsowych.
Okolica jest bardzo malowniczą. Jest tu strumyk wijący się pomiędzy gipsowemi wzgórkami, jest stawek eliptyczny przedstawiający piękny widok z góry. Groty, w znacznéj liczbie to miejsce ozdabiające, są utworem owego strumyka. Jedne z nich są obszerne, otwarte; po nich widocznie dawno już obfita woda nie płynęła i dla tego téż można się w nich spodziewać skarbów archeologicznych. Inne, po których płynie ów strumyk, podobne są do sklepionych kanałów. Była to widocznie początkowo jedna tylko grota, ale podzieliła się na trzy, wskutek zapadnięcia się sklepienia. Natura, obfitującą w rozmaitość, różnie ukształtowała jéj dno, boki i sklepienia, upiększywszy wyjścia bujną roślinnością.
W językach dalszego zachodu istnieje wiele dzieł, już to specyalnie, już to częściowo grotom poświęconych. Dla czegóż u nas nie ma ani jednego? A przecież mamy tyle nietkniętego prawie jeszcze materyału około Złotego Potoku, Olsztyna, Ojcowa i zapewne w wielu innych miejscowościach, tak mało znanych jak Skorocice. Sądzę, że nietylko przyrodnik, ale i malarz oraz poeta mogliby w nich znaleść materyał faktyczny i czerpać natchnienie pełne uroku romantycznego. Czyż zawsze kraj własny będzie nam najmniéj znany?
Rzecz dziwna, jak mało mamy samodzielności. Przez długi czas powtarzaliśmy w historyi polskiéj to co napisał Naruszewicz i Lelewel, w historyi literatury szliśmy ciągle za Bętkowskim, Wiszniewskim itd. Każdy się jakoś lękał zajrzéć do źródeł, a jeśli zajrzał, to patrzył na nie oczyma poprzedników. Toż samo i co do opisów kraju. Ktokolwiek podróżował, ograniczał się na opisie jakiegoś starego zamku, zajrzał co najwyżéj do akt genealogicznych właściciela i zajmował się historyą kościoła. I dobrze jeszcze, jeżeli zaglądał do tych akt, bo inni zadawalniali się podaniami już znanemi. Zwracano chyba jeszcze uwagę na charakter etnograficzny okolicy, zbierano bajki i pieśni, ale to także tylko dlatego, że tak czynili Chodakowski, Zmorski, Pauli, Kolberg za którymi najczęściéj tylko powtarzano. Wreszcie mieliśmy opisy Morskiego oka, doliny kościeliskiéj, Czorsztyna, Rabsztyna, Ojcowa, Piaskowéj skały; — cały legion naśladowców, albo je na nowo opisywał z tych samych punktów widzenia, albo przerabiał dawne opisy, już to wprost podając całe ustępy już téż je tylko parafrazując. Zjawisko to dające niezaszczytne testimonium paupertatis naszéj niedawnéj literatury turystycznéj, trwało czas długi i tak się ustaliło, że publiczność czytająca jest pewną, iż oprócz Ojcowa, Piaskowéj skały i gór Ś-to Krzyskich, nic zajmującego w przyrodzie królestwa nieznajdziemy, że są to nudne monotonnością płaszczyzny, które ani dla umysłu ani dla fantazyi przedmiotu niedadzą. I piszący był długi czas tego samego przekonania, dopóki go przypadkowe wycieczki nie zaprowadziły do wielkich i majestatycznych grot Olsztyna, do zarówno pouczających jak pięknych grot Skorociskich, o których żaden wykształcony warszawiak nie słyszał! A ileż to jeszcze jest takich miejscowości! I dokądże one czekać będą na pomiary inżeniera, opis naturalisty i ołówek malarza?!
Grzechem byłoby opuścić Skorocice nie odwiedziwszy Grobu Aryańskiego, na wzgórku, niedaleko dworu. Trzeba iść do niego przez koniczynę, coprawda, w tym roku bardzo rzadką, ale bądź co bądź stanowiącą cudzą własność. Postanowiliśmy więc prosić obywatela o pozwolenie, lecz jeden z naszych towarzyszy, który już przedtém zwiedzał tę okolicę i doznał jaknajlepszego przyjęcia od właściciela Skorocic, zaręczył nam, że choćbyśmy nawet szkodę jaką zrządzili, właściciel nie będzie nam miał tego za złe, bo umie cenić uczucia, skłaniające do zwiedzania pamiątek przeszłości. Wybraliśmy drogę najkrótszą i stawialiśmy stopy w wielkie przestwory pomiędzy pojedynczemi roślinkami. Ludzie na to patrzyli, ale nikt nie przyszedł kwestyonować nam praw chodzenia po cudzym gruncie. Bardzo mnie ten fakt cieszył, ale z drugiéj strony, nie mogłem zrozumiéć, dlaczego właściciel obsiewa grób dokoła, nie zostawiając nawet wązkiéj ścieżynki. Może nikt grobu nie zwiedza?
Weszliśmy do grobu. Jest on zupełnie otwarty, bo żelazne drzwi, które go do niedawnych czasów zamykały, odbił jeden z poprzednich właścicieli Skorocic i sprzedał, czy téż użył do celów gospodarczych. Ha! postępujemy! Rzucili się potém chłopi na trumny i nietylko obdarli materye, któremi trumny były obite, ale nadto ściągnęli piękną i dobrze zachowaną odzież ze szkieletów. Teraz wszystkie kości — kilkunastu jak się zdaje osób, leżą w jednéj trumnie pomieszane z sobą.
Kaplicę aryańską, która miała stać nad grobem, już dawno zburzono... Samego grobu nie ruszano — widać dlatego, że się lękano umarłych. Ten czyn wandalski pozostawiony był osobie, która wzniosła się do takiego stopnia „rozumu praktycznego“, że materyał drzwi żelaznych więcéj ceniła nad pamiątkę najświetniejszych czasów...
Chcieliśmy odczytać resztkę napisu wybitego ćwieczkami miedzianami czy mosiężnemi na trumnie. Nie udało się to nam, gdyż prawie połowę ćwieczków wyrwano wraz z materyą. Pomarzyliśmy więc tylko pod sklepieniem, o które obijały się żałobne pienia czasów Reja i Kochanowskiego, i zostawiliśmy obszerny grób straży jaszczurki, która się przewijała wśród gruzów...
Zamiast się udać wprost do Wiślicy, zboczyliśmy ku Zagościowi, aby obejrzéć piękne, wysokie ściany gipsu, które według nieco komicznego wyrażenia Zejsznera „czynią głębokie wrażenie dla swéj krystaliczności.“ Jestto zakątek bardzo zajmujący, wart zwiedzania przez udających się w te strony na wycieczki.
Nietylko te krystaliczne ściany, ale w ogóle całe terytoryum gipsowe w południowych powiatach kraju naszego, należy z powodu swej wielkości do memorabiliów geologicznych europejskich. Prawdopodobnie nigdzie gips nie występuje na tak rozległéj przestrzeni. Bogactwo to wystarczy nam na wieki, bo teraz jest eksportowane prawie wyłącznie u samych brzegów Wisły, dającéj możność taniego transportu. Rozlega się tu również bardzo szeroko margiel, który prawdopodobnie kwalifikowałby się do wyrobu cementu. Dotychczas jednak służy on tylko, o ile mi się zdaje, do budowy domów, a więc do użytku najniewłaściwszego, gdyż pomiędzy ścianami marglowemi powietrze jest chłodne i wilgotne.
Ziemia jest tu wszędzie bardzo urodzajną, utworzyła się tu bowiem tak nazwana rędzina, wysoko ceniona przez rolników. Margle występujące w tych okolicach są często „zasolone“, nadto, wiele źródeł słonych bije nad lewym brzegiem Nidy. Wieś która się tu rozległa w bardzo malowniczém położeniu jest wielka i piękna.
Obejrzawszy wzgórza marglowe, zawróciliśmy ku Wiślicy. Wjazd z téj strony do miasta jest bardzo przyjemny z powodu widoku, nieprzyjemny zaś z powodu zapachu. Czuć tu w powietrzu siarkowodór powstały widocznie w skutek działania zawartości rowów na grunt gipsowy. Ciecze bowiem organiczne, gnijąc, rozkładają gips i uwolniają z niego siarkowodór. Taki téż jest początek źródeł siarczanych buskich.
Wiślica, tak słynna w historyi, jest obecnie nędzném miasteczkiem i tylko stara łokietkowska świątynia przypomina czasy dawnéj świetności. Wygląda ona, wśród nizkich odrapanych domków o wybitych lub zabitych deskami oknach, z tynkiem podobnym do różu na twarzy zwiędłéj kokietki, jak dzielny dąb śród koniczyny kanianką męczonéj. Tu i owdzie widoczne są ślady niedawnych pożarów i zapewne właśnie ogień był przyczyną stopniowego pogorszania się świetnego niegdy stanu miasta Kazimierzowego. Lecz i kościół ulegał pożodze, a jednak odradzał się jako feniks i dziś stoi w pełni majestatu.
I czyż oprócz kościoła żaden inny gmach się niezachował? Obok niego stoi starożytny o grubych murach dom biskupów, w którym długo przebywał najznakomitszy nasz dawniejszych czasów historyk (Długosz). A oprócz tych dwóch gmachów? Nic. Ani ratusza ani szkoły. Czy ich nie było? Czy téż mieszkańcy nie czuli potrzeby odbudować ich, jeśli się spaliły? Na to niech uczeńsi odemnie odpowiedzą.
Zajechaliśmy na nocleg do zajazdu w odbudowywującym się, dość starożytny pozór mającym, domu, gdzie pokrzepiwszy siły, rozłożyliśmy się wprawdzie na świeżéj pościeli ale za to w brudnéj szynkowni. Po kolacyi udaliśmy się na przechadzkę po mieście. Zastanawiało nas to, że pod nogami dudni, jakby nad jaskiniami lub przechodami podziemnemi. Na jednym z placyków widzieliśmy występujące na powierzchnię jakby współśrodkowe warstwy gipsu. Choć one robiły na nas „głębokie wrażenie,“ poszliśmy jednak daléj bo zmrok szybko zapadał, a chcieliśmy jeszcze zwiedzić stare „zamczysko.“
Sądziłem ze znajdę jakąś ruinę podobną do Czorsztyna lub Olsztyna. Ale zamczysko wiślickie spadło o kilka stopni niżéj na drodze zniszczenia. Pozostał tylko wał, dość wysoki, trójkątny, ze ściętemi kątami, a w środku placu przezeń zamkniętego małe wzgórze. Włościanie, którzy zbierali siano skoszone na tych ruinach, mówili, iż wały były niegdyś murami, i że wybierano z nich kamienie na budowę domów. W stronie zwróconéj ku miastu miała być do niedawnych czasów brama wjazdowa, a na wysepkowatém wzgórzu wśród trójkąta miał stać jakiś budynek a pod nim loch podziemny, do którego jest nawet przywiązana czarodziejska legenda. Fantazya ludu osadziła tam zaklętą królewnę, która codzień wychodziła z zamku i prosiła przechodzących, aby ją zanieśli do kościoła i tym sposobem skrócili jéj katusze. Długo nikt nie chciał się zgodzić, aż nareszcie ulitował się nad tą nieszczęśliwą pięknością jakiś włościanin. „Nieś mnie śmiało — rzekła — poczciwy człowieku, i nie oglądaj się na nic, choćby największe strachy przed tobą występowały; szczególniéj nie oglądaj się po za siebie; jeśli mnie doniesiesz i ty i ja będziemy uszczęśliwieni.“ Włościanin wziął ją na ramiona i szedł odważnie, choć wyłaniały się z pod ziemi i zawalały drogę węże i smoki, — lecz będąc o kilka kroków przed wejściem do świątyni zapomniał się i obejrzał z powodu jakiegoś nagłego krzyku. W téj chwili księżniczka zawołała „jestem zgubiona, zgubiona na wieki“ — i znikła. Widzieli ją jeszcze ojcowie opowiadającego, od których się właśnie o tych dziwach dowiedział.
Zauważyliśmy, że zarówno w niektórych miejscach wału jak i na całéj ścieżce wiodącéj ku miastu słychać dudnienie. Ksiądz kanonik objaśnił nas, iż istnieje podanie o przejściu podziemném łączącém zamek z kościołem, jeden powód więcéj do zbadania przyczyny dudnienia. Kto wie czyby i naturalista i historyk nie znaleźli tam plonu niespodziewanego.
Nazajutrz zrana zwiedziliśmy starożytną świątynię prowadzeni przez uprzejmego księdza kanonika. Nie będę opisywał szczegółów analogicznych z napotykanemi w każdym mniéj więcéj starożytnym kościele. Ale muszę wspomniéć o dwóch epizodach z ostatecznych krańców jéj historyi, o podaniu z czasu budowy i wypadku, który się roku bieżącego wydarzył.
Po lewéj stronie kościoła jest wyrzeźbiona figura powieszonego człowieka. Rzeźba taka na ścianach kościoła, musi uderzyć każdego. Według opowiadania kanonika wisielec ten ma wyobrażać architekta cudzoziemca, sprowadzonego przez króla dla budowy kościoła. Z powodu jakiegoś małego błędu, król, obyczajem wieku, skazał go na powieszenie. Dworzanie jednak, przekonani, iż wyrok jest za surowym, namówili architekta, aby wykuł wiszącą figurę swoję i tym sposobem ułagodził gniew króla; król gdy mu pokazano tę rzeźbę tragikomiczną, roześmiał się i rzekł: „Ano, kiedy sam sobie sprawiedliwość wymierzył, więc kat nie ma koło niego co robić!“ Życie architekta zostało uratowane, a postać jego wisi dotąd, napróżno domagając się pędzla malarza i pióra powieścio- lub komedyopisarza, którzyby ten wdzięczny temat wyzyskali.
Wypadek roku bieżącego jest zupełnie innéj natury, ale ma również jakiś charakter legendowy. Kościół, będący najwyższym przedmiotem w okolicy już kilka razy ściągał na siebie wściekłość chmur obładowanych elektrycznością. W tym roku, piorun rozdarł dach, zepsuł wiązanie, wpadł do wnętrza po ścianie i znajdującym się na niéj starożytnym cudownym obrazie Najświętszéj Maryi Panny, który nie bardzo uszkodził. Dosięgnąwszy podłogi, wyrwał z niéj jedną taflę kamienną a wreszcie obalił i ogłuszył na pewien czas, stojącego obok sługę kościelnego. Potém, jakby piłka odbita od tafli wyrwanéj, wyleciał przez okno w drugiéj ścianie, pozostawiwszy naturalnie i na niém ślad swego przejścia.
Dla ludzi zarażonych powiewem „zimnego rozsądku“ i „zgubnéj nauki“ przyczyna uderzenia piorunu w kościół jest faktem najzupełniéj naturalnym i powszednim, zależnym tylko od przewodnictwa ciał kościół składających, od jego wysokości, tudzież przepływu chmury naelektryzowanéj. Dla ludku jednak bożego, wszelkich stanów i wyznań podobne tłómaczenie nie wystarcza. Lud wiślicki wynalazł „karę bożą...“ Na krótki czas przed tym wypadkiem miało miejsce zdarzenie następujące. W nietynkowanych ścianach kościoła są dziury, widocznie pozostałe po pierwotnych rusztowaniach; w dziurach tych gnieździła się od wieków ogromna ilość kawek. Ponieważ każdy mieszkaniec od dzieciństwa przyzwyczaił się do kawek; więc nietylko, że nie narzekano na ich przeraźliwe wrzaski, ale nawet nieznośne te istoty doznawały pewnéj przyjaźni i szacunku, jako „ptaki miejskie.“ Tymczasem, po odrestaurowaniu kościoła, gdy zauważono, że ich pomiot wyżera cynk na dachu wieżowym, gdy przytém szkodniki te dość często szyby wybijały, gdy przyszły skargi od sąsiednich właścicieli gruntów, że im zasiewy psują i gdy wreszcie nerwowy wikary nie mógł spać z powodu ich wrzasków: zatkano podczas ich odlotu dziury, aby się z kościoła do innego miejsca przeniosły. Wrzask po tym fakcie był niesłychany, ale teraz zastępy czarnego ptactwa znacznie się na kościele zmniejszyły. Mieszkańcy miasta okazywali nieukontentowanie, ale zapewne wkrótce-by o wszystkiém zapomnieli, gdyby nie ów grom. Połączyli go w swéj skłonnéj do cudowności wyobraźni z kawkami i nawet utrzymają: „że piorun szukał po kościele wikarego, ale go nie mógł znaleść i natrafiwszy na dzwonnika dał mu tylko ostrzeżenie, ale nie zabił. Gdyby zaś napotkał wikarego... ho! ho! coby to było!“ Ztąd wynika sens moralny, że mieszkańcy Wiślicy, aby i na nich grzech i kara nie spadły, za obojętne zachowywanie się w tém przestępstwie, zanieśli skargę na wikarego do naczelnika powiatu, z prośbą, aby kazał znowu wpuścić kawki do dawnych siedlisk. Zdaje się, iż naczelnik zostawił tę prośbę bez następstw... Tak to powstają cudowne legendy...
Kanonik był dla nas wielce łaskaw. Nietylko, że nas oprowadzał po kościele naczczo bezpośrednio po mszy, ale i zaprosił na herbatę. Przy téj sposobności poznajomiliśmy się z domem Długosza i z jego obecnym mieszkańcem, który sobie za jeden z celów życia położył, przyprowadzenie do odpowiedniego stanu obu zabytków dawnéj epoki. Obecnie główną myślą kanonika jest zabezpieczenie kościoła od srożącego się nań tyle razy ognia niebieskiego. Kanonik już zebrał fundusz potrzebny na zaopatrzenie dachu i wieży w piorunochrony.
Tak nam dobrze było, tak swojsko w domu Długosza, że z niechęcią opuszczaliśmy ten zabytek, wynosząc z niego jak najprzyjemniejsze wrażenia. Ale czas naglił.
Dla skrócenia sobie czasu jazdy na trzęsącym wózku wdaliśmy się w rozmowę z woźnicą. Opowiadanie jego obracało się około księdza kanonika, którego nam w jak najlepszym świetle przedstawił, około zaklętéj królewny i wreszcie około żydów. Tym ostatnim miał do zarzucenia, że zabrali się do różnych rzemiosł, jako to mularstwa, stolarstwa i t. d. i że swą konkurencyą zmniejszają zarobek chrześcian. Okazuje to, iż w miasteczkach pojmują tę kwestyą inaczéj niż w gazetach warszawskich. Wreszcie woźnica opowiedział bajkę, widocznie nowego wyrobu. Miano gdzieś znaleźć sklep zalany ołowiem, w którym się mieścił odwieczny skład pszenicy, wystarczający na sto lat dla wszystkich ludzi na bożym świecie. Pilnował go człowiek mający 17 łokci wysokości i jeszcze większy miecz. Opowiadając nam tę historyą mieszczanin użył formy przedmiotowéj; ale nie więcéj wyrażającéj podmiotowość, wątpliwość, jak zwykłe rozmowy chłopów z ludźmi innéj klasy. I nic dziwnego, bo przy zupełnym braku nauki i nieznajomości świata, mieszkańcowi zapadłéj prowincyi, wszelkie cuda wydają się możliwemi.
Dążyliśmy do Proszowic i musieliśmy nadłożyć drogi jadąc przez Kazimierzę, gdyż jak zwykle, most na rzeczce, którą nam wypadało przejechać, „naprawiał się“ w Kazimierzy Wielkiéj; choć to osada porządna i ma zamożną, jak się zdaje, cukrownię, piękny pałacyk, kawałek szosy a nawet i drogi żelaznéj dla użytku gospodarczego; karczma, do któréj nam zajechać radzono, była tak nędzną, żeśmy nie dostali w niéj ani mleka ani chléba ani nic innego. Pozwolono nam jednak bezinteresownie, przesiedziéć w brudnéj izbie szynkownéj, zanim się konie nie podpasą i odpoczną.
W téj okolicy natura gruntu już się zmieniła. Zamiast rędziny napotykamy glinę mamutową, którą słynie ziemia Proszowska.
W Proszowicach uderzyły nas znowu świeże ślady znacznego pożaru. Klęska ta powtarza się w miasteczkach naszych corocznie i rzecz dziwna, że przy swych złych stronach, nie wywołuje dobrych następstw które-by mieć powinna. Zdawało-by się, iż po większym pożarze ludzie bywają tak nastraszeni, że powinniby zrzucić z siebie tradycyjną ospałość i utworzyć organizacyą dla zapobiegania podobnym klęskom. Organizacya taka może-by miała i inne pożyteczne strony: zbliżyła-by do siebie pojedyńcze jednostki i wlała-by w nie przekonanie o korzyści stowarzyszeń. Nadto po pożarze, na miejscu zapadłych, niewygodnych chałup, z nieczystemi podwórzami, powinny-by stanąć wygodniejsze i czystsze siedziby, ale gdzież tam!... Zaledwie strach minął, już każdy żyje tylko dla siebie i na miejscu oczyszczonych przez ogień brudów, powstają nowe...
W Proszowicach rozstaliśmy się z p. Kontkiewiczem, który się udał do Galicyi, dla nabycia szerszego poglądu na zauważone fakta. Pozostali trzéj, udaliśmy się na poszukiwanie trzeciego delegowanego przez ministeryum geologa, który według zasięgniętych wiadomości miał się udać do Słomnik.
Oczerniono przed nami Słomniki, jako bardzo nędzne i brudne miasteczko. Tymczasem znaleźliśmy je jeśli nie lepszém, to przynajmniéj takiém-że jak Proszowice. Mówię zaś to bardzo bezinteresownie, gdyż miejsce, gdzieśmy popasali, wcale nie usposabiało do uprzedzeń na korzyść tego miasteczka. Było-to coś w rodzaju wędlarni, gdzie ma się rozumiéć nie brakło piwa a tém bardziéj wódki i gdzie atmosfera wzbudzała głęboki szacunek dla starożytności wyrobów sztuki masarskiéj.
Przed tym przybytkiem na długiéj ławie siedziało kilka indywiduów z typowo-małomieszczańskim wyglądem. Kilku innych stało na rogu, siedzieli w zamyśleniu, lub rozmawiali ospale. Nie byli pijani. Przemówiłem do nich, pytając się o urodzaje i t. d.
— Czém się mieszczanie Słomniccy głównie zajmują? — zagadnąłem w ciągu rozmowy.
— A, proszę pana, jak zwykle mieszczanie. Orzą, sieją...
— A rzemiosła?
— Nędza proszę pana. Dawniéj jeszcze jakoś to było, ale kiedy żydów tu wpuszczono...
— Cóż oni, przywożą zkąd-inąd towary?
— Ij! nie! sami robią.
— Więc cóż z tego?
— Nędza, panie!
— To znaczy, że w Słomnikach jest za dużo rzemieślników, w Warszawie zaś jest ich za mało. Czemu to który nie spróbuje pojechać do Warszawy? Tam porządnych czeladników szewckich, krawieckich, piekarskich ciągle brakuje. Można mieć i życie wygodne i coś uciułać.
— Tak mówią — odezwało się kilku.
Ale jeden szewc, jakem się późniéj dowiedział, dotychczas milczący machnął ręką i rzekł:
— Mówią, bo nie wiedzą. Przecie ja byłem w Warszawie i musiałam wrócić, bo tam psie życie.
— A to dlaczego?
— Pracujesz jak koń, płacą mało i wolności żadnéj nie ma. Ho! ho! ja już poznałem tych warszawiaków!
— A możeście za dużo pili? — zapytałem, bo mi się dziwném wydawało to pojęcie o zarobku czeladnika w Warszawie.
— Drugiemu to zawsze za dużo, co ktoś pije — odrzekł z przekąsem.
Powstał śmiech ogólny.
Poszukiwanego geologa p. Michalskiego nie znaleźliśmy w Słomnikach. Powiedziano nam, że się udał do Miechowa. Więc nasz wózek potoczył się ku Miechowowi.
Miasto to jako zupełnie nowo odbudowane, przedstawia się przyzwoiciéj, niż wiele innych miast powiatowych. Rynek obszerny brukowany, obsadzony drzewkami i obstawiony domami murowanemi, nadaje mu pewien odcień zamożności. Pomimo to, znać jakieś opuszczenie, ospałość i widać, że warunki bytu Miechowa są dość sztuczne, polegające na tém tylko, że tu obrały siedzibę władze powiatowe. Prawdopodobnie Miechów żyje tylko z urzędników i dlatego téż nie ma żadnéj przyszłości.
W Miechowie czuć już pewnego rodzaju cywilizacyą. Jest tu porządniejsza niż w innych miastach cukiernia. Pod tą nazwą istnieją na partykularzu zakłady jadłodajne, w których oprócz kawy, herbaty, cukierków, ciastek, bułek można dostać i mięso i piwo i wino i wódkę. Jedném słowem gdzie jest „cukiernia,“ tam już nie trzeba pościć lub kontentować się zimną strawą.
Prawdziwie zdziwiony zostałem wspaniałością kościoła Miechowskiego. Z zewnątrz uderza tylko czworograniasta wieża zakończona wielką żelazną banią, na któréj bocian uwił sobie gniazdo. Wieża ta, co do formy jest zapewne unikatem w naszym kraju. Wnętrze świątyni nie wieje tą rozmarzającą atmosferą dawnych wieków, która ogarnia widza w kościele Wiślickim, ale bądź-co-bądź czyni silne wrażenie. Przypisać to należy bezwarunkowo artystycznym przedmiotom i ich układowi — ale téż nie małą musi tu grać rolę umiejętne wpuszczenie światła do wnętrza. Ołtarz jest tak oświetlony, jak w żadnym nie widziałem kościele. Przytém wszystko lśni się od złota, którego ani dawniéj ani obecnie przy odnawianiu nie żałowano. Dowodzi to nietylko pobożności mieszkańców okolicznych, ale i ich bogactwa. Figur około wielkiego ołtarza jest znaczna ilość, a takie życie tchnął w nie artysta, że nie potrzeba ani kropli fantazyi, aby widziéć ruch, myśl w tych grupach. W rysach twarzy tych figur uwydatnia się zbytnie rozbujanie podmiotowości rzeźbiarza, który nie uwzględnił, że nie każdy wyobraża sobie ideał piękna z zadartym nosem i wystającym podbródkiem. Może silne zaakcentowanie rysów nadało energią wyrazu twarzom, ale bądź-co-bądź taka jedność w charakterach szczególnych, mocno razi uważnego widza. Przytém wszystkie twarze są do siebie podobne. Widocznie zdolny artysta miał jakiegoś anioła z zadartym noskiem, energicznym podbródkiem i pulchnemi policzkami i pomyślał sobie, że jeżeli Rafael mógł nadać Madonnie twarz swéj Stelli Fornariny; to czemuż-by jemu nie wolno było wcielić rysów swego bóstwa w aniołów?
Drugą rzeczą w Miechowie zasługującą na uwagę, jest zbiór przyrodniczy pana Sapulskiego. Nie odznacza się on wcale wielkością i owszem jest bardzo szczupły, ale zawiera przedmioty nader ważne dla przyrodoznawstwa kraju naszego, szczególniéj pod względem paleontologicznym. W zbiorze tym znajdował się jeżowiec (Ananchytes) stanowiący prawdopodobnie unikat w swoim rodzaju; z jednéj jego strony dziwny traf usunął zewnętrzną powłokę i odkrył doskonale zachowaną budowę wewnętrzną o wielkich komorach, wewnątrz próżnych. Egzemplarz ten wzbudził silne zajęcie geologów. Zdumieni prawdziwie zostaliśmy, gdy nazajutrz właściciel ofiarował ten rzadki okaz prof. uniw. warsz. dr. Trejdosiewiczowi, aby go wziął do użytku przy wykładach. Ten tylko, kto wie, ile mają wartości nietylko naukowéj ale i pieniężnéj podobne unikaty, i kto umie sobie wyobrazić, jaką wagę przywiązują do rzadkości właściciele zbiorów; potrafi zrozumiéć doniosłość podobnéj ofiary. Niespodziany ten dar powiększył jeszcze więcéj sympatyczne wrażenia, jakie na nas uczyniła pełna zapału dla nauki osobistość p. Sapulskiego.
Tutaj już wreszcie spotkaliśmy się z panem Michalskim. Wkrótce jednak musieliśmy się z nim rozstać, zatrzymywał go bowiem w Miechowie interes naukowy..
W Miechowie, jako w „mieście“ nie podobna było dostać wózka chłopskiego i trzęśliśmy się aż do Wolbromia, na bryczce pocztowéj, którą chyba sam dyabeł wynalazł na udręczenie ludzkości. Przytém szosa była nieznośna. Zastanawiałem się, dlaczego poczta nie używa zwykłych wózków, które chyba nie są droższe od bryczek, ale do żadnego uzasadnionego wniosku dojść nie mogłem. Nic dziwnego, bo podkładem mojéj myśli była racyonalność i celowość urządzeń téj instytucyi.
Okolica w téj stronie przedstawia widok dość urozmaicony. Od południa ciągną się w ogóle nagie wzgórza z powyrywanemi jarami, od północy i daléj ku Wolbromowi — lasy i pola uprawne.
O Wolbromiu, choć to miasto prowadzi najznaczniejszy handel w okolicy, wolę zamilczéć. Sądzić o nim z pozoru byłoby zbyt wielką złośliwością.
Za to, po wyjeździe z Wolbromia wynagrodzeni zostaliśmy widokiem lasu, dużego, prawdziwego lasu. Gdy spojrzysz czytelniku na las, wielki, ze staremi drzewami „istniejący“ pomimo ciężkich dla drzew czasów, pomyślisz, że on należy do magnata lub do rządu i nigdy się nie zawiedziesz. Jest-to własność rządowa.
Panująca obecnie w Prusach gorączka anneksyi górniczych terytoryów polskich, nie przyjemnie w téj okolicy ochłodzoną została. Jakiś Niemiec kupił w tém miejscu kopalnię kamienia litograficznego, nie zbadawszy ile jest wartą. Poprzestał tylko na obejrzeniu zewnętrznéj części pokładu, z którego dobyty łupek, równał się co do dobroci słynnemu kamieniowi Solenhofeńskiemu. Ale po wyeksploatowaniu tego co było na wierzchu, nastąpiły warstwy łupku nie zdatnego nawet do mniéj delikatnych robót litograficznych. Powiadają, iż Niemiec stracił na tém 40,000 rubli. Szczerze go nam żal, bo kraj z pewnością nicby nie stracił, gdyby miał bogatą, choćby należącą do Niemca kopalnią kamienia litograficznego.
Faktu istnienia, choćby tylko kawałka wybornego łupku, wyrównywającego solenhofeńskiemu, nie należałoby zostawić bez dalszych następstw. Wypadało-by zbadać ostatecznie, czy pierwotnie nie było go więcéj wśród skały gorszych własności, czy został zmyty i czy gdzie w okolicy nie oparł się wymuleniu ciąg jego dalszy.
Na krańcu lasu stoi poważna ruina zamku Rabsztyńskiego, oddzielając tętniące życiem roślinném lasy wolbromskie od jałowéj powierzchni okolic Olkusza. I one przedstawiają ruinę dawnéj wielkości, tylko nie dla każdego oka dostępną. Lecz wzrok górnika widzi na nich ślady wielkich robót kopalnianych, które tyle żalu budzą w jego duszy, ile ruina siedliska dawnych starostów.
Jestem na miejscu w którém według podania ludowego Twardowski skupił wszystko srebro ziemi polskiéj. Lecz po Twardowskim gorzéj zaczarowały tę ziemię siły natury i nieopatrzność ludzka: woda zalała skarby mineralne i już od wieków broni do nich przystępu.
Słynne kopalnie olkuskie leżą już około 200 lat pod wodą i jeżeli eksploatowano z nich cokolwiek od owego czasu, to tylko tyle, że nawet na wzmiankę nie zasługuje.
Jak wielką była ich produkcya dawnemi czasy, tego dokładnie powiedziéć nie można. Wtedy nie znano jeszcze wartości statystyki. Pozostały tylko wiadomości o podatku wynoszącym jedenastą część produkcyi, i tylko cyfry tego procentu rzucają niejakie światło na wartość wydobytych kruszców. Oto przyjąwszy, że podatek obliczany był sumiennie, wypadnie, że kopalnie Olkuskie dawały pomiędzy połową XVI a połową XVIII wieku, średnio około miliona złp. rocznie, a niekiedy do 2 milionów. Cyfra ta, jak na owe czasy, jest bardzo wysoką — tém bardziéj, że eksploatacyą prowadzono niesystematycznie, sposobem tak zwanym rabunkowym. Przytém galman, (ruda cynkowa), który jest tam głównym minerałem, zużytkowywano tylko w nadzwyczaj małéj ilości, wynoszącéj co najwyżéj dziesięciotysięczną część produkcyi. Sprzedawano go za byle co do fabryk mosiądzu, resztę zaś albo przez niedbalstwo zostawiano pod ziemią, albo jeśli konieczność przymuszała, wyciągano nad jéj powierzchnię i porzucano jako pustą skałę, jak piasek lub muł do niczego nie zdatny. Dziwny ten fakt tłómaczy się tém, że przed końcem przeszłego wieku nie umiano dobywać fabrycznie cynku z galmanu, i dla tego uważano ten cenny materyał za ciężar, którego jaknajbardziéj unikać należy. Nie trzeba dodawać że nie ruszano ogromnych brył jego, jeśli w nich nie było poszukiwanych i jedynie tylko cenionych żył błyszczu ołowiu, zawierającego srebro.
W skutek téj nieświadomości poprzedników, pozostały dla nas wielkie skarby, nawet w wyrobionych już, wyższych piętrach kopalni, gdzie się téż zresztą i pewna ilość kruszcu ołowianego powinna była pozostać. Z téj nieświadomości korzystali już mieszkańcy Olkusza na początku wieku bieżącego, bo zaczęli wybierać galman, z dawnych hałd czyli zrobów tj. kup, gdzie go jako niepotrzebny odpadek wyrzucano, i sprzedawali go za dobre pieniądze. Eksploatacya ta szła tak pilnie, że już teraz ani kawałka galmanu nie znajdzie się w hałdach.
Lecz i dla naszych czasów pozostaje wielka ilość galmanu prawie już przygotowanego do wywózki, są-to okruchy i bryły pozostawione w chodnikach, nie mówiąc już o tych wszystkich miejscach, których nie miano wówczas interesu dotykać. Tego się możemy spodziewać z kopalni „wyeksploatowanéj.“ Nadto rozumie się, że pod niezbyt głębokim poziomem dawniejszego pola leżą nienaruszone bogactwa, które w oczach nowożytnego przemysłowca mają stokrotnie większą wartość aniżeli w wieku XVII.
Dawniejsze roboty w kopalniach olkuskich zatrzymano na dość wysokim poziomie i zarzucono je wreszcie zupełnie, nie dla tego, aby już kruszczu ołowianego nie było, ale że zostały wodą zalane. Dokumenta i tradycya okazują że ten wypadek uważano za wielką klęskę i opinia publiczna przypisała tak złośliwy fakt Szwedom, bo nie mogła przypuścić, aby sami właściciele przez własne niedbalstwo do takiego je stanu doprowadzili. Tymczasem Łabęcki, w swém chaotyczném, ale bardzo cenne materyały zawierającém dziele, wykazał z dostateczną ścisłością, że powodem téj klęski było niedbalstwo i nierozumienie własnego interesu, samych wspólników kopalni. Do zalania jéj wcale nie było potrzeba obcego przyczynienia się, dość było nie starać się o usunięcie wody, a nieszczęście samo nastąpiło.
W każdém miejscu znajduje się woda pod pewną głębokością i do każdéj kopalni przypływają z wielu stron strumienie; potrzeba je zebrać w kopalni w jedno miejsce i wyprowadzić na zewnątrz pompą lub za pomocą kanału. Toż samo działo się i w kopalniach olkuskich. Najprzód wypompowywano wodę za pomocą kieratów i 800 koni, a gdy się niżéj zagłębiono i ilość wody wzrastała, wykopano kanały podziemne czyli sztolnie, któremi woda odpływała do niższego poziomu, do rzeki.
Naturalnie że taki kanał podziemny wymaga ciągłéj naprawy szczególniéj, gdy jest wyłożony drzewem. Otóż właśnie w dawniejszych kopalniach nie zachowano w należytym stopniu tego środka; drzewo się zapadało, piasek i muł zasypywały sztolnie, a bryły spadające dokonały reszty. Gdy z początku wspólnicy nie dość byli przewidujący, żeby tanim stosunkowo kosztem złemu zapobiedz, — nie chcieli téż a może i nie mogli przystąpić do reperacyi, gdy się koszta setnie powiększyły. Jedną z głównych przyczyn téj niezaradności musiała być za wielka liczba wspólników i ta okoliczność: że obawiano się energicznie wystąpić przeciwko niektórym wspólnikom, osobom możnym, nie wiele może troszczącym się o dochody z kopalń.
Przez cały ciąg późniejszéj historyi widzimy wołanie ludzi jaśniejszego umysłu o zaradzenie złemu. Każdy niemal z królów starał się jakieś kroki przedsięwziąć, ale nic nie dochodziło do wykonania.
Najenergiczniéj zabrał się do dzieła Bank Polski w czwartym dziesiątku wieku bieżącego, kiedy górnictwo przeszło pod jego zawiadywanie. Projekt banku, jak widać z robót, był obliczony na wielką skalę. Ale na nieszczęście kierujący robotami nie umieli sobie jasno zdać sprawy z tego, co chcą i mogą zrobić. Zaczęto najprzód pogłębiać wąwóz, do którego uchodziła sztolnia ponikowska, zkądby się zdawało, że kierującym, z powodów bardzo racyonalnych, chodziło przedewszystkiém o odkopanie téj sztolni. Ale pogłębiwszy ją o trzy stopy, (w sposób bardzo niepraktyczny) zarzucono pogłębianie i zaczęto wiercić otwory. W niektórych natrafiono na cembrówkę dawnego kanału i zamiast go odnowić, i pójść po nim do sztolni, któréj był widocznie przedłużeniem, wiercono daléj. Gdy z dwóch głębszych otworów zaczęła bić silną i obfitą fontanną woda, która wyrzucała stare drzewo i kawałki kruszcu ołowianego, wniesiono, że znalazła się komunikacya z kopalnią. To właśnie sprowadziło górników z właściwéj drogi, bo gdyby nie ta nieszczęśliwa okoliczność, rozum kazałby iść według kierunku starego kanału. Wybito szyb pomiędzy wytrychami, wyłożono go żelaznemi pierścieniami i postawiwszy machinę parową o sile stu koni, sądzono, że tym sposobem wypompowaną zostanie woda z kopalni, nie tylko do poziomu dawniejszego pola, ale jeszcze znacznie niżéj, bo dno szybu sięgało około dziesięciu sążni niżéj poziomu dawnéj sztolni ponikowskiéj. Ale czy to że komunikacya z kopalnią była zbyt ciasną, czy téż machina zbyt słabą dość, że rezultat pracy machiny równy był zeru. Prawdopodobnie wypompowywano tylko tę wodę, która sama źródłami odpływała. Naturalnie że taka omyłka mogła zrazić, ale nie powinna była przyprowadzić do rozpaczy. Trzeba było tylko przedsięwziąć pracę ustanowienia odpowiedniéj komunikacyi szybu z kopalnią oraz postawienia drugiéj machiny. Stało się inaczéj. Zrozpaczono najzupełniéj, a co gorsza, nie miano czasu ochłonąć ze złego wrażenia, bo wkrótce nastąpiły dla Banku (na początku lat piątego dziesięciolecia) bardzo nieprzyjemne warunki, nie pozwalające myśléć o tak wielkiem przedsięwzięciu.
Zrozpaczenie to udzieliło się i publiczności, tak że poczęły krążyć jakieś nieuzasadnione wieści o nieprzezwyciężonych trudnościach i wreszcie ustaliła się opinia, że osuszenie kopalń olkuskich należy do bajecznych robót herkulesowych. Łatwo zrozumiéć, jak taka ogólna opinia szkodzi każdej sprawie, odstraszając każdego nawet od myśli o niéj.
Wobec tego zasługa podniesienia téj sprawy, podanie racyonalnego projektu i wprowadzenie go w życie o tyle, że już roboty są rozpoczęte i stosunkowo daleko doprowadzone, rzeczywiście zasługuje na poklask i wdzięczność ogółu.
Nadanie sprawie takiego obrotu zawdzięczamy wspomnianemu już przez nas, uczonemu górnikowi p. Wincentemu Kosińskiemu, zarządzającemu czynnemi olkuskiemi kopalniami. Mając z urzędu ciągłą styczność z warunkami w których istnieje zalana kopalnia, spostrzegł, że wieść o trudnościach jest o wiele przesadzoną; że w historyi pracy ludzkiéj nie takich tylko dzieł dokazywano. Po krytycznym rozbiorze stanu rzeczy p. Kosiński doszedł do wniosku, że projekt bankowy rozbił się z powodu zbyt wielkich zamiarów, że przedewszystkiém należy myśléć tylko o osuszeniu dawnego pola kopalnianego, którego niewybrany galman, sowicie wynagrodzi wszelkie nakłady. Naturalnie dokonawszy tego, będzie się miało i śmiałość i pieniądze do odkrycia kopalni w jeszcze niższych nietykanych piętrach.
Zgodnie z tém p. Kosiński podał Departamentowi Górnictwa w r. 1872 projekt pogłębienia wąwozu, do którego otwierała się sztolnia ponikowska i przywrócenia téj sztolni do normalnego stanu. Tym sposobem osuszenie kopalni pozostawia się sile naturalnéj, nic nie kosztującéj. Woda mając odpływ przez sztolnię, obniży się do jéj poziomu bez żadnych machin i odkryje pole kopalniane na kilkanaście sążni głębokości. Kosztorys na wykonanie tego projektu jest bajecznie nizki, nawet w porównaniu ze spodziewaną roczną produkcyę kopalni, — wynosi bowiem tylko 68.000 rubli. Jest to tém szczególniejsze, że 60 lat temu niemiecki górnik Becker, który nie mógł się zdecydować na jeden projekt, ale wahając się podał kilka przypuszczalnych, zażądał na ten sam cel dwu milionów złp. i 10 do 12 lat czasu.
Pan Kosiński ma wykonać swój projekt we trzy lata i choć uzyskał zatwierdzenie i rozporządzenie do rozpoczęcia robót dopiero na wiosnę r. z., a co gorsza natrafił na przeszkodę, w skutek nieprawnego zalania gruntów rządowych przez pewnego Niemca, który groblą zamknął wody w wąwozie aby otrzymać spadek dla tartaka[3] jednakże w r. b. wykonaną zostanie prawie jedna trzecia część robót na powierzchni.
Byliśmy na miejscu i widzieliśmy pogłębianie kanału, od którego się ta praca zaczyna. Nie jest to robota tak prosta jakby się mogło wydawać. W skutek luźnego, obsuwającego się gruntu i wody płynącéj w wąwozie nie można kanału tak pogłębiać, jak się to działo za czasów robót bankowych. Trzeba najprzód wbijać młotami bale w ten sposób aby utworzyły ściany, podparte od wewnątrz ramami z kloców, i dopiéro pomiędzy temi ścianami wybierać ziemię, wbijając coraz głębiéj bale w miarę wybrania ziemi. Kanał ten będzie miał dziesięć stóp szerokości, około 3 wiorst długości, a 2½ do 3 sążni głębokości w miejscu najwyższém tj. przy ujściu sztolni. Skończywszy ten kanał p. Kosiński przystąpi do oczyszczenia i umocnienia sztolni ponikowskiéj, któréj wody kanał ma odprowadzać.
Obznajmiwszy się z historyą tych kopalń, i z warunkami otaczającemi, patrząc na energicznie i dokładnie prowadzone roboty, oraz mając próbkę dokładności prac p. Kosińskiego w części sztolni i kanale odpływowym wykonanym dla kopalni Kramsty i rządowéj „Ulises“, ośmielamy się wyrzec nasze przekonanie, iż zastrzegłszy możliwą przypadkowość, projekt uda się tak w naturze jak go przedstawiono na papierze.
Kilka wiorst od Olkusza leży Bolesław, jedna z najważniejszych obecnie miejscowości górniczych w naszym kraju. Tu są czynne kopalnie galmanu rządowe i sukcesorów Kramsty.
Wiedziony przez uprzejmego sztygara oglądam najprzód „roboty na odkrywkę.“ Wstępuję do dołów i jaskiń olbrzymich, które wydrążyła ręka polskiego górnika, szukając w skale dolomitowéj siedlisk brył galmanu.
„Odkrywka“ — to z punktu widzenia ludzi z powierzchni ziemi, raj dla górnika. Pracuje on albo pod zupełnie odkrytem niebem albo téż w wielkiéj jasnéj od słońca jaskini, nie zaś w ciemnicy oświetlanéj tylko słabym blaskiem kaganka.
Potém zawiesiwszy na wielkim palcu tradycyjne kaganki górnicze, wchodzimy w jeden z szybów i po wilgotnych szczeblach drabin w kilka piętr ustawionych, zstępujemy do chodników kopalni „Ulises“. Choć w pewnych odległościach widać mdłe ogniki kaganków przyczepionych haczykiem do skały, choć i na mojéj dłoni buja się ta lampka pierwotna, jednakże oko nie przebija jeszcze ponurego mroku. Sztygar jednak nie pojmuje téj możliwości. Widać mało „obcych“ zwiedza kopalnią. Idzie tak, jak zajęty Warszawiak po asfalcie. Nie chcę go prosić o zwolnienie kroku, byłoby to żądanie jeszcze większéj grzeczności i zajęcia się moją osobą. A już i tak wiele mi jéj okazuje, manewrując swym kagankiem w trudniejszych miejscach, ostrzegając, gdzie skała wystaje. Pomimo téj opieki, to spadam z deski położonéj na wilgotnych dnach chodników w małe kałuże, to głowę o strop chodnika rozbijam.
Oto jesteśmy już w jednym z krańców kopalni. Chodnik się skończył i rozwarła się przedemną wielka ciemna przestrzeń, jakby grota olbrzymia nieokreślonéj formy. Tu i ówdzie na ścianach są piętra i dolne lochy, w których błyszczą światełka, jakby małe jasne plamy na tle czarnego sukna. Słychać uderzenia oskardów. Widok fantastyczny.
Istnienie téj groty jest skutkiem większéj obfitości galmanu w tém miejscu. Górnik wykuwając chodnik, zatrzymuje się przy większém gnieździe drogiego minerału, dopóki go w całości nie wydobędzie.
Po wystających kamieniach i po kupach gruzu zbliżamy się do światełek. Rysują się niewyraźne postacie nachylonych ludzi.
— Glück auf! woła witając mój przewodnik.
— Glück auf! odpowiadają robotnicy, i rozpoczyna się krótka rozmowa o robocie.
To przywitanie wywarło na mnie nieprzyjemne wrażenie. Jak to? Tu na polskiéj ziemi, rodowici Polacy witają się niemieckiemi słowy! Mówię o tém sztygarowi a potém naczelnikowi kopalni. Odpowiadają, że już myślano o zmianie słów powitalnych, ale „glikaufu“ broni tradycya i przesąd. Niemcy przynieśli do nas przed wiekami górnictwo, wprowadzili więc téż swój okrzyk górniczy. A co istnieje kilkaset lat to nie da się łatwo wykorzenić. Nikt się nie pyta, co to znaczy, zkąd przyszło, ale każdy wie, że przy spotykaniu się w podziemiu trzeba wymawiać słowa czarodziejskie „glikauf!“
Z umyślnego zaniedbania téj formuły, lub przez pomyłkę, można sprowadzić nieszczęście na kopalnią. Skarbnik, duch skarbów podziemnych rad słyszy to powitanie i wymaga go koniecznie. Gdy nie stanie mu się zadość, puszcza wodę lub zawala sklepienia.
W niespisanéj tradycyi górnictwa wiele jest tego przykładów. Kiedy skarbnik jest obrażony, kuje. Daje się wtedy słyszéć lekki stuk, miarowy który przeraża górników. Wszyscy wtedy uciekają.
Niedawno zdarzyło się właśnie takie zjawisko. Ale nadsztygar czy naczelnik odkrył, że działo się ono skutkiem spadania kropel wody na kamień. Górnicy wrócili do chodników i przyznają, że w tym razie omylili się co do znaczenia pukania, albowiem było ono „zupełnie podobne do kucia skarbnika.“
I wiara w ducha kopalń nie znikła. Lecz jakżeby zniknąć miała, kiedy są ludzie, którzy go nieraz widzieli! Gdy się skarbnik znudzi w samotności, przybywa do człowieka, gdzieś tam na końcu chodnika pracującego, i jeżeli jest w dobrym humorze, przysparza mu w zadziwiający sposób wykutego materyału; — gdy gniewny, utrudnia robotę albo zwala skałę na głowę górnika.
Do roboty skarbnik zawsze jest przygotowany, zawsze ma przy sobie mały oskard i mały kaganek — mały bo sam jest malutki.
Jest on i dobry i sprawiedliwy i kapryśny i złośliwy. Więc jakże można narażać się mu, czynić doświadczenia z rzeczą, która może być dla niego przykrą i stanowić powód niezgody. Wiadomo że lubi „glikauf!“ Gdyby ten tajemniczy dźwięk zmieniono na „szczęść Boże“ lub „szczęście i pokój“ — to kto wie, czyby się mu to podobało. Lepiéj więc trzymać się tradycyi. Tego téż mniemania są wyżsi urzędnicy, na których rzuconoby odpowiedzialność, za każde nieszczęście w kopalni, gdyby podobną reformę przeprowadzić chcieli.
Znużony, zlany potem, z guzem na głowie, z podrapanemi rękami, z zabarwioną galmanem odzieżą, wydobywam się na powierzchnię ziemi i odetchnąwszy na szerokiem przestworze powietrzem z światłem zmieszaném, czuję, jak ciężką dla umysłu jest praca w podziemiu. I jakież wynagrodzenie te ludzkie krety otrzymują? Jeżeli robotnik ma szczęście t. j. natrafi na wielkie gniazdo rudy, może zarobić miesięcznie 30 i 40 rs. Ale to rzadko się zdarza. Często musi kuć długo pustą skałę, za co nie odbiera żadnego wynagrodzenia, gdyż rząd płaci tylko, za galman wydobyty. Zarabia wtedy 15, 10 i mniéj rubli. Średni zarobek wynosi około rs. 15.
W obok leżącéj kopalni sukces. Kramsty, przyjęto inną metodę płacy, która nie czyni robotnika zależnym od szczęścia lub nieszczęścia. Tam płacą, za przebijanie pustéj skały i używają do téj roboty specyalistów Włochów, odznaczających się taką umiejętnością w tym względzie, że dobry robotnik zarabia w 9 godzin (od godz. 5 do 2 po południu) 3—5 rs. Galman zaś wyrąbują Polacy (tutejsi i szlązcy). Po godzinie drugiéj Włoch już odpoczywa. Wszedłem do miejscowéj oberży należącéj do fabryki Kramsty; zastałem tam kilku Włochów przy piwie, gestykulujących i rozprawiających szwargotem tak szorstkim, iż dopiéro po kwadransie, kiedy mi w uszy wpadło kilka odosobnionych wyrazów włoskich, spostrzegłem, że nie szwargocą po żydowsku lub tatarsku. Byli pełni życia i wesołości, nie tak jak górnicy polscy, u których na twarzy przebija się jakaś nienaturalna chorobliwa powaga. W oberży opowiedziano mi, że Włosi trzymają w sekrecie swój sposób kucia w skałach. Ponieważ nie musi to być wielka filozofia i zależy zapewne od bardzo prostéj metody i wyrobienia mięśni w pewnym kierunku, więc spodziewamy się, iż wkrótce robotnicy nasi przejmą od Włochów tę tajemnicę. Może wtedy będą zarabiali tyle co Włosi. Ale czy potrafią urządzać swe interesa tak jak Włosi, którzy będąc prostymi robotnikami, wyglądają jak ludzie bardzo dobrze z światem praktycznym obeznani?
Oberża bolesławska, daje już przedsmak cywilizacyi. Z napotykanych przez nas w téj wycieczce zajazdów, była najczyściejszym i najwygodniejszym, a choć pokój, w którym spaliśmy, nie był tak elegancki jak w lepszych hotelach warszawskich lub wiedeńskich, jednakże co do ceny wcale im nieustępował. Za tę cenę mogliśmy się w nim dostatecznie nalubować fizyognomiami Wilhelma i Bismarka.
W Bolesławiu, szczególniéj „annexis territoriis ilcussiensibus,“ króluje Kramsta. Trzeba przyznać, że pod wpływem jego działalności wielce się podniosła ta miejscowość. Bezwątpienia, naczelnik kopalni rządowych, byłby zdolny do zaprowadzenia takiego samego lub może jeszcze wyższego postępu w zakładach Bolesławskich, ale nie można mieć za złe, że pozostawił pierwszeństwo Kramscie, bo jako urzędnik jest zależny od skąpego kosztorysu wydatków przeznaczonych przez departament górniczy. Kramsta zaś, rozporządzając wielkim kapitałem miał zupełną możność nadania swym zakładom rozwoju odpowiadającego nowoczesnym wymaganiom. Gdzie mogły działać machiny, tam ich nie żałował. Szczególniéj zasługuje na uwagę jedyna w kraju sortownia i płuczka galmanu. Ruda najprzód się tłucze i przechodząc przez walce o kratkach rozmaitéj szerokości, dzieli się na cząstki różnéj grubości. Potém idzie do płuczki, gdzie dwa prądy wody, pionowy i poziomy, oddzielają galman od resztek dolomitu. Ludzie tylko przywożą, wywożą i wygarniają. Ruch i hałas w tym zakładzie jest nie do opisania. Wyszedłem z niego prawie ogłuszony.
Galman otrzymany z kopalni Kramsty i rządowéj idzie do Dąbrowy, o trzynaście wiorst odległéj od Bolesławia. Tam są huty, w których się z niego cynk otrzymuje. Dlaczego tak daleko huty urządzono? zapyta się czytelnik. Dlatego, że w Dąbrowie jest węgiel, a przywóz węgla do Bolesławia więcéj-by kosztował niż przewóz galmanu do Dąbrowy, gdyż ilość potrzebnego do téj operacyi węgla jest większą od ilości rudy cynkowéj.
Obejrzawszy jeszcze koniec sztolni oraz wielki odpływowy kanał kopalni Kramsty i rządowéj, gruntownie wykonany na wspólny koszt obu właścicieli, przez naczelnika kopalń olkuskich, wyruszyłem do Sławkowa, dawnéj stolicy biskupiéj. Pędząc tam życie wśród najprzyjemniejszego towarzystwa, napawałem się przez trzy dni pięknemi widokami okolicy. Pewnego razu w czasie przechadzki po krańcach miasteczka, znalazłem dom, w którym się urodził mój zacny profesor ś. p. Jan Baranowski, tłómacz Kopernika. Dotychczas stoi jeszcze i jest w ruchu młyn, gdzie ojciec jego mełł żyto i pszenicę na wychowanie astronoma i biskupa. Stojąc na wzgórzu obok tych zabudowań, zrozumiałem prostą i zacną naturę mego dawnego profesora; od swego ojca przejął prostotę, skromność i pracowitość, a z tych wzgórz spoglądał na ziemię i niebo. Jakże jego życie było podobne do warunków otaczających! Ciche, spokojne, sielankowe, owiane tą atmosferą uczciwości i dążności do cnoty i poświęcenia, która jest najpiękniejszą tradycyjną nitką, przewijającą się przez nasze dzieje, mgławicą, która powinna być podstawą przyszłego świata... On nie był geniuszem, on nie był wielkim uczonym, ale był sumiennym astronomem i nauczycielem, był poświęcającym się członkiem społeczeństwa, który wpośród ogólnéj obojętności ofiarował swą pracę i znaczną część nakładu, na przekład i wydanie dzieła największego naszego uczonego, jednego z największych geniuszów świata. I nigdy o téj swéj zasłudze nie wspominał i nigdy nie sarkał na to, że gdy mniéj uczeni i zasłużeni za pomocą blagi zbierają laury, jego, zasłużonego uczonego trzymają w cieniu. On był na to za dobry, za skromny. Dość mu było, że wydał Kopernika, że czynił obserwacye, że wychował kilka pokoleń młodzieży. Cześć twéj pamięci, sumienny pracowniku na polu nauki, cześć zacny obywatelu!
Gdyby nasza dobroczynna i entuzyastyczna w kierunku wynagradzania zasług publika, miała mniéj wyczerpane na podobne cele kieszenie, gdyby ta jéj część wysoka, która ma pełne worki, była choć cokolwiek entuzyastyczną, nie wahałbym się zaproponować wystawienie Baranowskiemu pomnika na jedném ze wzgórz, z których poraz pierwszy patrzył na niebo. Taki dowód publicznéj wdzięczności wpływa nadzwyczaj umoralniająco na młodych zwolenników nauki; taki dowód może-by ocknął nie jednego z zaspanych mieszkańców okolicy do pożytecznéj działalności, taki dowód pokazałby, że publiczność umie żyć i czuć i wydobywać na pełne światło ludzi zasłużonych, choćby im własna skromność kazała się ukrywać. Szczególniéj dziś, w okresie szumnych frazesów, kiedy każda myśl ginie w potopie druków, jeśli jéj autor nie należy do jakiegoś silnego stronnictwa, ten dowód czci dla uczonego obywatela, który pogardzał wszelkiemi blaskami sztucznemi, byłby najbardziéj na czasie...
W Sławkowie zwrócono moję uwagę na niektóre cegły ścian kościoła. Mają one półkuliste wyżłobienia, jakby od ciśnięcia kuli w miękkiéj glinie. Brzegi tych wgłębień są równe, nie wyszczerbione, jakby to być powinno w przypadku, gdyby rzeczywiście pochodziły od gradu kul padających na ściany. O ile słyszałem, mieszkańcy Sławkowa nic nie wiedzą o ich początku. Ponieważ w wielu jamkach owady obrały miejsce na swe oprzędy, więc niektórzy przypisują zagłębieniom zoogeniczne pochodzenie. Hipoteza ta wydaje mi się niezbyt prawdopodobną. Mniemam, że są to raczéj ślady, osłabłych już w locie, kartaczy szwedzkich. W każdym razie rzecz ta warta zbadania.
Mieszkańcy Sławkowa trudnią się głównie rolnictwem podobnie jak wszyscy inni małomieszczanie. Handel i przemysł są nadzwyczaj ograniczone. Kontrabanda, podobnie jak w innych punktach nadgranicznych, odrywa ludność od zajęć szlachetnych i pożytecznych.
Gospodarstwo rolne nie jest w stanie kwitnącym, nie tylko w stosunku do tego, czego-by wymagać należało, ale i w porównaniu z rolnictwem sąsiednich wsi Bukowna i Strzemieszyc. Gruntów miejskich ma Sławków 7,000 morgów; połowa stanowi własność wspólną. Ponieważ to, co jest wspólne, uważa się poniekąd za niczyje, więc téż wspólnicy obchodzą się po wandalsku ze swoją własnością. W lesie panuje gospodarka rabunkowa, wycinają drzewo, wygrabiają ściełkę; łąki poniszczono niewłaściwém wypasaniem; pozostawione bez dozoru piaszczyste wydmy rozszerzają się. Jedném słowem panuje tu negacya wszelkiego racyonalnego gospodarstwa. Drugą połowę stanowią działki, postaci jak najniedogodniejszéj do uprawy. Są wązkie i długie bez dogodnego przystępu, nadzwyczaj utrudniające dozór gospodarza. Ileż to pożytku przynieść-by mogła sama tylko zmiana form geometrycznych działek! Najlepszy dowód dają nam powyżéj wspomniane wsie Bukowno i Strzemieszyce, które zostały rozkolonizowane przez Komisyą Skarbu. Porobiono działki kwadratowe i co dwie przeprowadzono drogi. Każdy gospodarz może widziéć całą swą własność z okna swéj chaty. Z początku nacierpieli się wielce włościanie z powodu zmiany, ale teraz trzymają prym pomiędzy swémi sąsiadami — i pod względem porządku w gospodarstwie i pod względem zamożności. Dobrze-by było, aby prasa nasza podniosła tę kwestyą. Możeby jéj głos, wytrwale powtarzany, doszedł do sfer właściwych i sprowadził zastosowanie metody, zarówno korzystnéj dla włościan i dla kraju, jak i dla rządu. Dałoby się to uskutecznić tylko drogą prawodawczą, gdyż należało-by zburzyć chaty, porozcinać działki, do których już ludziska przywykli i którzy dopiéro w lat kilka lub kilkanaście, tak jak mieszkańcy powyższych wsi rozkolonizowanych, doszli-by do przekonania, jak błogie owoce dał im chwilowy zamęt. Reformę taką można-by także przeprowadzić za dobrowolną ogólną uchwałą — ale u nas nie nastąpił jeszcze czas takiéj samodzielności. Ludzie jeszcze nie umieją okupywać trwałego dobra chwilowemi ofiarami. Pozostaje więc tylko powyższa droga. Jest ona bezwątpienia trudną, ale nie jest niemożliwą. Wprawdzie głos naszéj prasy nie sięga sfer wysokich, ale może znajdzie jakich pośredników. Zresztą, zapewne w cesarstwie ten sam stan rzeczy panuje — więc kwestya ta łatwo może przejść do gazet rosyjskich i tym sposobem wejść w sferę projektów, będących na drodze do urzeczywistnienia.
Ostatnią stacyą téj wycieczki była Dąbrowa. Ale jednodniowy w niéj pobyt mógł tylko rozbudzić w moim umyśle jeszcze większą niż dotąd ciekawość, mógł tylko zaostrzyć chęć poświęcenia téj najważniejszéj miejscowości górniczéj dłuższego czasu. Odkładam sprawozdanie z wrażeń wywołanych pobytem w Dąbrowie do przyszłéj wycieczki, która prawdopodobnie w lecie nastąpi.
- ↑ Pomiędzy napisaniem a wydrukowaniem tych słów zaszedł wypadek, wyłączający podobne nadzieje (!) a przypominający raczéj zasadę: sic vos non vobis...
- ↑ O rezultacie tych prac nie można było przesądzać w czasie niniejszéj wycieczki. W listopadzie r. 1880 badania te zostały ukończone. P. Kontkiewicz tak określa ich rezultat:
„Wyniki ostatnich badań geologicznych w téj okolicy zdają się godzić nas z myślą, że prawdopodobnie pokładów soli u nas wcale nie ma (t. j. w okolicach badanych, Przyp. aut.), że zatém wszystkie dalsze jéj poszukiwania pozostaną równie bezskuteczne jak dotychczasowe. Kiedy bowiem grubość formacyi miocenicznéj w Galicyi znacznie przewyższa 1000 stóp (w Bochni sól dobywają obecnie z głębokości 1400 stóp), w naszym kraju jest ona znacznie mniejsza, bo wynosi zaledwie kilkaset stóp w południowéj jego części nad Wisłą, a ku północy coraz się zmniejsza i zupełnie znika u podnóża gór Śto-Krzyskich. Gdy do tego dodamy, iż formacya ta w wielu bardzo miejscach téj części kraju przecięta jest w dolinach rzek (szczególniéj Nidy) aż do saméj podstawy, to jest do formacyi kredowéj, musimy dojść do wniosku, że gdyby w niéj istniały pokłady soli, musiałyby one zjawić się gdziekolwiek na powierzchni, albo bezpośrednio, albo przynajmniéj w postaci bogatych źródeł słonych. Tymczasem nasze solanki buskie, soleckie i inne są tak biedne, że trudno przypuścić, aby one brały początek z pokładów soli; przeciwnie, należy mniemać, że sól tylko w bardzo rozdrobnionym stanie przenika pokłady glin i gipsów miocenicznych, z których ją wody podziemne wypłókują i na powierzchnię ziemi wynoszą.
„Z łupkowych glin czyli iłów téj formacyi wypływają także źródła nafty we wsi Wójczy niedaleko Stopnicy. Chociaż warunki geologiczne, w jakich zjawia się tu nafta, zupełnie są różne od tych, jakie widzimy w sąsiedniéj Galicyi (gdzie nafta bierze początek w znacznie starszych pokładach), jednakże miejsce to zasługuje na uwagę ze względu na dość obfite wydzielanie się ropy (surowéj nafty) w kilku studniach poszukiwawczych, jakie tu były kopane. W Galicyi podobne oznaki uważają za bardzo dobre i nie wahają się na ich zasadzie przeznaczać większych sum na szczegółowe i głębokie poszukiwania“.
Dodatni więc rezultat powyższéj wyprawy ogranicza się do sfery czysto naukowéj. Ogłoszony on będzie dopiero wtedy, gdy geologowie opracują (zimą) materyał zebrany. Ujemny rezultat co do soli ma jednak praktyczne znaczenie, gdyż, na zasadzie ścisłych danych odwiedzie od bezowocnych a kosztownych poszukiwań. - ↑ Po napisaniu niniejszéj wycieczki do druku, dowiedzieliśmy się, iż Niemiec jak to można było przewidziéć, przegrał swą sprawę w sądzie kieleckim.