<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

O zmroku, wprost z dworca, przyjechała Ramszycowa i zadzwoniła do Sanickich.
Po twarzy służącego domyśliła się prawdy, spytała o prezesa.
— Leży chory.
— A młodszy pan?
— Wyszedł z panem Szpanowskim.
Ramszycowa rzuciła kartę i poszła na górę, do Downara. Tam przedewszystkiem spytała, czy pani jest, a na odpowiedź przeczącą, weszła bez meldowania do gabinetu, wołając:
— Powiedzcie mi, gdzieście byli i co warta wasza głupia nauka, żeby jej dać umrzeć!
Downar siedział w fotelu u biurka, a w cieniu, w kącie, był ktoś jeszcze.
Downar powstał i powitał ją i za całą odpowiedź ramionami tylko ruszył.
— Nie chciałam wierzyć, żeby ona, tak młoda, tak silna, tak zdrowa, mogła tak zgasnąć! To straszne.
— A może jeszcze bardziej niepodobna, że tak długo żyła! Lepiej jej teraz! Czy to szczęście kilkadziesiąt lat umierać, bo co innego jest życie? Ale teraz nie znajdzie pani łatwo takiej do pracy towarzyszki. Żeby taką nasz brat Laszkę dostał pod Rosienie, toby inaczej szanował i pilnował, ale dla tutejszych za dobra była! Trzeba było zamęczyć dla dogodzenia karnawałowi. Jeszcze niejedna przyjaciółka w duchu jej złorzeczy, że popsuła pogrzebem ostatki. Kukły!
Ramszycowa usiadła i zadumała się.
— Nie marzę nawet, by ją ktoś w mem sercu i uznaniu zastąpił, ale żywi żyją i trzeba o nich myśleć. Ostatni od niej list miałam, że doktór Rajewski nas opuścił! Mała szkoda, niecierpiałam go, ale musimy szukać zastępcy.
— Ona pani już i tego kłopotu oszczędziła. Sama wybrała zastępcę. Ot, tu jest właśnie kolega Boguski! Od dziesięciu dni już ordynuje.
Ramszycowa spojrzała badawczo nań. On się milcząco ukłonił, a Downar dodał:
— Dziś, właśnie przed chwilą, mówiliśmy z nim. Dziwak jest, stawia warunki.
— Jeśli pana Boguskiego wybrała pani Sanicka, zgóry na nie przystaję!
— Będzie pracował miesiąc w pani zakładach na próbę! Jeśli pani dogodzi, chce dostać odrazu dziesięć tysięcy rubli!
— Rozumiem! Instalacja i małżeństwo!
— Nie, pani. Będzie mieszkał przy lecznicy, jeden pokoik mu wystarczy i żenić się nie myśli. Ma dużą, bardzo liczną rodzinę! To dla nich.
— Powtarzam, jeśli pani Sanicka na to się zgadzała, ja przystaję.
— Pani Sanicka tego chciała! — rzekł poważnie Downar. — A ja pani za tego kolegę ręczę, jak ojciec za syna.
— Będziemy tedy razem pracować! Tylko już jej nie będzie z nami! — westchnęła Ramszycowa.
— I jej, tak trzeźwej, zmętniały na chwilę oczy, a nie rada temu, zerwała się, uścisnęła w milczeniu dłonie obu mężczyzn i wyszła.
Żeby nie mąż, zapomniałaby zupełnie o wieńcu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie miała Kazia szczęścia do końca. Nawet jej pogrzeb dał w Warszawie powód do krytyki i wyrzekań. Bo śnieg walił od południa, formalna zadymka.
Z jej racji niszczono toalety, z jej racji musiano najmować karety i przepłacać dorożki, bo o pieszej wędrówce, choćby do pierwszego rogu, mowy być nie mogło, a wszyscy ubolewali nad Andrzejem, który iść musiał za karawanem.
Ale pogrzeb był wspaniały, to przyznano jednogłośnie, musiał kosztować tysiące, ale o ileby był efektowniejszy w pogodę!
A tak pieszo szła tylko hołota, gapie zapewne i rzezimieszki. Ale skąd się tego tyle nabrało na ten psi czas. O pierwszej już tłum był przed kościołem, tłum, źle odziany, może dlatego obojętny na śnieg i ziąb. Zapchał chodnik, wylał się na ulicę, otoczył mrowiem karawan, tamował ruch tramwajów.
Nareszcie ustawiono trumnę i pogrzeb ruszył.
Szedł za karawanem Andrzej i Szpanowski, i to mrowie szare, tłum bezimienny, a za nim dopiero karety i dorożki, ale tłumu nie ubyło, i czerń ta doprowadziła Kazię wiernie do kresu życiowej wędrówki. A śnieg wciął padał, słał jej swe białe kwiaty.
Powązki pochłonęły trumnę i eskortę, a po niedługim czasie zwróciły żywych. Tłoczono się u bramy, siadano napowrót do powozów, mówiono już o potocznych sprawach. Markhamowie młodzi ustąpili swej karety starym Dąbrowskim, wracali dorożką.
— Szczególne, co się z Tunią stało? — dziwiła się Emilka.
— A oto dopiero jedzie! — zaśmiał się Markham. Zatrzymali się. Jednokonką jechała Tunia, zasapana i zziajana, jakby sama ciągnęła wehikuł.
— Rany Pańskie! Gdzie Julek — wołała.
— Pojechał z Andrzejem karetą.
— Macie państwo, a ja się spóźniłam, bo chciałam razem jechać! Czekałam na niego, telefonowałam na wsze strony. Ano, siadam z wami, już biedaczce naprawdę nic nie pomogę. A wianek nasz widzieliście? Opowiecie mi, kto był? A mowy były? Jakże? Płakał kto? A Ramszycowa dała wianek? Tak żałuję, żem się spóźniła, ale to Julka wina. Tak się spieszyłam, nawet nie karbowałam włosów. Co prawda, na tę pogodę ani uczesania, ani toalety nikt nie zauważy. Jakże Andrzej się zachowywał? Wiecie, już gadają, że ona umarła z desperacji, że on za Jarłową lata. Nie dam trzech groszy, że się pobiorą. Serdeczny mi żal Kazi. Dobre było stworzenie, poczciwe, ale brakło jej sprytu kobiecego! Nie umiała wyrobić wokoło siebie sympatji i miłości. Ale nie uważaliście — Radlicz był?
— Nie. To bardzo niestosowne. I Downara nie było.
— A bo się zaraz po śmierci przemówili ostro z Andrzejem i zerwane stosunki! A wiecie, z kim zaręczona Majerówna?
Rozmowa przeszła na temat wspomnień karnawałowych. O Kazi nie było wzmianki. Żywi wrócili do żywych i życia.
Następnej jesieni nad grobem stał posługacz cmentarny i robotnik od kamieniarza, brał rozmiar na nagrobek. Rozmawiali sobie przytem, ćmiąc papierosy.
— To mąż pomnik stawia?
— I, i, i, gdzie zaś! Jakiś stary, siwy! Ojciec pewnie. Bogaty! Siedmset rubli płaci!
— Aha — to ten, co wczora był na mogile kazał ją oprzątnąć. Tylem miał dochodu!
Kamieniarz trącił nogą szkielet bukietu, jakieś badyle suche.
Przecie ktoś maił?
— Nie widziałem, kto. Miotłę ci jakąś przynieśli. Wziął do rąk badyle i roztarł je w palcach.
— Wrzos leśny, żadna parada. Za dziesiątkę dostanie! Ktości na ofiarę nie zbankrutował. A ja tom grosza nie dostał.


KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.