<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Wspomnienia z martwego domu
Podtytuł w Katordze
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Józef Tretiak
Tytuł orygin. Записки из мёртвого дома
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Zwierzęta w katordze.

Kupienie gniadosza, które wkrótce potem nastąpiło w ostrogu, było dla aresztantów daleko przyjemniejszą rozrywką od wysokich odwiedzin. Ostróg nasz miał swojego konia dla przywożenia wody i wywożenia nieczystości i t. d. Do chodzenia koło niego przeznaczony był pewien aresztant. Roboty naszemu koniowi nie brakło i rano i wieczorem. Gniadek służył już u nas od bardzo dawna. Konik był dobry, ale sterał siły. Pewnego pięknego poranku, przed samym św. Piotrem. Gniadek, przywiózłszy wieczorną beczkę, padł na ziemię i zdechł w kilka minut potem. Żałowano go; wszyscy się dokoła niego zgromadzili, rozprawiali, spierali się. Dymisyonowani kawalerzyści, handlarze, weterynarze i t. p., jacy u nas byli, okazali przy tej sposobności wielką znajomość spraw końskich, pokłócili się nawet, ale gniadosza nie wskrzesili. Leżał martwy, ze wzdętym brzuchem, który wszyscy uważali sobie za obowiązek pocisnąć palcem.
Doniesiono majorowi o zrządzeniu boskiem, a on rozkazał, aby natychmiast kupiono nowego konia. W dzień św. Piotra, rano po nabożeństwie, przy pełnem zgromadzeniu aresztantów. zaczęto przyprowadzać konie na sprzedaż. Rzecz naturalna, że kupno poręczono samym aresztantom. Byli u nas prawdziwi znawcy i oszukać dwustu pięćdziesięciu ludzi, którzy się tem tylko dawniej zajmowali, było rzeczą trudną. Zjawiali się Kirgizi, przekupnie, cyganie, mieszczanie. Aresztanci niecierpliwie oczekiwali zjawienia się każdego nowego konia. Cieszyli się, jak dzieci. Najbardziej im to schlebiało, że oto oni, jak ludzie wolni, kupują konia dla siebie i jakby ze swojej kieszeni i mają zupełne do tego prawo. Trzy konie z kolei przyprowadzano i odprowadzano, czwartego dopiero kupiono. Handlarze wchodzący do ostrogu z pewnem zdumieniem i nieśmiało oglądali się dokoła, a nawet czasem rzucali okiem na konwojowych, którzy ich wprowadzali. Wataha z dwustu takich ludzi, z golonemi głowami, piętnowanych, w łańcuchach i u siebie w domu, w swojem gnieździe katorżnem, którego progów nikt nie przestępuje, budziła w swoim rodzaju uszanowanie. Nasi zaś wysilali się na rozmaite sztuki przy badaniu konia, którego przyprowadzano. Dokąd oni nie zaglądali, czego nie dotykali! I to z takiem zajęciem i z tak poważną miną, jak gdyby od tego zależał dobrobyt więzienny. Czerkiesi wskakiwali nawet na konia oklep; oczy ich zapalały się i prędko coś trzepali swoim niezrozumiałym językiem, szczerząc zęby i kiwając smagłemi o orlich nosach twarzami. Niejeden z Rossyan jak przykuty przysłuchuje się ich sporom, rzekłbyś, w oczy im chce skoczyć. Słów nie rozumie, więc choć z wyrazu chce się domyślić, jak rozstrzygnęli: czy wart co koń, czy nie? Dla postronnego spostrzegacza taka wytężona uwaga dziwną by się wydała. Zdawałoby się, poco się ma tak troszczyć o to aresztant, i to niejeden aresztant pokorny, przybity, który wobec niektórych towarzyszy nie śmie nawet pisnąć. Zdawałoby się, że to on dla siebie kupuje konia, i że w istocie nie wszystko mu jedno, jakiego konia kupią. Oprócz Czerkiesów najwięcej się odznaczali w tej sprawie byli przekupnie i handlarze; im dawano pierwsze miejsce i słowo.
Zaszedł tu nawet pewnego rodzaju szlachetny pojedynek między dwoma aresztantami: Kulikowem, byłym przekupniem i koniokradem a pewnym weterynarzem samoukiem, przebiegłym sybirskim chłopem, który niedawno przybył do ostrogu i już zdołał odciągnąć od Kulikowa całą jego miejską praktykę. Trzeba wiedzieć, że naszych więziennych weterynarzy-samouków ceniono zawsze w mieście, i że nie tylko mieszczanie lub kupcy, ale nawet wyżsi urzędnicy, kiedy im zasłabły konie, zwracali się do tych samouków po radę, pomimo iż w mieście było kilku dyplomowanych weterynarzy. Kulikow do przybycia Jełkina, owego sybirskiego chłopa, nie miał współzawodnika, cieszył się wielką praktyką i naturalnie otrzymywał za nią pieniężną nagrodę. Był to wielki cygan i szarlatan i daleko mniej umiał, niż z pozoru sądzić można było. Pod względem dochodów był arystokratą między aresztantami. Znajomością świata, rozumem, śmiałością i stanowczością swoją oddawna już w nich wszystkich budził mimowolne uszanowanie. Słuchali go i byli mu posłuszni. Mówił mało i tylko wtedy, gdy o coś bardzo ważnego chodziło, ale mówił, jakby rublem darzył. Był to wielki blagier, ale miał dużo prawdziwej, przyrodzonej energii. Choć już nie młody, był bardzo piękny, był też i bardzo rozumny. Z nami szlachtą obchodził się delikatnie a zarazem z niezwykłą godnością. Myślę, że gdyby go przebrać i pod imieniem jakiego hrabiego wprowadzić do stołecznego klubu, to on i tutaj umiałby się znaleść, zagrałby w wista, wziąłby udział w rozmowie, mówiąc nie wiele, ale z aplombem i możeby przez cały wieczór nie poznano się, że to nie hrabia, ale włóczęga. Mówię na seryo: tak był rozumny i bystro oryentujący się. A przytem maniery jego były w całem znaczeniu słowa wytwornie eleganckie; widać, że z różnych pieców jadał chleby. Zresztą przeszłość jego była zupełnie ciemną.
Ale z przybyciem Jełkina, chociaż chłopa, ale niezmiernie przebiegłego, lat pięćdziesięciu, z rozkolników, przyćmiła się weterynarska sława Kulikowa. W jakie dwa miesiące zabrał mu Jełkin całą miejską praktykę.Uzdrawiał on i bardzo łatwo takie konie, od których leczenia jeszcze przedtem wymawiał się Kulikow; uzdrawiał nawet takie, o których zwątpili miejscy weterynarze. Chłop ten dostał się tu wraz z innymi za robienie fałszywych pieniędzy. Trzebaż mu było na starość przybierać do takiej roboty towarzysza! Sam, śmiejąc się z siebie, opowiadał, że z trzech prawdziwych złotych wyszedł u nich jeden fałszywy. Kulikow był trochę dotknięty jego weterynarskiem powodzeniem, nawet wśród aresztantów sława jego zaczęła blednąć. Utrzymywał on kochankę na przedmieściu, chodził w pluszowej kamizelce, nosił srebrną obrączkę na palcu, kolczyk, miał własne buty z wyłogami, i nagle, gdy zabrakło dochodów, musiał zostać szynkarzem; dla tego też wszyscy oczekiwali, że teraz przy kupowaniu gniadosza przeciwnicy wezmą się do siebie, może się nawet pobiją. Oczekiwano z wielką ciekawością, każdy z nich miał swoje stronnictwo. Już ruchliwsi w każdej partyi zaczynali się gorączkować i już powoli obrzucali się wzajem obelgami. Sam Jełkin już ściągnął chytrą twarz swoją do szyderczego uśmiechu. Ale stało się inaczej: Kulikow nie myślał łajać, ale i bez łajania postąpił po mistrzowsku. Zaczął od ustępstwa, z pewnem nawet uznaniem wysłuchał uwag krytycznych swego współzawodnika, ale złapawszy go na jednem słowie, skromnie i stanowczo zrobił mu uwagę, że się myli, i zanim Jełkin zdołał się opamiętać i objaśnić swoje słowa, dowiódł mu, że mianowicie w tem a tem się myli. Jednem słowem Jełkin zbity został bardzo niespodziewanie i zręcznie, a choć pomimo tego wziął górę, przecież i partya Kulikowa była zadowolona.
— Nie, dzieci, jego nie łatwo zbijesz, umie się bronić — mówili jedni.
— Jełkin więcej umie! — robili uwagę inni ale tonem łagodnym.
W obu partyach nagle zapanowała wielka gotowość do ustępstw.
— Nie to, że umie, ale ma rękę lżejszą. A co się tyczy bydlęcia, to i Kulików nie da się zjeść w kaszy.
— Nie da się zjeść w kaszy! Zuch!
— Nie da się.
Nakoniec wybrano i kupiono nowego Gniadka. Był to wyborny konik, młody, ładny, mocny, wyglądał nadzwyczaj przyjemnie i wesoło. Rozumie się, że i pod wszelkimi innymi względami okazał się bez błędu. Zaczęły się targi: żądano trzydziestu rubli, nasi dawali dwadzieścia pięć. Targowano się gorąco i długo, dodawano i opuszczano. Nareszcie samym aresztantom wydało się to śmieszną rzeczą.
— Czy to ty ze swego worka, czy co, będziesz brał pieniądze? — mówili jedni — po co się targować?
— Czy to kazny (skarbu) mamy żałować?
— A jednak, bracia, zawsze to pieniądze artielne.
Artielne! Nie, widać że naszego brata, duraków, nie sieją, sami się rodzimy....
Nareszcie za dwadzieścia ośm rubli stargowano konia, doniesiono majorowi i kupno zostało dokonane. Naturalnie, że natychmiast wyniesiono chleb i sól i z honorami wprowadzono nowego gniadosza do ostrogu. Zdaje się, że nie było aresztanta, któryby go przy tej okazyi nie potrzepał po karku lub nie pogładził po pysku. Tegoż dnia zaprzężono Gniadka do wożenia wody, i wszyscy ciekawie patrzali, jak nowy Gniadek wiezie beczkę wody. Nasz woziwoda Roman spoglądał na nowego konika z nadzwyczajnem zadowoleniem. Był to chłop lat pięćdziesięciu, milczący i poważny. Wszyscy zresztą rossyjscy furmani bywają bardzo poważni i milczący; zdawałoby się, że ciągłe obcowanie z koniem nadaje stateczność a nawet powagę człowiekowi. Roman był cichy, względem wszystkich uprzejmy, niegadatliwy, zażywał tabakę z rogu i od niepamiętnych czasów miał do czynienia z więziennymi gniadoszami. Nowokupiony był już trzecim tej maści. U nas wszyscy byli przekonani, że ostróg powinien mieć gniadego konia, że to mu do twarzy. Potwierdzał tę opinię i Roman. Srokatego naprzykład za nie by nie kupiono. Miejsce woziwody stałe na mocy jakiegoś prawa zajmował Roman i nikt u nas nigdy nie myślał nawet zaprzeczać mu tego prawa. Kiedy padł poprzedni Gniadek, nikomu do głowy nie przyszło, nawet majorowi, obwiniać o to Romana: wola Boża i koniec, a Roman dobry woźnica.
Wkrótce nowy koń stał się ulubieńcem ostroga Aresztanci, choć lud surowy, podchodzili doń często i głaskali. Roman, bywało, wracając od rzeki, zamyka wrota, które mu otworzył podoficer, a gniadek wszedłszy na dziedziniec stoi z beczką i czeka i strzyże nań uszami. „Ruszaj sam!“ — krzyknie mu Roman — i gniadek natychmiast pociągnie sam beczkę, dowiezie ją do kuchni i zatrzyma się, oczekując na kucharzy i paraszników, którzy przychodzą z wiadrami. „Mądrala, gniadek!“, wołają aresztanci, „sam przywiózł!... Słucha rozkazu!“
— Widzisz go, w samej rzeczy: bydlę, a przecież pojmuje!
— Zuch, gniadek!
Gniadek obraca głową i parska, rzekłbyś rozumie, co o nim mówią i cieszy się z pochwał. I zaraz ktoś się znajdzie, co mu wyniesie chleba z solą. Gniadek spożywa i znowu głową zamacha, jakby mówił: „Znam ciebie, znam! I jam miły konik, i tyś dobry człowiek!“
Ja również lubiłem podawać chleb gniadkowi. Przyjemnie mi było patrzeć na jego piękną głowę i czuć na dłoni jego ciepłe, miękkie wargi, żwawo zabierające w koło żywność z dłoni.
Wogóle nasi aresztanci mogliby lubić zwierzęta i gdyby im tylko pozwolono, hodowaliby w ostrogu mnóstwo domowego bydła i ptactwa. I cóźby, jak się zdaje, mogło lepiej zmiękczyć i uszlachetnić ich surowy i zwierzęcy charakter, od tego zajęcia? Ale nie wolno było; ani porządki nasze, ani miejsce nie pozwalało na to.
W ostrogu jednak przypadkiem podczas mojego tam pobytu przebywało kilkoro zwierząt Oprócz gniadka mieliśmy psy, gęsi, kozła Waskę, a przez jakiś czas żył tu orzeł.
W charakterze psa więziennego, jak to już dawniej wspominałem, był u nas Szaryk, rozumny i dobry pies, z którym zostawałem ciągle w stosunkach przyjacielskich. Ale ponieważ u naszego ludu pies w ogóle uważa się za stworzenie nieczyste, na które nie warto zwracać uwagi, więc i na Szaryka prawie nikt nie zwracał uwagi. Żył sobie pies, spał na dworze, jadł resztki kuchenne, i w nikim nie budził szczególnego zajęcia; wszystkich jednakże znał i wszystkich w ostrogu miał za swoich panów. Kiedy aresztanci wracali z roboty, na sam krzyk przed kordegardą: „gefrejtera!“, biegł do bramy, uprzejmie witał każdą partyę, kręcił ogonem i życzliwie spoglądał w oczy każdemu wchodzącemu, oczekując jakiejkolwiek łaskawości. Ale w przeciągu wielu lat od nikogo się jej nie doczekał, chyba tylko odemnie. Dlatego też lubił mię najwięcej. Nie pamiętam, w jaki sposób zjawił się potem w ostrogu i drugi pies. Białka. Trzeciego, Kultiapkę[1], gdy był jeszcze szczenięciem sam do ostrogu przyniosłem, wracając kiedyś z roboty.
Białka było to dziwne stworzenie. Ktoś ją wozem przejechał i miała grzbiet wklęśnięty, tak, że kiedy biegła, to zdaleka zdawało się, że biegną jakieś dwa białe zrośnięte z sobą zwierzątka. Była ona przytem cała jakby parszywa, z gnojącemi się oczyma, z ogonem oblazłym, bez szerści i zawsze podgiętym. Od losu upośledzona, postanowiła widocznie być pokorną. Nigdy na nikogo nie szczekała i nie warczała, rzekłbyś nie śmiała. Przebywała zwykle za kazarmami, poszukując tam sobie żywności; ujrzawszy zaś którego z naszych, natychmiast, jeszcze na kilka kroków przed nim, przewracała się na znak pokory na grzbiet, jak gdyby chciała powiedzieć: „rób sobie ze mną, co ci się podoba, a ja, jak widzisz, nie myślę się nawet sprzeciwiać“. I każdy aresztant, przed którym się tak przewróciła, trącał ją butem, uważając to niejako za swój konieczny obowiązek: „Widzisz ją, podła!“ mówili aresztanci. Ale Białka nawet skomleć nie śmiała i kiedy ją zbyt już zabolało, zawyła tylko głucho i żałośnie. Tak samo przewracała się i przed Szarykiem i przed każdym innym psem, gdy wybiegała w swoich sprawach za ostróg. Bywało przewróci się i leży pokornie, kiedy jaki wielki kłapouchy pies rzuci się na nią z groźnem szczekaniem. Ale psy lubią pokorę w podobnych do siebie stworzeniach. Srogi pies natychmiast łagodniał, w pewnem zadumaniu stawał nad pokornym psem, co leżał przed nim z nogami w górę wystawionemi i powoli z wielką ciekawością zaczynał go obwąchiwać. Co to musiała sobie wówczas myśleć Białka, cała trzęsąca się ze strachu. „A cóż będzie, jak rozbójnik ukąsi?“ przychodziło jej zapewne do głowy. Ale obwąchawszy uważnie, pies rzucał ją, nie znajdując w niej nic godnego uwagi. Białka natychmiast zrywała się i kulejąc puszczała się za długim sznurem psów, które towarzyszyły jakiej Żuczce. Wiedziała ona napewno, że z Żuczką jej nigdy za pan brat nie być, a przecież choćby z daleka za nią pokuleć — i to było dla niej w jej nieszczęściach pociechą. O zaszczytach widocznie przestała już myśleć. Utraciwszy wszelką karyerę w przyszłości, żyła tylko dla chleba, i miała tego zupełną świadomość. Próbowałem ją raz pogłaskać. Było to dla niej czemś tak nowem i niespodzianem, że cała nagle przysiadła do ziemi, na wszystkie cztery łapy, zaczęła drżeć i głośno piszczeć z radości. Przez litość głaskałem ją często, za to też nie spotykała mię inaczej, jak ze skomleniem. Ujrzy zdaleka i skomli żałośnie. Skończyło się na tem, że ją psy na wale za ostrogiem rozszarpały.
Zupełnie inny charakter miał Kultiapka. Dla czego przeniosłem go jeszcze ślepem szczenięciem z warstatu do ostrogu, sam nie wiem. Przyjemnie mi było karmić go i chować. Szaryk natychmiast wziął Kultiapkę pod swoją opiekę i sypiał z nim razem. Kiedy Kultiapka zaczął podrastać, pozwalał mu kąsać swoje uszy, targać szerść swoją i bawić się i sobą, jak się zwyczajnie bawią starsze psy z młodemi. Rzecz dziwna, że Kultiapka prawie nic nie rósł w górę, tylko wzdłuż i wszerz. Szerść miał kosmatą, koloru jasnej myszy; jedno ucho rosło w górę, drugie w dół. Był pełen zapału, jak każdy szczeniak, który z radości, że widzi swego pana, rzuca się na niego z piskiem i gotów nawet twarz lizać. Gdziekolwiek byłem, na moje wołanie: „Kultiapka!“ zjawiał się nagle z za jakiegoś węgła, jak z pod ziemi i z piskliwym zachwytem leciał ku mnie, tocząc się, jak piłka, i przewracając się po drodze. Strasznie lubiłem tego małego potworka. Zdawało się, że los gotował mu w życiu samo tylko powodzenie. Ale pewnego pięknego dnia, aresztant Nieustrojew, który trudnił się szyciem trzewików kobiecych i wyprawą skór, zwrócił na niego szczególną uwagę. Coś go nagle uderzyło. Przywołał Kultiapkę do siebie, obmacał sierć jego, przewrócił go łaskawie i potarzał. Kultiapka, nic nie podejrzewając, piszczał z zadowolenia. Ale nazajutrz rano gdzieś zniknął. Szukałem długo: jak w wodę wpadł; dopiero we dwa tygodnie potem rzecz się wyjaśniła. Sierć Kultiapki bardzo się podobała Nieustrojewowi. Zabił go, zdarł skórę, wyprawił i podłożył w aksamitne zimowe półbuciki, które zamówiła u niego pani audytorowa. Pokazywał mi te półbuciki, kiedy już były gotowe. Futro było wyborne. Biedny Kultiapka!
W naszym ostrogu wielu zajmowało się wyprawą skór i często bywało, przyprowadzali z sobą psy o ładnej sierci, które natychmiast znikały. Niektóre kradziono, inne nawet kupowano. Pamiętam raz za kuchniami ujrzałem dwu aresztantów. O czemś naradzali się z sobą, a jeden z nich trzymał na sznurze wspaniałego, wielkiego, czarnego psa, widocznie drogiego gatunku. Jakiś łotr lokaj uprowadził go od swego pana i sprzedał naszym fabrykantom za 30 kopiejek srebrem. Aresztanci zabierali się do wieszania go. Robiło się to bardzo łatwo: skórę zdzierano, a trupa rzucano do wielkiego i głębokiego zlewu, który znajdował się w najdalszym kącie naszego ostroga, z którego latem podczas wielkich upałów wychodziły straszliwe wyziewy, bo go rzadko czyszczono. Biedny pies, zdawało się, przeczuwał los, który go czeka. Badawczo i niespokojnie spoglądał na nas trzech po kolei i zrzadka tylko ośmielał się pokręcić swoim puszystym opuszczonym ogonem, jakby pragnąc nas zmiękczyć tym znakiem swojej ku nam ufności. Odszedłem co prędzej, a oni naturalnie rzecz swoją zakończyli szczęśliwie.
Gęsi u nas zaczęto hodować także jakoś przypadkiem. Kto je zaczął hodować i do kogo właściwie one należały, nie wiem, ale wiem, że przez jakiś czas sprawiały one wielką uciechę aresztantom, a nawet w mieście nabrały rozgłosu. Wylęgły się w ostrogu, a trzymano je przy kuchni. Kiedy młode podrosły, to wszystkie gęsi, całym kabałem, przyuczyły się chodzić wraz z aresztantami na robotę. Jak tylko zagrzmi bęben i katorga poruszy się, nasze gęsi z krzykiem biegną za nami, rozpostarłszy skrzydła, jedna za drugą przeskakują wysoki próg furtki i niezawodnie udają się na prawy flank, gdzie szykują się, czekając aż się skończy razwodka, t. j. rozprowadzenie aresztantów. Przyłączały się zwykle do największej partyi i podczas roboty pasły się gdzieś niedaleko. Jak tylko ruszała partya z powrotem do ostrogu i one z nią wracały. W fortecy rozeszły się wieści, że gęsi chodzą z aresztantami na robotę. Spotykający mawiali: „No, no, aresztanci idą ze swojemi gęśmi! — jakżeście to ich przyuczyli?“ — „Oto wam na gęsi“ dodawał kto czasem i wręczył jałmużnę. Ale pomimo całej ich wierności wszystkie je na pewną uroczystość zarżnięto.
Za to naszego kozła Waśkę zanieby nie zarżnięto, gdyby nie pewna szczególna okoliczność. I ten skąd się wziął i kto przyniósł jego, nie wiem; niespodzianie znalazł się w ostrogu mały, bialutki prześliczny koziołek. W ciągu kilku dni wszyscy go polubili i stał się on powszechną rozrywką a nawet osłodą, wyszukano i przyczynę, aby go chować: trzebaż mieć w ostrogu przy stajni kozła. Jednak on przebywał nie w stajni, ale z początku w kuchni, a potem chodził po całym ostrogu. Było to niezmiernie wdzięczne i swawolne stworzenie. Biegł na zawołanie, wskakiwał na ławki, na stoły, bódł się z aresztantami, był zawsze wesoły i zabawny. Kiedy mu już się porządne rożki przerzynały, pewnego razu wieczorem Lezgin Babaj siedząc na ganku kazarmy w tłumie innych aresztantów, zaczął się z nim bóść. Długo się już stukali łbami — była to ulubiona zabawa aresztantów — gdy nagle Waśka skoczył na najwyższy schód ganku i jak tylko Babaj się odwrócił, w mgnieniu oka podniósł się na tylnych nogach, przygiął do siebie przednie kopytka i z całym rozpędem uderzył Babaja w tył głowy, tak że ten wywrócił się i zleciał z ganku ku największej uciesze obecnych i samegoż Babaja. Jednem słowem Waśkę wszyscy okropnie lubili. Kiedy zaczął podrastać, dokonano na nim — wskutek ogólnej, bardzo poważnej narady — pewnej operacji, którą nasi weterynarze znakomicie umieli robić. „Inaczej pachnąć będzie kozłem“, mówili aresztanci. Potem Waśka zaczął tyć bardzo. Karmiono też go jak na wypas. Nakoniec wyrósł prześliczny wielki kozieł, z niezmiernie długimi rogami i niezwykle gruby. Bywało idzie i zatacza się. Jego także przyuczono chodzić z nami na robotę dla uciechy aresztantów i spotykanej publiczności. Wszyscy znali aresztanckiego kozła Waśkę. Bywało, gdy pracowano na przykład na brzegu, aresztanci nałamią gibkich gałązek łoziny, narwą jeszcze jakich liści, a na wale kwiatów i we wszystko to przystroją Waśkę: rogi oplotą gałęźmi i kwiatami, po całem tułowiu puszczą girlandy. Wraca bywało Waśko do ostrogu, idąc zawsze przed aresztantami, wystrojony, przyozdobiony, a oni idą za nim i widać, że się pysznią wobec przechodniów. Do tego doszło to lubowanie się Waśką, że niektórym z naszych przychodziło nawet do głowy, jak dzieciom: „czyby nie pozłocić rogów Waśce?“ Ale o tem tylko pogadano, nie zrobiono tego. Pamiętam zresztą, żem pytał Akima Akimycza, najlepszego u nas złotnika po Icku: czy można naprawdę pozłocić kozłowi rogi? Akim uważnie spojrzał na kozła, głęboko się zastanowił i odpowiedział, że ostatecznie można, „ale to będzie nie trwałe, a przytem zupełnie nieużyteczne“. Na tem się skończyło.
I długoby żył Waśka w ostrogu i umarłby chyba z dychawicy. Ale pewnego razu wracając na czele aresztantów z roboty, przystrojony w sposób wyżej opisany, wpadł w oczy majorowi, który jechał naprzeciw dorożką. — „Stój!“ — wrzasnął — „czyj kozieł?“ Dano mu objaśnienie. — „Jak to? W ostrogu kozieł i bez mego pozwolenia? Podoficera!“ Zjawił się podoficer i natychmiast wydano rozkaz niezwłocznego zarżnięcia kozła. Skórę zedrzeć, sprzedać na targu“, a pieniądze otrzymane włączyć do kaziennej aresztanckiej sumy, mięso zaś oddać aresztantom do kapuśniaku. W ostrogu pogadano o tem, pożałowano, ale nie ośmielono się nie usłuchać rozkazu. Waśkę zarżnięto, mięso kupił jeden z aresztantów w całości zapłaciwszy ostrogowi półtora rubla. Za te pieniądze kupiono kołaczy, a ten, który kupił Waśkę, rozprzedał go częściami swoim także na pieczyste. Mięso okazało się w istocie bardzo smacznem.
Żył u nas także przez jakiś czas w ostrogu orzeł (karagusz), z rodzaju stepowych, nie wielkich orłów. Ktoś go przyniósł do ostrogu rannego i zmęczonego. Cała katorga obstąpiła go; nie mógł latać: prawe skrzydło zwisło ku ziemi, jedną nogę miał wywichniętą. Pamiętam, jak gniewnie oglądał się w koło, patrząc na tłum ciekawy i otwierał dziób zagięty, gotując się drogo sprzedać życie. Kiedy się na niego napatrzono i ludzie zaczęli się rozchodzić, odsunął się, kulejąc, skacząc na jednej nodze i pomachując zdrowem skrzydłem, w najdalszy koniec ostroga i tam się w kąt zaparł, szczelnie do palów się cisnąc. Tak przeżył trzy miesiące i ani razu przez ten czas nie wyszedł ze swego kąta. Z początku przychodzono patrzeć na niego i psem go szczuto Szaryk rzucał się ku niemu groźnie, ale widocznie bał się bliżej przystąpić, co bardzo bawiło aresztantów. — „Zwierz! — mówili — nie daje się!“ Potem i Szaryk zaczął mu mocno dokuczać; strach minął i kiedy go podszczuwano, potrafił chwytać orła za chore skrzydło. Orzeł bronił się ze wszystkich sił pazurami i dziobem i zaparłszy się w swym kącie, jak król raniony, dumnie i dziko spoglądał na ciekawych, którzy przychodzili, aby mu się przypatrzeć. Nakoniec znudził się wszystkim, porzucono go i zapomniano o nim, a jednak codzień można było widzieć przy nim kawałki świeżego mięsa i czerepek z wodą. Ktoś przecież myślał o nim. Orzeł z początku nawet jeść nie chciał i nie jadł przez dni kilka; nakoniec zaczął przyjmować pokarm, ale nigdy z ręki albo przy ludziach. Zdarzało mi się nieraz zdaleka mu się przypatrywać. Nie widząc nikogo i myśląc, że jest sam, decydował się niekiedy wyjść z kąta i wlókł się kulejąc wzdłuż palów na jakich dwanaście kroków od swego miejsca, potem wracał, potem znowu wychodził, rzekłbyś, używał przechadzki dla ruchu. Spostrzegłszy mnie, natychmiast ze wszystkich sił, kulejąc spieszył na swoje miejsce, i odwróciwszy w tył głowę, rozwarłszy dziób i najeżywszy się, natychmiast gotował się do boju. Niczem nie mogłem go ugłaskać: kąsał mię i bił, mięsa nie chciał brać z rąk moich, i przez cały czas kiedy bywało nad nim stoję, uporczywie patrzy — patrzy mi w oczy swoim złym, przeszywającym wzrokiem. Samotnie i gniewnie oczekiwał śmierci, nie dowierzając nikomu i z nikim nie chcąc zgody. Nakoniec aresztanci jak gdyby sobie o nim przypomnieli i choć przez dwa miesiące nikt się o niego nie troszczył i nikt o nim nie wspominał, teraz nagle zbudziło się we wszystkich współczucie ku niemu. Zaczęto mówić, że trzeba wynieść orła. — „Niechaj przynajmniej zdechnie nie w ostrogu“ — mówili jedni.
— Wiadomo, ptak wolny, surowy, nie przyuczysz go do ostroga — potakiwali drudzy.
— Widać, że on nie taki, jak my — ktoś dodał.
— Powiedział, co wiedział: to ptak, a my przecież ludzie.
— Orzeł, bracia, jest królem lasów.... — zaczął mówić Skuratow, ale tym razem nie chciano go słuchać. Raz po obiedzie, gdy przegrzmiał bęben wzywający na robotę, wzięto orła, ścisnąwszy mu dziób ręką, ponieważ nie dawał się wziąć inaczej i wyniesiono z ostroga. Aresztanci doszli do wału.Dwunastu ludzi było w tej partyi i wszyscy byli bardzo ciekawi, dokąd pójdzie orzeł. Rzecz dziwna; wszyscy byli z czegoś zadowoleni, jak gdyby cząstkę własnej swobody otrzymywali.
— Widzisz go, sobacze mięso: dobrze mu robisz, a on cię wciąż kąsa! — mówił ten, który go trzymał, prawie z lubością patrząc na złego ptaka.
— Puszczaj go, Mykitka!
— On widać nie da z sobą igrać. Jemu wolę podawaj, prawdziwą wolę woleńską.
Orła zrzucono z wału w step. Była głęboka jesień, dzień chłodny i pochmurny. Wiatr świstał w gołym stepie i szumiał w pożółkłej, wyschłej, kępiastej trawie stepowej. Orzeł puścił się prosto, machając chorem skrzydłem i jakby spiesząc się ujść od nas, dokąd oczy poniosą. Aresztanci ciekawie śledzili, jak migała w trawie jego głowa.
— Widzisz go jaki! — w zamyśleniu odezwał się jeden.
— I nie obejrzy się! — dodał drugi. — Ani razu, bracia, nieobejrzał się, wciąż bieży naprzód! — A ty myślałeś, że wróci dziękować? — wtrącił uwagę trzeci.
— Wiadoma rzecz wola. Wolę poczuł.
— Ot co znaczy słoboda.
— I nie widać go już, bracia....
— Dość tego stania! Marsz! — zawołali konwojowi żołnierze i wszyscy milcząc powlekli się na robotę.







  1. Kultiapa w ludowem narzeczu oznacza człowieka bez rąk, bez palców, kalekę. (Przypisek tłómacza).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Józef Tretiak.