<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Ranek posępny, zimny, ponury, ranek poniedziałkowy po zapustnej niedzieli. Miasto jeszcze śpi po wczorajszych balach, długo spać będzie, nabierze sił na ostatki. W powietrzu wiruje śnieg, patrzą nań z uciechą dorożkarze, z niechęcią stróże i policjanci. Oprócz nich niema prawie publiczności na ulicach.
Stasiek Józefiak z gromadą kolegów roznosicieli wylatuje na miasto z Kurjerem. Leci chłopak i pogwizduje jakby na gołębie, a właśnie przed Świętym Krzyżem spostrzega dwa, zapomina na chwilę o obowiązku, gapi się.
— Werfle! Ktości spłoszył, że się to tłucze w taki czas. Ciekawość — czyje?
Gołębie spadły na skwerek przy Koperniku, szukały żeru; spłoszone, frunęły na ramię krzyża u figury Zbawiciela. Tedy Stasiek tam spojrzał i zaczął czytać świeżutką żałobną klepsydrę.
Czytał, podszedł bliżej, palcem po literach poprowadził, obejrzał się, jakby kogo spytać chciał, spojrzał na zamknięte jeszcze drzwi krypty i uspokojony, że nikt nie uważa, zerwał jedną klepsydrę i wziąwszy nogi za pas, poleciał na Berga. Gnał, ile tchu, Erywańską, przerżnął Marszałkowską, wpadł na Pańską.
Tomaszowa, wyprawiwszy męża z dorożką na miasto, zabierała się do szorowania dzieci, gdy Stasiek wpadł zdyszany, zziajany i wrzasnął:
— Wiecie! Pani nasza umarła!
— Ola Boga! Jezu! Kto ci mówił?
— Ot — klepsydra już u Świętego Krzyża! Czytajcie.
Tomaszowa nie umiała czytać, porwała papier i pobiegła z nim na facjatkę do Ambrozików.
Wtedy Stasiek przypomniał sobie Kurjera i chlipiąc, zgarbiony, powlókł się do swej roboty. A na facjatce u Ambrozików była już ciżba i napływało coraz więcej, tłoczyli się wszyscy, całe domostwo tam się zbiegło, mężczyzn, kobiet, dzieci, tłum szary, nędzny, i słuchali Ambrozika, który czytał, jąkając się:
„Kazimiera ze Szpanowskich Sanicka, po krótkiej i ciężkiej chorobie zmarła 9-go lutego w wieku lat 23“.
Po tłumie przeszła fala przeciągłego jęku i szlochanie. Ambrozik odchrząknął, bo go coś dławiło w gardle i kończył:
„Pogrążeni w głębokim smutku ojciec i mąż zapraszają krewnych, przyjaciół i znajomych na nabożeństwo żałobne, odbyć się mające w kościele św. Krzyża dnia 11-go lutego, o godzinie 11-ej zrana, i na wyprowadzenie zwłok w tymże dniu i z tegoż kościoła o godzinie 2-ej na cmentarz powązkowski“.
Ambrozik skończył, pochylił głowę, w ramiona ją wtulił i tak oparty o warsztat, pasował się z buntem, który mu w piersi rósł, a kobiety wśród łkań i szlochań wołały:
— O Jezu, o, Panienko Najświętsza, jakże my tak zostaniemy! Umarła! 23 lata! Toć chyba Boga niema, żeby taka umierała! Toć temu dziesięć dni jeszcze była! Tak się cieszyła że u Józefiaków pozdrowieli. Nad Helą małą siedziała. Co jej się stało! Jako mogła zemrzeć! Jak nam ją Bóg mógł zabrać! O, Jezu, o, Jezu!
— Sądzono nam zginąć! — ozwał się ponury głos męski.
— Chyba ją zabili! — wybuchnęła Tomaszowa. — Ja polecę do ich kamienicy! Takie państwo, a toćby ją z choroby odratowali.
— Matusiu, żebym ja choć ją raz jeszcze w trumnie zobaczyć mogła, moją złocistą! — szeptała Julka, suchotnica.
— Zobaczysz ją w niebie, nieboże. Nie przyjdzie już do nas! Jezu, Jezu! Zabrał ją Bóg jak anioła. Ludzie, chodźmy za nią pacierz zmówić, a juści, i na Powązki za nią pójdziemy!
— I tamci z nią chyba zostać odrazu, bo i poco wracać! — jęknęła Józefiakowa, która ledwie się zwlokła z choroby. I Helę jej zaniosę! Jako ją odratowała, to niech ją ze sobą zabierze.
— Chodźmy do Świętego Krzyża!
Śnieg sypał coraz gęściej, kobiety ruszyły gromadą, pomimo perswazji sąsiadek, wlokła się też Józefiakowa z jakąś zaciętą rozpaczą. I niosła Helę, otuloną w chustkę, i ledwie szła, a gdy się dowlekła, tamte już wracały i sama znalazła się w krypcie. Pusto było i mroczno. Ruch uliczny się budził, ale nikt do umarłych nie szedł, boć karnawał żywych zajmował. Józefiakowa upadła na kolana!
Wysoko, wśród całych gajów roślin cieplarnianych, stała metalowa trumna, katafalk pierwszej klasy kosztował setki, imponował, ale Józefiakowa patrzała nań ponuro! Był to grób jej dzieci, jej doli, jej całej przyszłości. Nie modliła się, poczęła tej umarłej się skarżyć, wyrzucać, a wreszcie, znękana ostatecznie, zaniosła się rozdzierającym płaczem i łkała malutka Hela, nie rozumiejąc, co się stało i chyba poprzez światy duch Kazi ten płacz musiał słyszeć.
— Co wam, kobieto? Czego tak płaczecie?
Ktoś dotknął ramienia Józefiakowej. Obejrzała się, jakiś pan stał nad nią.
— Po mojej pani płaczę — wyjąkała.
— Służyliście u niej?
— Nie, ona ci nam służyła! Pan nie wie! My z Pańskiej ulicy! Nas tam zostało może ze stu ludzi, a wymarnieją bez niej. I poco ona mnie z tyfusu wyratowała i tego robaczka, poco się cieszyła, jak dziecko ożyło z gorączki. A sama od nas poszła! Jakie prawo miała nas rzucić! Chyba Boga niema na świecie!
Mężczyzna popatrzał na trumnę i długo stał nieruchomy.
Kurjera już przeczytali ludzie, coraz wchodził do krypty to lokaj wygalowany, to chłopak od ogrodnika, to posłaniec, kładł każdy wieniec u stóp katafalku i wychodził spiesznie.
— Zaprowadźcie mnie do siebie! — rzekł wreszcie mężczyzna do Józefiakowej. — Pani mi was poleciła. Chodźcie!
U progu skinął na dorożkę, ulokował kobietę, pojechali i szedł za nimi duch Kazi, i słyszał w sobie Boguski jej głos cichy i słodki!
— Stachu — umiłowałam w życiu ciebie i twoją ideę. Teraz ci ich oddaję, tych moich, serdecznie moich. O, Stachu, koili mi oni tęsknotę po tobie, byłeś ze mną przy nich! Takci i tobie będzie. Nie szukaj mnie wśród tych wieńców i nie idź za tym prochem moim na Powązki! Ja tam nie będę, ja z tobą, Stachu serdeczny, wśród nich zostanę!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.