Wspomnienia z martwego domu/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z martwego domu |
Podtytuł | w Katordze |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1897 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Józef Tretiak |
Tytuł orygin. | Записки из мёртвого дома |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oto już i początek kwietnia, zbliża sięWielkanoc. Powoli zaczynają się letnie roboty. Słońce z każdym dniem cieplej i jaskrawiej świeci, powietrze pachnie wiosną i drażniąco działa na organizm. Nadchodzące dni piękne rozkołysują i zakutego człowieka, budzą w nim jakieś żądze, pragnienia, tęsknotę. Żal za swobodą wydaje się jeszcze silniejszym pod jarzącymi promieniami słońca, niż w pochmurny dzień jesienny lub zimowy: widać to na twarzach wszystkich aresztantów. Wprawdzie cieszą się oni z jasnych dni, ale jednocześnie wzmaga się w nich niecierpliwość i porywczość. W istocie, zauważyłem, że u nas na wiosnę częściej zdarzały się kłótnie więzienne, częściej rozlegał się krzyk, gwar, hałas, częściej bywały zajścia. A obok tego nieraz zdarzało się podpatrzeć na robocie czyjś wzrok zadumany, uporczywie wpatrzony w dal siniejącą hen na drugim brzegu Irtysza, gdzie nieobjętym obrusem na półtora tysiąca wiorst zaczyna się wolny step kirgiski; można było podsłuchać czyjeś głębokie, z całej piersi westchnienie, jak gdyby coś ciągnęło człowieka odetchnąć tem dalekiem, swobodnem powietrzem i ulżyć swej przygniecionej i zakutej duszy. — „Echma!“, mówi w końcu do siebie aresztant, i nagle, jakby strząsnąwszy z siebie wszystkie rojenia i dumy, niecierpliwie i gniewnie chwyta za rydel lub cegły, które trzeba przenieść z jednego miejsca na inne. Za chwilę zapomina o nagłem wrażeniu, którego doznał i zaczyna śmiać się lub łajać, stosownie do usposobienia; to znów z nadzwyczajnym i bynajmniej do potrzeby niezastosowanym zapałem rzuca się do zadanej roboty, jeżeli robota jest zadaną — i zaczyna pracować, pracować ze wszystkich sił, jak gdyby ciężarem pracy chciał przytłumić to, co go wewnątrz męczy i dręczy. Wszystko to lud silny, po większej części w kwiecie lat i sił.... Ciężkie są kajdany w tym wieku! Nie poetyzuję mówiąc to, i przekonany jestem o prawdzie tej mojej uwagi.
Nie dość, że w cieple, wśród blasku wiosennego słońca, kiedy całą duszą, całą istotą swoją czujesz i słyszysz wkoło siebie zmartwychwstającą z niepokonaną siłą przyrodę, jeszcze cięższemi staje się zamknięte więzienie, konwój i cudza wola; — prócz tego w tę wiosenną porę na całym Sybirze i w całej Rossyi zaczyna się z pierwszym skowronkiem włóczęgostwo i uciekają ludzie z ostrogów i chronią się po lasach. Po dusznem więzieniu, po sądach, kajdanach i kijach, używają teraz w całej pełni swobody, wędrując, gdzie im się podoba, gdzie ich coś wabi i nęci; jedzą i piją, co się zdarzy, co Bóg pośle, a nocami zasypiają gdzieś w lesie albo w polu, bez wielkiego kłopotu, bez więziennej troski, jak leśne ptaki, żegnając się na noc tylko z gwiazdami niebieskiemi pod okiem boskiem.
Czasem jednakże bywa ciężką i głodną i wyczerpującą „służba u generała Kukuszkina“. Całymi dniami nieraz zdarza się nie widzieć chleba; przed każdym trzeba się ukrywać; trzeba kraść i grabić, a niekiedy popełnić zabójstwo. „Posieleniec jak niemowlę, na co spojrzy, to i ciągnie“, tak mówią na Syberyi o posieleńcach. Przysłowie to w całej sile i z większą nawet słusznością może być zastosowane do włóczęgi. Włóczęga rzadko kiedy nie rozbójnik, a prawie zawsze złodziej, rozumie się więcej z konieczności, niż z powołania. Są zatwardziali, niepoprawni włóczęgowie. Życie wśród lasów, w nędzy i strachu, ale wolne i pełne przygód, ma w sobie jakąś ponętę, jakiś tajemniczy urok dla tych, którzy go raz zakosztowali i oto nieraz zdarza się że ucieka człowiek, nawet cichy i akuratny, który już przyrzekł zostać porządnym, osiadłym gospodarzem. Niejeden się nawet ożeni, ma dzieci, i pięć lat przemieszka na jednem miejscu i nagle pewnego pięknego poranku znika, zostawiając żonę, dzieci i gminę, do której przypisany, bez wieści o sobie. Pokazywano mi w ostrogu jednego z takich zbiegów. Nie popełnił on jakichś szczególnych przestępstw, przynajmniej nic o nich nie było słychać, ale całe życie swoje spędził na włóczędze. Wszędzie bywał: i na południowej granicy rossyjskiej za Dunajem, i w stepie Kirgiskim i we wschodniej Syberyi i na Kaukazie. Kto wie, może wśród innych okoliczności stałby się jakim Robinsonem Kruzoe z namiętną żądzą podróżowania. Zresztą wszystko to mnie o nim inni mówili, sam on zaś rzadko w ostrogu rozmawiał, ograniczając się do rzeczy niezbędnych. Był to maleńki człowieczek, z pięćdziesiąt lat mający, nadzwyczajnie pokorny, z nadzwyczaj spokojną, bezmyślną, prawie idyotyczną twarzą. Latem lubił siedzieć na słońcu i zawsze bywało jakąś piosnkę mruczy pod nosem, ale tak cicho, że o pięć kroków, aż go nie słychać. Rysy jego twarzy były jak zdrętwiałe; jadał mało, najwięcej chleba; nigdy nie kupił sobie kołacza lub kieliszka wódki. I bodaj czy miał kiedykolwiek pieniądze i czy umiał je liczyć! Względem wszystkiego zachowywał się z całkowitym spokojem. Psom więziennym dawał niekiedy pokarm z rąk własnych, a u nas psów więziennych nikt nie karmił, i w ogóle Rossyanin nie lubi psów karmić. Mówiono, że był żonaty i to nawet powtórnie, że gdzieś żyły jego dzieci. Za co się dostał do ostrogu — zupełnie nie wiem. Nasi oczekiwali ciągle, że i od nas się wyśliźnie; ale czy to jego czas jeszcze był nie nadszedł, czy już lata jego wędrowania przeszły dość, że żył sobie wciąż spokojnie, kontemplacyjnie spoglądając na dziwną sferę, która go otaczała. Zresztą trudno było ręczyć, choć zdawało się na pozór, że nicby nie wygrał na ucieczce.
A przecież — w całości biorąc — życie leśne włóczęgi — to raj w porównaniu z życiem w ostrogu. Prawda, że jest ciężkie, ale swobodne i dlatego to każdy aresztant w Rossyi, gdziekolwiekby siedział, staje się niespokojnym na wiosnę, z pierwszymi uprzejmymi promieniami wiosennego słońca, choć nie każdy ma zamiar uciekać. Stanowczo można powiedzieć, że z powodu trudności i odpowiedzialności, odważa się na to ze stu jeden; ale za to dziewięćdziesięciu dziewięciu pozostałych przynajmniej pomarzy o tem, jakby to można było uciekać i dokąd: samo wyobrażenie możliwości ucieczki przyniesie ulgę ich tęsknocie. Niejeden przynajmniej przypomni sobie, jak to on kiedyś uciekał.... Mówię teraz tylko o zasądzonych; daleko zaś częstsze bywa zbiegostwo wśród zostających pod sądem. Zasądzeni na czas oznaczony zbiegają chyba na początku swego aresztanctwa. Aresztant, przebywszy dwa, trzy lata katorgi, zaczyna cenić te lata i powoli godzi się z myślą, że lepiej legalnym sposobem zakończyć lata robót więziennych i wyjść na posielenie, aniżeli hazardować i narażać się na zgubę w razie niepowodzenia.
A powodzenie tak trudne. Zaledwie dziesiątemu uda się los swój zmienić. Z pomiędzy zasądzonych odważają się na ucieczkę częściej od innych ci, których skazano na długoletnie roboty. Piętnaście, dwadzieścia lat, wydaje się nieskończonością; skazany na taki termin gotów jest zawsze pomarzyć o przemianie losu, choćby już dziesięć lat odsiedział w katordze. Wreszcie i piętna stanowią wielką przeszkodę w ucieczce. Wyrażenie zaś; przemienić los — to termin techniczny. To też i przy śledztwie zbieg schwytany odpowiada zwykle, że chciał swój los przemienić. To nieco książkowe wyrażenie daje się dosłownie zastosować do rzeczy. Każdy zbieg ma na widoku nie tyle zupełne wyzwolenie — on wie, że to prawie rzecz niemożliwa — ile nadzieję dostania się do innego zakładu karnego, albo na posielenie, albo wreszcie spodziewa się, że go na nowo sądzić będą, wskutek nowego przestępstwa, które już jako włóczęga popełnił — jednem słowem chce dokądkolwiek się dostać, byle nie na dawne miejsce, które mu obrzydło, nie do dawnego ostrogu. Wszyscy ci zbiegowie, jeżeli nie znajdą sobie przypadkowo w przeciągu lata jakiego miejsca, gdzieby mogli przezimować, — jeżeli naprzykład nie natkną się na jakiego ukrywacza zbiegów, który ciągnie z tego ukrywania korzyść; jeżeli wreszcie nie zdobędą niekiedy zapomocą zabójstwa, jakiego paszportu, z którym można wszędzie mieszkać, — wszyscy oni pod jesień, jeśli ich przedtem nie wyłowią — przybywają gęstymi tłumami do miast i do ostrogów w charakterze włóczęgów i idą zimować do więzień, naturalnie nie bez nadziei uciec znowu latem.
Wiosna oddziaływała i na mnie. Pamiętam, z jaką chciwością patrzałem niekiedy przez szczeliny między palami i jak długo stawałem, bywało, oparłszy głowę o parkan nie mogąc się nasycić widokiem trawy zielonej, co rosła na wale fortecznym i sinego dalekiego nieba, które coraz ciemniejszej barwy nabierało. Niepokój i tęsknota z każdym dniem rosły we mnie i ostróg stawał mi się coraz bardziej nienawistnym. Nienawiść której w ciągu pierwszych lat doznawałem nieustannie, jako szlachcie, ze strony aresztantów, dręczyła mię niesłychanie, zatruwała mi życie. W te pierwsze lata często, bez choroby, podawałem się do szpitala, jedynie dla tego, ażeby nie być w ostrogu, ażeby się uchylić od tej uporczywej, niczem nie poskramianej powszechnej nienawiści. „Wy — żelazne dzioby, wyście nas zadziobali!“ — mówili do nas aresztanci; jakże zazdrościłem nieraz ludziom z pospólstwa, którzy się dostawali do ostrogu! Ci stawali się odrazu towarzyszami dla wszystkich. I dlatego wiosna, mara wolności, powszechna radość w przyrodzie, i we mnie wywoływała smutek i rozdrażnienie.
Przy końcu postu, zdaje się, że w szóstym tygodniu, przypadła na mnie kolej gotowania się do spowiedzi. Już od pierwszego tygodnia cały ostróg podzielony został przez starszego podoficera na siedm zmian, stosownie do liczby tygodni wielkopostnych, które to zmiany kolejno miały gotować się do spowiedzi. Tym sposobem w każdej zmianie znalazło się po trzydziestu ludzi. Tydzień gotowania się do spowiedzi bardzo mi się podobał. Aresztantów mających się spowiadać uwalniano od robót. Po dwa i trzy razy dziennie chodziliśmy do cerkwi, która stała niedaleko ostrogu. Dawno już nie byłem w cerkwi. Wielkopostne nabożeństwo, tak mi znajome z czasów dalekiego dzieciństwa i rodzicielskiego domu, uroczyste modlitwy, pokłony ziemne — wszystko to rozbudziło w mej duszy najodleglejszą przeszłość, przypominało wrażenia z lat dziecinnych i pamiętam, jak mi było przyjemnie, kiedy nas rankiem po ziemi przymarzłej w nocy, wodzono pod strażą z nabitą bronią do Domu Bożego. Straż zresztą nie wchodziła do cerkwi. W cerkwi stawaliśmy zbitym tłumem u drzwi, na ostatniem miejscu, skąd słychać było zaledwie silniejszy głos dyaka i zrzadka dostrzedz można było czarnego ornatu i łysiny księdza. Przypominałem sobie wtedy, jak niegdyś w dzieciństwie, stojąc w cerkwi, spoglądałem nieraz na lud prosty, cisnący się u wejścia i z niewolniczą skwapliwością rozstępujący się przed sutymi epoletami, przed grubym panem, albo przed wyfiokowaną ale nader pobożną panią, którzy koniecznie docisnąć się chcieli do pierwszych miejsc i gotowi byli co chwila pokłócić się o pierwsze miejsce. Tam u wejścia, zdawało mi się wówczas, i modlono się jakoś inaczej, niż u nas, modlono się pokornie, gorąco, z pełną świadomością swojego upośledzenia.
Teraz i mnie wypadło stać na tych samych miejscach, a nawet gorzej, niż na tych: byliśmy okuci i piętnem hańby naznaczeni; od nas wszyscy stronili, nas się bano i każdym razem obdarzano jałmużną. Pamiętam, że mi to nawet sprawiało jakieś dziwne, subtelne zadowolenie. „Więc niechże tak będzie!“ myślałem sobie. Aresztanci bardzo gorliwie się modlili i każdy z nich za każdym razem przynosił do cerkwi swoją żebraczą kopiejkę, kupował za nią świeczkę, lub rzucał do składki cerkiewnej. „Wszakżem i ja człowiek“, tak może myślał lub czuł dając, „przed Bogiem wszyscyśmy równi....“
przyjmowaliśmy komunię podczas Mszy rannej. Kiedy duchowny z kielichem w ręku przemawiał: „...ale przyjm mię jakoś przyjął rozbójnika...“ prawie wszyscy padli z brzękiem kajdan na ziemię, literalnie, jak się zdaje, wziąwszy te słowa do siebie.
Ale oto i niedziela wielkanocna nadeszła. Od zwierzchności dostaliśmy po jaju i kawałku wielkanocnego placka; miasto znowu zasypało ostróg jałmużną. Znowu odwiedziny popa z krzyżem, znów odwiedziny zwierzchności, znowu dobrze omaszczony kapuśniak, znów pijaństwo i włóczęga — wszystko co do joty, jak na Boże Narodzenie, z tą różnicą, że teraz można było przechadzać się po dziedzińcu ostroga i wygrzewać się na słońcu. Było jakoś jaśniej, przestronniej, niż w zimie, ale zarazem ciężej na duszy. Nieskończenie długi dzień letni stawał się ogromnie nużącym podczas świąt. Dzień powszedni mniej długim się wydawał, bo go skracała robota.
Letnie roboty okazały się w istocie daleko trudniejszemi od zimowych. Były to przeważnie budowy inżynieryjne. Aresztanci budowali, kopali ziemię, kładli cegły; inni zajmowali się robotą ślusarską, stolarską lub malarską przy corocznej restauracyi rządowych budynków; inni wreszcie chodzili do fabryki robić cegły. Ta ostatnia robota uchodziła u nas za najcięższą. Cegielnia odległą była o trzy czy cztery wiorsty od fortecy. Co dzień w ciągu lata o godzinie szóstej rano, wyprawiano całą partyę aresztantów, z pięćdziesięciu ludzi, dla robienia cegły. Do tej roboty wybierano takich, co nie byli majstrami i żadnego rzemiosła nie umieli. Brali oni z sobą chleba, ponieważ z powodu odległości miejsca niewygodnie było wracać na obiad do ostrogu i robić tym sposobem ośm wiorst zbytecznych — i dopiero wieczorem, wróciwszy do ostrogu, jedli obiad. Pracę zaś zadawano na cały dzień i dużą pracę, z którą nie łatwo się było uporać. Trzeba było naprzód nakopać gliny, wywieźć ją, nanosić wody, wydeptać glinę w przeznaczonej do tego jamie, wreszcie zrobić znaczną ilość cegieł, bodaj czy nie dwieście lub nawet półtrzecia sta. Ja tylko dwa razy chodziłem do cegielni. Powracali ceglarze dopiero — wieczorem, znużeni, zmęczeni i ciągle przez całe lato wymacali innym, że mają najtrudniejszą robotę. Zdaje się, że im to przynosiło ulgę. Niektórzy jednak chodzili tam dość chętnie: a naprzód robota odbywała się za miastem, miejsce było odkryte, swobodne, na brzegu Irtysza. Zawszeż spojrzeć dokoła przyjemniej. — nie forteczny kazienny widok! Można było i zapalić lulkę swobodnie i nawet poleżeć z pół godziny z wielkiem zadowoleniem. Co się mnie tyczy, to albo jak dawniej — chodziłem do warstatu lub do wypalania alabastru, albo wreszcie, używany byłem w charakterze podającego cegły przy budowach. Pewnego razu wypadło mi przenosić cegły z nad brzegu Irtysza do budującej się kasami; trzeba było przenosić je na przestrzeni siedmdziesięciu sążni, przez wał forteczny, i robota trwała przez dwa miesiące z rzędu. Podobała mi się ona, pomimo, że sznur, na którym trzeba było nosić cegły, ciągle mi plecy nacierał. Ale podobało mi się to, że ta praca widocznie rozwijała we mnie siłę. Z początku mogłem dźwigać tylko po ośm cegieł, a każda cegła ważyła do dwunastu funtów. Potem zaś doszedłem do dwunastu i piętnastu cegieł i to mię bardzo cieszyło. Fizyczna siła w katordze potrzebna nie mniej od moralnej dla przeniesienia wszystkich niewygód tego przeklętego życia.
A ja chciałem żyć jeszcze i po wyjściu z ostroga.
Lubiłem zresztą dźwigać cegły nie tylko dlatego, że ta praca wzmacniała ciało, ale i dlatego, że odbywała się na brzegu Irtysza. Dlatego tak często mówię o tym brzegu, że jedynie stamtąd widać było świat boży, czystą, jasną dal, niezasiedlone stepy wolne, które swoją pustynią dziwne na mnie wrażenie wywierały. Tylko na tym brzegu można było stać tyłem do fortecy i nie widzieć jej; wszystkie zaś inne miejsca naszych robót były albo w fortecy albo koło niej. Od pierwszych dni znienawidziłem tę fortecę i niektóre inne budowle. Dom naszego plac-majora wydawał mi się jakiemś przeklętem, wstrętnem miejscem i przechodząc mimo niego, z nienawiścią zawsze nań spoglądałem. Na brzegu zaś można się było zapomnieć; patrzę, bywało, na tę nieobjętą okiem pustynię, jak więzień patrzy przez okno więzienia na świat wolny. Wszystko tu dla mnie było miłem i drogiem: i złote i gorące słońce na bezdennym błękicie nieba i daleka pieśń Kirgiza, dolatująca z brzegu kirgizkiego. Wpatrując się długo, dostrzegałem nakoniec jakiejś biednej, odymionej jurty bajgusza[1]. spostrzegałem dymek, wychodzący z jurty, kirgizkę krzątającą się około swych dwóch baranów. Wszystko to biedne i dzikie, ale swobodne. Dojrzę jakiego ptaka w sinej dalekiej przezroczy i długo, uporczywie, śledzę lot jego; oto musnął falę, oto znikł w błękicie, oto znów ukazał się ledwie dostrzegalnym punkcikiem.... Nawet biedny suchotniczy kwiatek, który znalazłem w rozpadlinie kamienistego brzegu, i ten jakoś chorobliwie zatrzymał moją uwagę. Smutek, którego doznawałem w tym pierwszym roku katorgi, był nie do zniesienia ciężkim, rozdrażniał mię, czynił mię gorzkim, nie pozwalał mi wielu rzeczy widzieć w koło siebie. Zakrywałem oczy i nie chciałem się przypatrywać. Pośród towarzyszy moich, złych i nienawistnych katorżników, nie dostrzegałem ludzi dobrych, zdolnych i czuć i myśleć, pomimo wstrętnej skorupy, która ich zewnątrz pokrywała. Wśród jadowitych słów nie dostrzegałem nieraz słowa uprzejmego i łaskawego, które było tem droższe, że wypowiedziane bez wszelkich widoków, nieraz wprost z duszy, co może więcej od mojej wycierpiała i zniosła. Ale po co się nad tem rozwodzić?
Byłem niezmiernie rad, gdy bardzo zmęczony wracając do domu, mogłem sobie pomyśleć, a nuż zasnę! a to dla tego, że u nas spanie było latem jeszcze większą męką, niż w zimie. Wieczory wprawdzie bywały czasem bardzo ładne. Słońce, które przez cały dzień nie schodziło z dziedzińca więziennego, zachodziło nakoniec. Następował chłód przyjemny, a potem stepowa noc, prawie zimna. Aresztanci, oczekując zamknięcia kazarmy, tłumami, bywało, chodzą po dziedzińcu, główna zaś masa ciśnie się w kuchni. Tam zawsze podejmowano jakąś kwestyę z codziennego życia więziennego, rozprawiano o tem i owem, roztrząsano jakąś pogłoskę, często niedorzeczną, ale budzącą wielkie wrażenie wśród tych ludzi, odciętych od świata. Tak naprzykład rozeszła się wieść, że nasz plac-major ma być usunięty. Aresztanci są łatwowierni, jak dzieci; wiedzą dobrze, że pogłoska fałszywa, że przyniósł ją znany plotkarz i „niedorzeczny“ człowiek, aresztant Kwasów, któremu od dawna już postanowili nie wierzyć i który w każdem słowie kłamie, — a przecież wszyscy chwytają tę wiadomość, sądzą, radzą, cieszą się, a kończy się tem, że się sami na siebie rozgniewają, wstyd im się zrobi, że uwierzyli Kwasowowi.
— Kto go tam przepędzi! — woła jeden, mówiąc o majorze: — nie bój się, gruby kark, wytrzyma!
— A przecież i nad nim są starsi! — odpowiada inny, gorącego temperamentu i nie głupi człowiek, który z różnych pieców chleb jadał, ale gwałtownie lubił się sprzeczać.
— Kruk krukowi oka nie wykolę! ponuro, jakby do siebie przemówił trzeci, już siwy człowiek, samotnie w kącie dojadający swój kapuśniak.
— A starszyzna pewno się przyjdzie pytać, czy go usunąć, czy nie? — dodaje obojętnie czwarty, z lekka trącając palcami po bałałajce.
— A czemużby nie mieli mnie pytać? — z gniewem odpowiada drugi — to znaczy, że cała biedność prosi, wszyscy wtedy świadczcie, gdy zaczną się rozpytywać. Ale to u nas tak bywa, że przed czasem krzyczą, a jak przyjdzie do rzeczy, stchórzą.
— A ty jak myślałeś? — mówi ten, co grał na bałałajce. — Na toż jest katorga.
— A onegdaj — ciągnie dalej, nie słuchając, co do niego mówią, i rozgorączkowany amator sporów — zostało trochę mąki. Zebrano wyskrobki. posłano sprzedać. Nie, dowiedział się; artielszczyk doniósł, odebrali; oszczędność każe. Co? sprawiedliwie, czy nie?
— Ale przed kim się ty chcesz skarżyć?
— Przed kim? przed samym lewizorem, co jedzie.
— Przed jakim lewizorem?
— To prawda, bracia, że jedzie lewizor, mówi młody, zuchowaty parobek, piśmienny, były pisarz, który czytał „Księży Lavallière“ czy coś w tym rodzaju. Był on zawsze wesoły i figlarny, ale poważano go za pewien zasób wiedzy i otwartość. Nie zwracając uwagi na to, że wiadomość o jadącym rewizorze obudziła powszechną ciekawość, idzie prosto do kucharza i każe sobie dać kawałek pieczeni. Nasi kucharze często handlowali żywnością. Kupią naprzykład za swoje pieniądze wielki kawał pieczeni, upieką go i sprzedają małymi kawałkami aresztantom.
— Za grosz czy za dwa? zapytuje kucharz.
— Rżnij za dwa: niech ludzie zazdroszczą! odpowiada. — Generał, bracia, generał taki z Petersburga jedzie, co będzie cały Sybir oglądał. Rzecz pewna, ludzie od komendanta powiadali.
Wiadomość wywołuje nadzwyczajne poruszenie. Z kwadrans trwają dopytywania: kto mianowicie, jaki generał, w jakiej randze, czy wyższy od tutejszych generałów? O rangach, naczelnikach, kto z nich wyższy, kto kogo może przygiąć do ziemi, a kto się sam zegnie, o tem wszystkiem ogromnie lubią rozmawiać aresztanci, nawet kłócą się, łają, gotowi nawet bić się za generałów. Na pozór co za korzyść z tych sporów? Ale szczegółową znajomością generałów i wogóle władz wyższych mierzy się stopień wiedzy, rozgarnienia i dawniejszego, dowięziennego znaczenia człowieka w społeczeństwie. Wogóle rozmowa o władzach wyższych uważaną; jest w ostrogu, za najpiękniejszą i najpoważniejszą rozmowę.
— Z tego — wypadła, bracia, że to — naprawdę jadą zmieniać majora, robi uwagę Kwasów, mały, czerwoniutki człowieczek, gorący i strasznie nierozgarnięty. On to — pierwszy przyniósł wiadomość o majorze.
— Przekupi! krótko — odpowiada ponury, siwy aresztant, który już uporał się z kapuśniakiem.
— Pewno, że przekupi — powiada drugi. — Czy mało to — on pieniędzy nagrabił! Nim do nas przybył, już dowodził batalionem. A niedawno — chciał się żenić z córką protopopa.
— A przecie się nie ożenił: drzwi pokazali; znaczy, biedny. Jaki z niego pan młody? Wstał z ławy i wszystko z nim. Na Wielkanoc wszystko puścił w karty. Fiedka powiadał.
— Ech, bracie i ja byłem żonaty. Źle się ożenić biednemu; ożeń się a i noc ci będzie krótka! — wtrąca uwagę Skuratow, który nawinął się w tej chwili i wmięszał do rozmowy.
— A jakże! O tobie tu mowa — odzywa się niedbale były pisarz. — A ty Kwasów, powiem ci, jesteś wielki głupiec. Czy ty myślisz, że takiego generała, major przekupi i że taki generał będzie umyślnie jechał z Petersburga, żeby rewizyę robić u majora? Głupi jesteś bratku, oto co ci powiem.
— A co? czy dlatego, że generał, więc już nie weźmie? — sceptycznie ktoś zauważył w tłumie.
— Wiadoma rzecz, nie weźmie, a jeśli weźmie, to już grubo weźmie.
— Rozumie się grubo; według rangi.
— Generał zawsze weźmie, stanowczo oświadczył Kwasów.
— Co? tyś mu dawał? z pogardą odzywa się Bakłuszyn, który w tej chwili wszedł do kuchni. — Bodaj czyś ty widział kiedy generała?
— Otóż widziałem.
— Łżesz!
— Sam zełżyj.
— Dzieci, jeżeli widział, niech tu zaraz przy wszystkich mówi, którego zna generała? No, mów, bo ja znam wszystkich generałów.
— Widziałem generała Zyberta, chwiejnym głospm odpowiedział Kwasów.
— Zyberta? Takiego generała nie ma. Widać, że ci w grzbiet zaglądał, ten Zybert, kiedy jeszcze może był podpułkownikiem, a tobie ze strachu zdało się, że to generał.
— Nie, wy mnie posłuchajcie, krzyczy Skuratow, — bo ja żonaty człowiek. Taki generał był rzeczywiście w Moskwie, Zybert, z Niemców, ale Rossyanin. U rossyjskiego popa co rok spowiadał się przed Wniebowzięciem Maryi Panny, i ciągle bracia, pił wodę, Jak kaczka. Co dzień wypijał czterdzieści szklanek wody z rzeki Moskwy. Powiadali, że to on się od jakiejś choroby tak leczy wodą; mnie sam jego kamerdyn mówił.
— Pewno mu się z tej wody w brzuchu karasie wylęgły? robi uwagę aresztant z bałałajką.
— No, dosyć tego, tu o rzecz chodzi, a oni.... Jakiż to lewizor bracia? niespokojnie zapytuje aresztant Martynow, stary żołnierz, były huzar.
— Łżą ludzie i koniec! — odzywa się jeden ze sceptyków. — I skąd to wszystko wymyślą i po co? A wszystko brednia?
— Nie, nie brednia! dogmatycznie twierdzi Kulikow, który dotychczas milczał wspaniale. Jest to powaga aresztancka, chłop do pięćdziesięciu lat mający, o bardzo przyjemnej twarzy i pogrardliwie-wspaniałych manierach. Wie on sam o tem i jest z tego dumny. Trochę cygan, weterynarz, zarabia w mieście lecząc konie, a u nas w ostrogu handluje wódką. Mądry chłop i wiele rzeczy widział. Kiedy mówi, to jakby ruble kładł na stole.
— Tak jest, bracia — spokojnie ciągnie dalej — jeszcze przeszłego tygodnia słyszałem: jedzie generał, bardzo ważna figura, będzie zwiedzał całą Syberyę. Wiadoma rzecz, przekupią i jego, tylko nie nasz ośmiooki: on i podsunąć się do niego nie odważy. Bo generał generałowi nierówny, bracia. Różni bywają. Tylko ja wam mówię, że major w każdym razie na swojem teraźniejszem miejscu zostanie. To rzecz pewna. My — lud bez języka a między władzami swój na swego donosić nie będzie. Rewizor zajrzy do ostrogu, nic nie zobaczy i doniesie, że wszystko znalazł w porządku....
— Tak, tak, bracia, a major stchórzył: wszak od rana pijany.
— A wieczorem drugą furę wiezie. Fiedka powiadał.
— Czarnego psa nie wymyjesz do biała. Czy to on pierwszy raz pijany?
— Nie, tego już nadto, jeżeli nawet generał nic nie poradzi! — z oburzeniem mówią do siebie aresztanci.
Wieść o rewizorze w mgnieniu oka rozbiega się po ostrogu. Po dziedzińcu włóczą się ludzie i jedni drugim skwapliwie podają tę wiadomość. Niektórzy umyślnie milczą, zachowując zupełną obojętność i tem widocznie starają się przydać sobie powagi. Inni naprawdę są obojętni. Na gankach kazarmy rozsiadają się aresztanci z bałałajkami; tam jeszcze nie przestają gawędzić, ówdzie zaczynają śpiewać, ale wogóle wszyscy tego wieczora są w bardzo podnieconem usposobieniu.
O godzinie dziesiątej liczono nas wszystkich, zapędzano do kazarmy i zamykano na noc. Noce były krótkie; budzono nas o piątej rano, zasypiali zaś wszyscy nie wcześniej, jak o jedenastej wieczór. Do tej godziny trwała jeszcze zwykła gawęda, krzątanina, a niekiedy, jak w zimie, bywały majdany. W nocy robiło się nieznośnie duszno i gorąco. Choć z niezamkniętego okna ciągnie chłódek, pomimo to aresztanci rzucają się na swoich narach jak w gorączce. Pchły roją się tysiącami. Bywały one i w zimie i w bardzo pokaźnej liczbie, ale począwszy od wiosny, rozradzają się do takich rozmiarów, w które nie mógłbym uwierzyć, gdybym ich sam nie doświadczył. A im bliżej lata, tem złośliwszemi się stają. Prawda, że do pcheł można przywyknąć, przekonałem się na sobie, ale bądź co bądź okropnie dokuczą. Nieraz, bywało, tak zmęczą, że leżę, jak w gorączce. Nakoniec kiedy przed samym rankiem uspokoją się, rzekłbyś, zamrą i kiedy pod powiewem rannego chłodu słodko się zaśnie — zaraz u wrót więziennych rozlega się niemiłosierny huk bębna, nakazujący wstawać. Z przekleństwem słucham, zakutując się w kożuch, głośnych, wyrazistych dźwięków, zdaje się, że je liczę, a przez sen lezie mi do głowy nieznośna myśl, że tak samo będzie i jutro i pojutrze i przez kilka lat z rzędu, aż do puszczenia na wolność. A kiedyż to nareszcie ta wolność nadejdzie i gdzie ona? A tymczasem trzeba wstawać; zaczyna się codzienne chodzenie, ciżba.... Ludzie ubierają się, spieszą na robotę. Prawda, można jeszcze było zasnąć z godzinę w południe.
Pogłoska o rewizorze była prawdziwą. Każdego dnia dochodziły potwierdzające wieści i wreszcie wszyscy napewno już wiedzieli, że jedzie z Petersburga pewien znaczny generał zwiedzać całą Syberyę, że już przyjechał, że już jest w Tobolsku. Przychodziły wieści i z miasta: mówiono, że wszyscy tchórzą, krzątają się, chcą wszystko w jak najlepszem świetle przedstawić. Wyższe władze gotowały przyjęcia, bale, uroczystości. Aresztantów całemi gromadami wysyłano równać ulice, skopywać stwardniałe kopce błota, podmalowywać parkany i słupki, tynkować, bielić, jednem słowem chciano w jednej chwili naprawić wszystko, co trzeba było pokazać. Nasi bardzo dobrze rozumieli te rzeczy i coraz goręcej i kłótliwiej rozprawiali o tem. Ich rojenia przybierały, kolosalne rozmiary. Zabierali się nawet do wystąpienia z pretensyą, kiedy generał zacznie ich pytać o żywność. A tymczasem kłócili się i łajali. Plac-major był niespokojny. Częściej zjeżdżał do ostroga, częściej krzyczał, częściej rzucał się na ludzi, zabierał ich do kordegardy i pilnie przestrzegał czystości i porządku. W owym czasie, jak na toż, zaszło pewne zdarzenie, które zresztą bynajmniej nie zaniepokoiło majora, jakby się można było spodziewać, ale i owszem, sprawiło mu zadowolenie. Pewien aresztant w bójce pchnął drugiego szydłem w piersi prawie pod samo serce.
Aresztant, który się dopuścił przestępstwa, nazywał się Łomow; tego, który otrzymał ranę, zwano u nas Gawryłką; był to jeden z niepoprawnych włóczęgów. Łomowych było dwóch u nas, obaj chłopi niegdyś bogaci, żyli w ostrogu dostatnio: mieli samowar, pijali herbatę. Nasz major wiedział o tem i nienawidził ich obu do najwyższego stopnia. Widać było, że szuka przyczepki; Łomowowie tłómaczyli to majorską chęcią dostania od nich wziątki, ale mu nic nie dawali.
Niewątpliwie, gdyby Łomow choć trochę głębiej pchnął szydłem, zabiłby był Gawryłke. Ale skończyło się wszystko na draśnięciu. Doniesiono majorowi. Pamiętam, jak przypędził zadyszany i widocznie rad z tego, co zaszło. Względem Gawryłki okazywał zadziwiającą łaskawość, obchodził się z nim, jak z rodzonym synem.
— Cóż, drużok, czy możesz tak dojść do szpitala czy nie? Nie, już lepiej mu zaprządz konia. Zaprządz natychmiast konia! — zawołał skwapliwie do podoficera.
— Ale ja, wasze wysokobłagorodje, nic nie czuję. Z lekka mię tylko ukłół, wasze wysokobłagorodje.
— Ty nie wiesz, ty nie wiesz, mój miły; zobaczysz potem.... Miejsce niebezpieczne; wszystko od miejsca zależy; pod samo serce ugodził rozbójnik! A ciebie, ciebie, — zaryczał zwracając się do Łomowa, — no, teraz ja ci się dam we znaki!... Do kordegardy!
I rzeczywiście dał się we znaki. Łomowa sądzili i choć rana okazała się bardzo lekkiem ukłóciem, zamiar był widoczny. Przestępcy dodali lat katorgi i przepędzili go przez tysiąc pałek. Major był całkiem zadowolony.
Nareszcie przybył rewizor.
Nazajutrz po przybyciu do miasta, przyjechał do naszego ostrogu. Dzień był świąteczny. Już na kilka dni przedtem, wszystko u nas było wymyte, wygładzone i wylizane. Aresztanci ogoleni na nowo, odzież na nich biała i czysta. Latem, podług przepisu, chodzili wszyscy w białych płóciennych kurtkach i spodniach. Na plecach mieli wszyte czarne kółka o parocalowej średnicy. Przez całą godzinę uczono aresztantów, jak mają odpowiadać, jeżeli wysoka osoba zechce ich pozdrowić. Powtarzano próby, major latał jak kot zagorzały. Na godzinę przed zjawieniem się generała wszyscy stali na swoich miejscach, jak kloce, z wyprostowanemi po bokach rękami. Nakoniec o pierwszej z południa generał przyjechał. Była to ważna figura, tak ważna, iż zapewne wszystkie serca urzędowe w Zachodniej Syberyi musiały zadrżeć przy jego zjawieniu się. Wszedł z miną surową i wspaniałą; za nim wwaliła się wielka świta naczelnych władz miejscowych, które mu towarzyszyły, kilku generałów i pułkowników. Był jeden cywilny, wysoki i piękny pan, we fraku i pończochach, który także przyjechał z Petersburga i zachowywał się nadzwyczaj swobodnie i niezależnie. Generał często zwracał się do niego, z wielką grzecznością. Niezmiernie to zaintrygowało aresztantów: cywilny, a takie uszanowanie dla niego i to jeszcze od takiego generała! Nasz major, ściśnięty w mundurze, z pomarańczowym kołnierzem, z nalanemi krwią oczami, z czerwoną pryszczowatą twarzą, nie wywarł, zdaje się, zbyt przyjemnego wrażenia na generale. Stał opodal, wyciągnięty jak struna i całą istotą swoją wyczekiwał chwilki, w której by się mógł na coś przydać, w którejby mógł popędzić, aby spełnić rozkazy Prewoschoditielstwa. Ale na nic się nie przydał. Generał milcząc obszedł kazarmy, zajrzał, zdaje się, do kuchni, popróbował kapuśniaku. Wskazano mu na mnie; taki to a taki, szlachcic.
— A! — odpowiedział generał. — A jakże się on teraz prowadzi?
— Dotychczas dobrze. Wasze Prewoschoditielstwo — odpowiedziano.
Generał kiwnął głową i po dwóch minutach wyszedł z ostroga. Aresztanci naturalnie byli olśnieni, ale pewien zawód uczuwali. O żadnej skardze na majora nie mogło być mowy i major już z góry był tego zupełnie pewny.