Wycieczka (tomik)/Wycieczka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczka |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1932 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Uciekłem dziś w kraj daleki,
Gdzie rzadko kto z ludzi dotrze:
Zrobiłem wielką wycieczkę
W lata szczęśliwsze i młodsze.
W jedną godzinę przebiegłem
Lat całych dwadzieścia kilka...
(Mówią, że wobec wieczności
Życie to jedna jest chwilka).
I nie wiem, jak to się stało,
Kto zmianę zdziałał tę nagłą,
Że wziął mnie z sobą na kozieł
Furman Bartłomiej Zabagło.
Za mną — na tylnych siedzeniach,
Wybitych skórą i włosiem —
W tej samej bryczce siedziało
Osób już starszych coś z osiem.
Niebardzom uważał, o czem
Gwarzyła ludzi tych reszta,
Bom wiedział, że za natręctwo
Jeszcze z nich który mnie zbeszta.
Zresztą tak była zawiła
I mądra ta ich rozmowa,
Że uchem swem siedmioletniem
Nie rozumiałem ni słowa:
Zdanie zaczęte po polsku
Często kończono z francuska,
A i tak było w połowie
Zgłuszone turkotem wózka.
Więc nie słuchałem tej gwary —
Niech starsi gawędzą sami! —
I na znak lekceważenia
Zwracałem się do nich plecami.
Nie dbałem o nich nic a nic
I w dumnej siedziałem pozie,
Bom po furmanie Zabagle
Pierwsze miał miejsce na wozie.
Innej słuchałem rozmowy,
Którą wyborniem rozumiał:
Rozmowy kłosów złocistych,
Którą wokoło łan szumiał.
Słuchałem, jak w głębi miedzy
Odzywa się pasikonik
Piosnką srebrzyście dzwoniącą,
Jak tony szklanych harmonik.
Słuchałem kumkania stawów
Spowitych w rzęsnej opończy;
Słuchałem drgającej z niebios
Radosnej pieśni skowrończej.
Słuchałem szmeru rzeczułki,
Co po kamieniach się pluska, —
Szmeru, co bywał w połowie
Stłumiony turkotem wózka.
Turkotał wózek, turkotał, —
Koła w nim dudnią i pędzą...
Pył się z nich długi, jak z wrzecion,
Wysnuwał szarawą przędzą...
Turkotał wózek, turkotał,
Jak w młynie żarna i pytle,
I sypał mąką kurzawy
Na nasze podróżne kitle.
Skakała nieraz z radości
Bryczka radosna i wartka;
Jechało się pysznie, wesoło,
A wódką jechało od Bartka...
Jednakże nie był pijany
Furman Zabagło Bartłomiej,
Bo biczem konie poganiał
Najtrzeźwiej i najświadomiej.
Nawet po wielkich wybojach
Wiózł jak po drodze równej —
I tylko z nikim nie gadał,
Bo zawsze był małomówny.
Gwizdał se ino pod nosem
staccata i allegretta,
A czasem na swoje konie
Zawołał „wiśta“ lub „hetta!“
Czasem się czapką ukłonił
Figurze koło gościńca,
Albo któremu z kumotrów,
Co szli na sumę do Tyńca.
A że był człowiek przytomny
I trzeźwy był na umyśle,
Więc konie sprawnie zatrzymał,
Gdyśmy zjechali ku Wiśle.
Na drugim wiślanym brzegu
(Przejechać trzeba tam promem)
Klasztor Tyniecki się wznosił,
Urwiskiem podparty stromem.
Wyrastał prosto z opoki,
W kamieniu cały i cegle,
A bystra woda wiślana
Do nóg mu padła ulegle.
Na starych zmurszałych murach,
Pomiędzy kamienne szczerby
Wspięły się krzewy zielone,
Kryjąc napisy i herby.
Czas groźne wyrył tu godła,
Świadcząc, że objął w swe władztwo
Opustoszałe, bezpańskie
Stare tynieckie opactwo.
I w imię wiecznej młodości
Odmładzał murów tych szarość:
Bo już część znaczna zwaliska
Zielenią zdążyła zarość.
I ja się także wspinałem
Na jakąś skarpę zwaloną,
Bom młody był jak te krzewy
I w głowie miałem zielono...
W starym wśród ruin kościele
Ludu zebrały się tłumy;
Dzwony na starych wieżycach
Głosiły początek sumy.
Zabłysły świece woskowe
I wyszła msza uroczysta;
Na chórze głosem ochrypłym
Odezwał się organista.
Pod wtór organów rozgłośny
Pieśń wielka jak fala wzbiera,
Pieśń w nucie swojej fałszywa,
A w treści swojej tak szczera!
Pieśń, co żebrała ratunku
Od moru, ognia, gradobić, —
By można było — choć ciężko —
Na chleb codzienny zarobić...
Jam się przyglądał stojącym
W ołtarzu świętym postaciom...
Modląc się: „Boziu, daj zdrowie
Ojcu, mamusi i braciom“...
„Zdrowaś“ zmówiłem dwa razy,
Potem — w dziedzińcu — raz trzeci,
Licząc jak długo kamień
Rzucony do studni leci.
I pożegnałem tę studnię
(Król Chrobry ponoć ją wykuł),
Bo tam przy promie już czekał
Bartka Zabagły wehikuł.
I znów na lewy brzeg Wisły
Wielka przewiozła nas krypa,
Znów nas witała w Piekarach
Wspaniała, pachnąca lipa.
Znów nas witała swym szumem
I pożegnała uprzejmie
Ta lipa odwieczna, której
Ośm osób wkrąg nie obejmie.
Ośm osób jej nie objęło,
Choć opasali ją kołem,
Aż ja dopiero — dziewiąty —
Rączką ją drobną objąłem.
Siedliśmy znowu na bryczkę;
Bartłomiej z bicza znów strzelił —
I jakby tem cięciem bata
Czas na dwie części przedzielił...
Wśród zbóż i modrych bławatków
Bryczka pomknęła z turkotem,
Aż mnie przywiozła nakoniec
Ku dniom dzisiejszym zpowrotem...
Znikła gdzieś w wielkiej oddali
Wysoka skała tyniecka;
Jak zórz ostatki, przygasły
Słoneczne uśmiechy dziecka...
Czas ruszył chyżo z kopyta —
Brzękły wędzidła, chomąta...
Dnia tego chyba już przeszła
Rocznica dwudziesta piąta...
Z dnia tego garść młodych wspomnień
Dziś mi została jedynie,
Zielonych jako te krzewy
W starej tynieckiej ruinie...