Wspaniałomyślny gracz
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspaniałomyślny gracz |
Pochodzenie | Drobne poezye prozą |
Wydawca | Księgarnia D. E. Friedleina, E. Wende |
Data wyd. | 1901 |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Tłumacz | Helena Żuławska |
Tytuł orygin. | Le Joueur généreux |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Wczoraj, przeciskając się w tłumie bulwaru, uczułem na sobie lekkie dotknięcie ducha tajemniczego, którego życzyłem sobie już dawno poznać, a odgadłem natychmiast, chociaż go nigdy nie widziałem. Bez wątpienia żywił też i on tę samą chęć względem mnie, gdyż przechodząc mrugnął na mnie znacząco okiem, czemu ja nie omieszkałem być posłusznym. Poszedłem za nim z szacunkiem i wnet zstąpiłem z nim do mieszkania podziemnego, olśniewającego, gdzie jaśniał przepych, o którym przybliżonego nawet pojęcia żadna ze wspaniałych siedzib Paryża dać by nie mogła. Wydawało mi się to dziwnem, jak mogłem przechodzić tak często koło tego czarodziejskiego schronienia, nie domyślając się nawet wejścia. Panowała tutaj wytworna choć jędrna atmosfera, która sprawiała, że zapominało się niemal natychmiast o wszystkich nudnych okropnościach życia; wdechało się tutaj błogość jakąś ponurą, jakiej doznawać musieli zjadacze lotosu, gdy wylądowawszy na zaczarowanej wyspie, oświeconej blaskami wieczystego popołudnia, uczuli rodzącą się w nich przy rozmarzających pluskach melodyjnych kaskad chęć nieoglądania nigdy swych progów, swych żon, swych dzieci i niepowracania nigdy na wielkie fale morza.
Były tam dziwne twarze mężczyzn i kobiet, napiętnowane fatalną pięknością, znane mi zda się z epoki krajów, których sobie dokładnie przypomnieć nie mogę, i napełniające mnie raczej sympatyą braterską, niż ową trwogą, co się rodzi zazwyczaj na widok nieznanego. Jeślibym chciał jakimkolwiek sposobem określić szczególny wyraz ich spojrzeń, rzekłbym, że nigdy nie widziałem ócz silniej błyszczących okropnością nudy i nieśmiertelnem pragnieniem świadomości życia.
Siadając, byliśmy już z moim gospodarzem starymi i dobrymi przyjaciółmi. Jedliśmy, pili nad miarę rozmaite gatunki niezwykłych win, i co niemniej niezwykłe, że zdawało mi się po kilku godzinach, iż nie byłem więcej od niego pijany. Tymczasem gra, ta boska rozrywka przerywała w różnych odstępach nasze częste libacye, a przyznać się muszę, że z lekkomyślnością i niedbałością bohatera postawiłem na kartę mą duszę i przegrałem ją w dalszym ciągu gry. Dusza jest rzeczą tak nieuchwytną, tak często niepotrzebną, a czasem znowu tak kłopotliwą, że strata ta nie wzruszyła mnie nawet tyle, co zgubienie karty wizytowej na przechadzce.
Wypaliliśmy sobie zwolna kilka cygar, których moc i nieporównana wonność budziły w duszy tęsknotę za jakimś krajem i szczęściem nieznanem — i odurzony wszystkiemi temi delicyami, ośmieliłem się, i w przystępie poufałości, której nie zdawał się brać mi za złe, wykrzyknąłem, chwytając kubek pełny po same brzegi: „Na twoje nieśmiertelne zdrowie, stary Capie!“
Rozmawialiśmy także o wszechświecie, o jego stworzeniu i o jego przyszłem zniszczeniu; o wielkiej myśli wieków, to znaczy, o postępie i stopniowem doskonaleniu się i wogóle o wszystkich rodzajach głupiej zarozumiałości ludzkiej. Jego Książęca Mość była niewyczerpana w lekkich i wykwintnych żartach o tym przedmiocie, a wyrażała się ze słodyczą wymowy i ze spokojnym dowcipem, czego nie zdarzyło mi się spotkać u żadnego ze sławniejszych mówców ludzkości. Tłumaczyła mi niedorzeczność różnych filozofii, które owładnęły były do tego czasu umysłem ludzkim i raczyła nawet zaszczycić mnie powierzeniem kilku głównych zasad, których korzyściami i własnością z nikim dzielić mi się nie wolno. Bynajmniej nie uskarżała się na złą sławę, którą się cieszy we wszystkich częściach świata, i zapewniała mnie, że ona, ona sama, jest osobą najwięcej interesowaną w niszczeniu zabobonu, i przyznała się, że o swą władzę raz tylko się obawiała, mianowicie w dniu, kiedy słyszała kaznodzieję, bystrzejszego od swych współbraci, wołającego z kazalnicy: „Moi bracia drodzy, nie zapominajcie nigdy, gdy usłyszycie wychwalanie postępu oświaty, że najpiękniejszym podstępem Djabła jest, wmówić w was, że wcale nie istnieje!“
Wzmianka o tym sławnym mówcy, zwróciła naszą rozmowę do spraw akademickich i mój dziwny współbiesiadnik utrzymywał, że w wielu wypadkach nie wzdraga się natchnąć pióro, słowo i umysł pedagogów, i że był obecny osobiście prawie zawsze, chociaż niewidzialny, na wszystkich posiedzeniach akademickich.
Ośmielony taką dobrocią, spytałem go się o nowiny o Bogu, i czy Go dawno widział. Odpowiedział mi niedbale, z lekkim odcieniem smutku: „Pozdrawiamy się, gdy się spotkamy, ale jak dwaj dżentelmeni, u których wrodzona grzeczność nie potrafiła przytłumić całkiem wspomnienia dawnych uraz“.
Wątpliwem jest, czy Jego Książęca Mość dała kiedykolwiek tak długie posłuchanie zwykłemu śmiertelnikowi, to też obawiałem się go nadużyć. W końcu, jak tylko lekki świt zaczął bielić szyby, ta znakomita osobistość, opiewana przez tylu poetów i obsługiwana przez tylu filozofów, którzy pracują nieświadomie dla jej chwały, rzekła do mnie: „Chcę, żebyś zachował o mnie dobrą pamięć i okażę ci, że Ja, o którym mówią tyle złego, jestem czasem poczciwą bestyą, używając jednego z waszych gminnych wyrażeń. W końcu, aby wynagrodzić stratę bezpowrotną, jaką poniosłeś tracąc duszę, daruję ci stawkę, którą byłbyś wygrał, gdyby los tobie był sprzyjał, to znaczy, zdolność ulżenia i zwyciężenia w całem swem życiu tego dziwacznego uczucia Nudy, które jest źródłem wszystkich twych chorób i wszystkich twych nędznych postępów. Ja ci dopomogę urzeczywistnić każde życzenie, które poweźmiesz; będziesz panował nad tobie podobnymi prostaczkami; będziesz opływał w pochlebstwa, a nawet uwielbienia; srebro, złoto, dyamenty, czarodziejskie pałace przyjdą cię szukać i będą cię prosić, byś je przyjął, bez starań z twej strony, by je pozyskać; będziesz zmieniał ojczyznę i okolicę tak często, jak się to tylko twej fantazyi spodoba; będziesz się pławił w rozkoszy, bez wyczerpania, w krajach uroczych, gdzie jest zawsze ciepło i gdzie kobiety są tak woniejące, jak kwiaty, — i t. d., i t. d...“, dodał, żegnając się ze mną z miłym uśmiechem.
Gdyby nie obawa upokorzenia się przed tak licznem zebraniem, chętnie byłbym upadł do nóg temu wspaniałomyślnemu graczowi, aby mu podziękować za jego niesłychaną hojność. Ale powoli, skoro go opuściłem, nieuleczalna nieufność wkradła się do mego łona; nie śmiałem już wierzyć w tak nadzwyczajne szczęście, i gdy, kładąc się spać, odmawiałem modlitwę przez resztę dawnego, głupiego przyzwyczajenia, powtarzałem w półśnie: „Mój Boże! Panie mój, Boże! daj, aby Djabeł dotrzymał mi słowa!“