Wully pies owczarski/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wully pies owczarski |
Pochodzenie | Zajmujące czytanki przyrodnicze Nr 4 |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Arct-Golczewska |
Ilustrator | Ernest Thompson Seton |
Tytuł orygin. | Wully |
Podtytuł oryginalny | The Story of a Yaller Dog |
Pochodzenie oryginalne | Wild Animals I Have Known |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wully urodził się w Szkocji wysoko w górach. Właściciel jego pozostawił go przy życiu z jednym tylko bratem; brata dlatego, że był bardzo podobny do najlepszego psa z sąsiedztwa, a jego dlatego, że był ładny, malutki i żółty.
Młodość swoją spędził jak prawdziwy pies owczarski w towarzystwie doświadczonego owczarka, który go kształcił, i starego pastucha, który posiadał tyle doświadczenia ile jego uczeń. Po dwuch latach Wully dorósł i umiał tak obchodzić się z owcami, że stary pastuch spędzał całe noce w karczmie, podczas gdy Wully utrzymywał porządek wśród stada. Za to stary otaczał go taką pieczołowitością, że ten uwielbiał swego pana i okazywał mu wielkie uszanowanie, co było powodem zazdrości całej wsi. Wully nie umiał wyobrazić sobie wyższej istoty ponad Robina, chociaż ten ubóstwiany pan pobierał od właściciela owiec zaledwie pięć szylingów[1] tygodniowej płacy.
Pewnego dnia właściciel polecił Robinowi przyprowadzić stado do miasta na targ. Na Wully’ego spadł cały ciężar tej podróży. Trzysta siedemdziesiąt sześć głupich owiec poprowadzić po przez góry, to nie bagatela!
Miasto, do którego zmierzała podróż, leżało na północy, na drugim brzegu zatoki. Sprowadzone z gór owce w zupełnym porządku wsadzono na prom i przewieziono na drugi brzeg. Zbliżano się do miasta. Wielkie kominy fabryczne buchały dymem, co świadczyło o rozpoczętej pracy. Kłęby dymu unosiły się jak ciężkie ołowiane chmury. Owce, myśląc, że to jest zapowiedź burzy, jak to zwykle bywało w górach, przerażone zaczęły uciekać, rozbiegszy się w 376 kierunkach po ulicach miasta.
To było za wiele na słaby umysł starego pastucha. Patrzał więc bezradnie na rozbiegające się owce, aż wreszcie olśniony jakimś pomysłem zawołał: «Wully, sprowadź je!». Po tym wysiłku siadł wyczerpany na kamieniu przydrożnym i, bez wzruszenia wyczekując na skutek zabiegów Wullego, palił krótką fajeczkę.
Głos Robina był dla psa głosem Boga. Zaczął więc biegać w 376 kierunkach i po długich usiłowaniach zdołał wreszcie sprowadzić wszystkie owce na stanowisko, podczas gdy Robin siedział, obojętnie spoglądając od czasu do czasu na sprowadzane z manowców stado.
Wkońcu Wully, nie Robin, dał znak, że wszystkie już są na miejscu. Stary pastuch zaczął liczyć: 1, 10, 372, 373, 374, 375.
— Wully! — zawołał nagle z wyrzutem — a gdzież jest 376-sta owca?
Pies w okamgnieniu znikł, drżąc ze wstydu.
Tymczasem ledwie pies puścił się na poszukiwanie, zwrócił uwagę stojący opodal chłopczyk, że właściwie jest 376 owiec. Stary zaczął liczyć i przekonał się, że rzeczywiście tak było. Stanął zakłopotany, — co teraz począć? Pan jego rozkazał mu jaknajprędzej przybyć do miasta, a psa jeszcze nie było. Pastuch wiedział, że pies jego nie wróci, zanim jakiejkolwiek owcy nie sprowadzi, choćby miał sprowadzić cudzą. Zdarzało się to już kilkakrotnie. Robin długo się namyślał, co ma dalej robić. Nie stawić się, to równało się utracie pięciu szyllingów tygodniowo; zostawić psa — żal mu było. Wreszcie postanowił nie czekać i wyruszył w drogę. Jak jednak dał sobie radę z tak wielkim stadem, niewiadomo, a zresztą mało to nas obchodzić może.
Tymczasem Wully przeleciał kilka razy całe miasto wzdłuż i wszerz, biegał cały dzień i noc, wreszcie zmęczony i zgłodzony wrócił do zajazdu, gdzie pozostawił swego pana z owcami. Ale jakież było jego zdumienie, gdy się przekonał, że pan jego już wyruszył. Okropnie przykro było patrzeć na biednego psa, gdy z wywieszonym ze zmęczenia językiem, jęcząc i wyjąc, latał tu i tam, szukając śladów pastucha. Latał nad brzeg, wskakiwał do promu, na którym przeprawiał się na drugą stronę, tam przeszukiwał okolicę i znowu powracał, obwąchując każdego, kto zjawiał się z brzegu zatoki, przeszukiwał okoliczne zajazdy i karczmy, — wszystko nadaremnie. Wreszcie drugiego dnia udał się na brzeg i tutaj obwąchiwał każdego, kto wysiadał z łodzi. A że codziennie prom przeprawiał się z pięćdziesiąt razy i przewoził za każdym razem około 100 osób, Wully obwąchiwał dziennie około 10000 nóg, chcąc w ten sposób poznać, czy która nie skrzyżowała się w drodze ze śladami jego pana. Po tym mógłby poznać drogę swego stada. W ten sposób spędził cały tydzień. Wychudł i spochmurniał strasznie. Wprawdzie próbowali litościwi ludzie odciągnąć go od brzegu i nakarmić, ale wszelkie, najłagodniejsze nawet starania, doprowadzały psa do wściekłości. Pozostawili go więc w spokoju.
Mijały dnie i tygodnie, pies nie opuszczał swego stanowiska, ale już bez ociągań brał jadło, które mu ludzie przynosili. Nie ruszył się jednak z miejsca i nie dał się dotknąć nikomu, patrząc tylko tęsknym wzrokiem w przestrzeń, gdzie spodziewał się ujrzeć swego niezapomnianego, ubóstwianego pana.
W czternaście miesięcy po przybyciu Wully’ego do miasta zabrałem z nim znajomość. Był on ciągle jeszcze na swym dawnym stanowisku, ale mówiono mi, że odzyskał poprzedni ładny wygląd: mądra jego wydłużona głowa, otoczona była białym, puszystym kołnierzem, a odstające śpiczaste uszy nadawały mu bystrości. Obwąchał nogi moje równie starannie jak wszystkich i odsunął się zasmucony, tak, że pomimo różnych prób moich, aby zyskać jego przyjaźń, musiałem odejść tak jak wszyscy.
Dwa całkowite lata przepędził pies nad brzegiem, i choć niedaleko stąd znajdowało się jego dawne mieszkanie na wzgórzu, nie ruszył się, wyobraziwszy sobie widać, że bóstwo jego, Robin, chce, aby on tu siedział.
Czasem Wully wskakiwał na prom i przeprawiał się tam i napowrót, a że przejazd psa kosztował zwykle jeden penny, obliczono więc, że przez te dwa lata towarzystwo przewozowe miało u Wully’ego dług, wynoszący około setki funtów sterlingów[2].
Przez cały czas jednak nic nie było słychać o starym pastuchu. Przepadł bez wieści.
Wreszcie zdarzyło się pewnego dnia, że przeprawiał się przez zatokę jakiś barczysty pastuch ze stadem owiec. Wully jak zwykle obwąchał go, ale tym razem nie odszedł, lecz pozostał przy nim, drżał na całym ciele i pomrukiwał. Jeden z przewoźników, widząc to, zawołał do przybysza: «pamiętaj, żebyś psu naszemu czego złego nie zrobił.» «Cóż ja mu mogę zrobić, odpowiedział pastuch, prędzej ja się jego obawiać mogę.» Ale pies patrzał na niego z wesołą miną, ogonem wymachując, pierwszy raz od lat dwuch.
Okazało się, że nowy przybysz był dobrym znajomym starego pastucha i dostał od niego kamasze i chustkę na szyję, które tamten poprzednio nosił. To wystarczyło dla wiernego psa. Stracił on już nadzieję zobaczenia swego dawnego pana i poszedł za tym, który był właścicielem chustki i kamaszy tamtego. Dorley, nowy pastuch, poprowadził stado swe na górę, a z nim i psa znalezionego. Wully stał się więc na nowo psem owczarskim.