Wyga/Człowiek z drugiego brzegu/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

W tydzień później Kurzawa znajdował się wśród chaotycznie poplątanych łańcuchów górskich, na południe od rzeki Indyjskiej. Opuściwszy Klondike i stanąwszy na dziale wód, porzucił sanki i obciążył bagażem psy. Każdy z sześciu wielkich psów dźwigał pięćdziesiąt funtów. Tyleż niósł na barkach i on. Szedł miękkim śniegiem, ubijając go nartami. A za nim gęsiego z trudnością biegły psy.
Pokochał to życie, głęboką zimę podbiegunową, milczące pustkowia, nieskończoną powierzchnię śniegu, nietkniętą nogą ludzką. Nad nim piętrzyły się lodowate wirchy bezimienne i niezaznaczone na żadnej mapie. Oko jego nie dostrzegało nigdy nawet wzbijającego się w ciche powietrze dolin dymu z obozowiska myśliwego. Sam jeden wędrował przez zamyśloną ciszę dziewiczych przestrzeni. Lecz ta samotność nie przygnębiała go. Kochał tu wszystko, trud dnia, żrące się wilczary, rozbijanie obozu podczas długiego zmierzchu, dygocące gwiazdy na wysokościach, płomienistą glorję zorzy północnej.
Najszczęśliwszym czuł się w rozbitym u schyłku dnia obozie, który wciąż pragnął utrwalić na obrazie, wiedząc zresztą, że widoku jego nigdy nie zapomni. — Ubity w śniegu plac, na którym rozpalał ognisko; jego posłanie — para worków z zajęczego futra, rozesłana na świeżo ściętych sosnowych gałęziach; jego namiot, płótno brezentowe, rozciągnięte tak, że chwytało ciepło ogniska a zarazem zasłaniało go przed zbytnim żarem; osmolony kociołek na kawę, i wiadro, stojące na podstawce z polan, suszące się nad ogniem na kijach kierpce i zatknięte w śniegu do góry końcami narty; dokoła ognia wilczary garnące się do jego ciepła, zamyślone a czujne, kudłate, okryte szronem i przykrywające nogi puszystemi ogonami; zaś ze wszystkich stron — odsunięty zaledwo o parę kroków, wał okalających ciemności.
W takich chwilach San Francisko, „Fala” i O’Hara, wszystko zdawało się być bardzo odległe, pogrążone w zamierzchłej przeszłości, nie rzeczywistość lecz cienie jakichś snów. Trudno mu było uwierzyć, że kiedykolwiek żył życiem innem niż życie pustyni, a jeszcze trudniej przychodziło mu pogodzić się z faktem, że kiedyś mógł brać udział w lekkomyślnem i pustem życiu miejskiej cyganerji. Samotny, nie mając nikogo, do kogoby mógł się odezwać, myślał dużo, głęboko i poprostu.
Przerażało go teraz marnotrawstwo lat spędzonych w mieście, taniość szkolnej i książkowej filozofji, zuchwały cynizm pracowni i gabinetów wydawców, wreszcie żargon spekulantów w klubach. Żaden z nich nie miał pojęcia ani o pożywieniu, ani o śnie, ani o zdrowiu; prawdopodobnie nigdy nie czuli żądła prawdziwego apetytu, ani błogiego bólu zmęczenia, ani szybkiego krążenia oszalałej bujnej krwi, gryzącej całe ciało jak wino, kiedy dzieło zostało dokonane.
A przecież przez cały czas ten piękny, mądry, spartański Kraj Północny wciąż istniał a on nic o nim nie wiedział. Dziwiło go, że mimo tak silnych wewnętrznych skłonności do tego życia nigdy nie słyszał najcichszego jakiegoś wewnętrznego wezwania, nigdy nie próbował nawet szukać. Ale i to zagadnienie po pewnym czasie rozwiązał.
— Uważasz, Bury, ja już wiem.
Pies szybkim pojednawczym ruchem podniósł naprzód jedną przednią łapę, potem drugą, owinął je kosmatym ogonem i uśmiechnął się do niego poprzez ogień.
— Herbert Spencer miał około czterdziestu lat, kiedy wreszcie doczekał się wizji swej najproduktywniejszej działalności i zrozumiał, czego właściwie chce. U mnie przyszło to prędzej. Ja na swoją wizję nie czekałem nawet trzydziestu lat. Mimo wszystko, Bury, wolałbym urodzić się wilkiem i być przez całe życie waszym bratem.
Całemi dniami wędrował wśród chaosu kanjonów i działów wód, nie stosujących się do żadnego rozumnego planu topograficznego. Zdawało się, jak gdyby je stworzył jakiś kosmiczny żartowniś. Napróżno szukał rzeczki lub strumyka, któryby naprawdę płynął na południe ku rzece Mc Question lub Stewarta. A potem zerwała się burza górska, która ogarnęła wichurą chaos wysokich i niższych działów wód. Znajdując się ponad strefą lasów, przez dwa dni walczył poomacku, starając się w jakiś sposób zejść trochę niżej. Drugiego dnia stanął na skraju olbrzymiej palisady. Śnieg padał tak gęsty, że Kurzawa nie mógł dostrzec podnóża tego wału i nie śmiał nawet próbować zejść po jego zboczu. Zawinął się w kożuchy i zebrał dokoła siebie psy w głębokim śniegu, ale ani na chwilę nie pozwolił sobie zasnąć. Rano, kiedy burza ucichła, wypełznął ze swej nory na zwiady. O ćwierć mili poniżej znajdowało się bez najmniejszej wątpliwości zamarznięte, śniegiem zasypane jezioro. Poszarpane turnie okalały je ze wszystkich stron. Wszystko to najzupełniej odpowiadało opisowi. Znalazł jezioro Niespodzianek naoślep.
— Dobrze się nazywa — mruknął, stanąwszy nad jego brzegiem. Kilka starych sosen stanowiło tu całą roślinność. Idąc ku tym drzewom, natknął się na trzy groby, zasypane śniegiem lecz łatwe do poznania dzięki ręcznie wyciosanym krzyżom z niemożliwemi do odczytania napisami. Na skraju zarośli stała mała napółzbutwiała chałupka. Pchnąwszy drzwi, wszedł do niej. W jednym kącie chałupki na czemś, co kiedyś było posłaniem z gałązek sosnowych, dotychczas jeszcze otulony wyliniałemi, rozpadającemi się kożuchami leżał szkielet.
— Ostatni gość nad jeziorem Niespodzianek — przyszedł do przekonania Kurzawa, podnosząc z ziemi bryłę złota, wielką jak dwie jego pięści. Tuż przy tej bryle znajdowała się puszka na pieprz, pełna drobniejszych bryłek złota o nierównej powierzchni, nie zdradzającej ani śladu przemywania.
Wszystko tak się zgadzało, że Kurzawa zupełnie już nie wątpił, iż złoto pochodziło z dna jeziora. Wobec tego, że dno, bronione kilku stopami lodu, było niedostępne, Kurzawa nie miał tu nic do roboty, skutkiem czego, stojąc w południe znowu na skraju palisady, rzucał ku niemu wdół pożegnalne spojrzenia.
— Wszystko w porządku, moje lube jeziorko — mówił, — masz zupełną słuszność, że kryjesz się tutaj! Wrócę ja tu osuszyć cię — o ile twe upiory nie złapią mnie w swe szpony. Nie wiem, w jaki sposób się tu dostałem, ale dowiem się o tem, wydostając się stąd.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.