<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Wyjście w góry
Pochodzenie W czas wojny
Wydawca Księgarnia Wydawnicza J. Czerneckiego
Data wyd. 1915
Druk E. i Dr. K. Koziańscy
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYJŚCIE W GÓRY.


Wzmagał on się poza wierchami i runął w dół, gorący, nieodparty, nawałny, miecąc tumanami chmur i gęstą, rzęsistą siekawicą. Uderzył z taką mocą, aż las pokłonił, ustał i znowu runął. I tak z przerwami, już potem suchy, bez deszczu, obalając jasienie (jesiony) i lipy przy chałupach, rwąc dranice z dachów, krócąc (łamiąc) las, dął przez noc i dzień aż do południa, tłoczył z poza krzesanic kłęby chmur na przewyrt w doliny i krył w pomroce, w mroku chmur, Tatry. A gdy deszcze po nim, mocna wiosenna lić, dwie doby przelały i słońce się zaiskrzyło na niebie, gazdowie z pod Świnnicy i Giewontu uznali, że czas już ku Stawom statek (trzody) wygnać, bo śniegi wyginęły i Kopa Magóry radośnie zazieleniała.
Było to w początku wielkiego maja (czerwca).
Wzięto się więc do mycia i czyszczenia sprzętu szałaśnego, kotłów miedzianych, pucier, gielet (drewniane naczynie z pałąkiem do dojenia owiec), oboniek (płaskie okrągłe naczynie do zwozu mleka), skopców, czerpaków. Juhasi poczęli smażyć w maśle koszule i strugać strzały, naprawiać kołczany; kto miał, to opatrywał rusznicę, lub pistolety na krzemień. Powszechny ruch, powszechna wesołość nastała.
Na wtorek trzy dni przed Zielonemi Świątkami naznaczył baca dzień miesania (mieszania). Ze wszystkich osiedli w pobliżu Hrubego zegnano owce na polankę przed domem Topora Jasicy, gdzie czekali już na nie baca Sobek i juhasi. Tam każdy gazda oddawał swoje stadko, a potem zmieszano wszystkie owce razem do wielkiego zagrodzenia, koszaru. Jeden juhas wziął koronkę w rękę, drugi z zagrody owce puszczał, licząc, a gdy krzyknął z orawska: desat! — juhas paciorek różańcowy przesunął. Owiec było tysiąc dwieście, które bacy gazdowie na lato powierzali.
Osobno stały krowy z pasterkami i młode woły z wolarzami, do szałasu mażącymi. (Szałas nadawał nazwę tylko pastwisku owiec). Stało i kilkanaście koni, mających lato spędzić na hali.
Z mrocznej szarej mgły wyłaniały się wierchy, bystro słońcem złocone, w pełnem obłoków niebie tonące. Liliowo sine i fioletowe były te obłoki, które wiatr po szafirowem niebie gnał. Bo wiatr dął silny w to rano wyganiania na halę.
Wierchy jakoby się ścigały z obłokami, to miały je przed sobą, to za sobą, to ginęły w nich; to znowu ponad szczytami skłębił się tuman kolorowy, a czasem rozbił się w strzępy i rozleciał właśnie w chwili, kiedy blask słońca ugadzał, jak gdyby złotawy ryś wpadł między stado barwistych cietrzewi, sinogarlic i dzikich gołębi na kępach podkrywańskich.
Mnóstwo bab, chłopów, dzieci zebrało się żegnać juhasów, pasterki i swój dobytek. Matki całowały córki, ojcowie upominali synów, ażeby trzody warowali przed wilkiem i niedźwiedziem, bacy słuchali, ze zbójnikami jakby przyszli w odwiedziny, byli grzeczni, co polecali tem więcej, że niejeden z nich sam za młodu „za buczki“ chadzał.
Stara Baganta dawała dziewkom ziela od uroku, od porobiska, tak dla człowieka jedne, jak dla bydlęcia drugie, nieodbyte, gdy się rozdętemu świeżą trawą bydlęciu spałstek (kawałek drewna) w pysk kładzie, a boki gniecie. Brali i juhasi ziela, srebrne pieniążki dając, choć klęte naszyjniki na szyjach nosili.
Ten ów na owce, na statek swój spoglądał, baby krowy po karkach głaskały, osobliwie cielęta przez zimę podrosłe; smutno się im z niemi było rozstawać.
O pogodzie możliwej radzono, lato przepowiadano mokre zrazu, potem aż do jesieni suche i upalne.
Owiec zegnanych do kupy pilnowały już psy wielkie, kudłate, o wilczych mordach, białe, z obrożami kolczatemi na karkach, i obstawili je sobą juhasi zbrojni w ciupagi z brzęczącemi mosiężnemi kółkami na tylcu toporzyska, w kije opalone na czarno, śpierulce, oblaki bukowe, sękowce ze smreka, siekańce nasadzane krzemieniami, buńkosie (maczugi obite mosiężnemi kółkami), wesołe brzękiem przy pochodzie, straszące owce, a straszne jako broń.
Na głowach mieli małe kapeluski czarne, okrągłe, płytkie, z wąskiem skrzelem, wysmarowane tłuszczem, z kostkami z morskich muszelek białych naszytemi na rzemyk, lub z mosiężnemi łańcuszkami owitemi dokoła dla oporu na wiatr. Ten i ów w kołpaku baranim w kształt perski, kostkami, paciorkami, koralikami oplecionym, włosy wymaszczone; na ramiona, od uszu dwie kiecki, huncfuty, we warkoczyki plecione, w paciorki i koraliki zdobne, na szyi brembulce, naszyjniki z kamyków, kulek i kawałków mosiądzu; koszula spięta blachą mosiężną z łańcuszkami, trzpieniem przekłuta, od pasa do pachy pas, z pięciu klamrami, z ciemnej bronzowej skóry, nabijany świecącymi mosiężnemi i srebrnemi guzami, za pasem noże z trzema bulkami (kulkami) z mosiądzu na trzonku, u poniektórego pistolet. Koszula w maśle usmażona, czarna, połyskliwa, z rękawami rozszerzonemi ku pięści, że gdy chłop stanął do kolan opadły kutasikami zdobne, krótka, że ledwie z pod pasa nad portkami rąbkiem wystawała, a często gęsto chłop gołym bokiem i brzuchem błysnął. Portki białe, ze zaszczepkami niebieskiemi i czerwonemi z włóczki, wązkie obcisłe, w onycki wpuszczone i rzemieniem okręcone w pół łydki, na stopie kerpiec z jednego kawałka skóry. Przez ramię torby juhaskie z wełny czarnej i białej plecione, frombijami (frendzlami) zdobne, u niektórego rusznica na krzemień, ale z rzadka, zresztą łuki długie i kołczany strzał pełne, zręcznie z łyka szmerkowego plecione.
Ten i ów zaś to kobza skórzana, to piszczałka z wierzbowego drzewa, to fujera, (fujarka), lub trombita długa niezmiernie, czasem na półtora chłopa zdłuść (na długość), rozszerzona u wylotu; tę osobliwie wolarze miewać lubili. Chłopy same rosłe, smukłe, gdzieniegdzie olbrzym dwie stopy na sążeń, tu znowu chłop, jak pniak, zebrany w sobie, krótki, a z plecami jak ława. Na ramionach serdaki, guńki krótkie, nijako nie wyszywane; ten i ów kożuch na plecy odział.
Przy juhasach młode chłopcy, gońcy, czyli honielnicy, uczniowie na juhasów.
Zaś pasterki miały koszule białe, cyfrowane czerwoną lub czarną nicią grubą na ramionach, spódnice ciemne, wytłaczane w białe kropki, zapaski różowe; nogi w kierpcach tylko nie rzemieniami, ale czarnemi grubemi wełnianemi sznurami, nawłokami owite, na ramionach chustki, stare guńki ojcowe, stare kożuchy macyne (matczyne). Mało która piechotą, ale okrakiem na koniu na drewnianem siodle, na niem przewieszone obońki, garnki, skopce, rajtoki (dzieżeczki na mleko), worki z mąką. Tu znowu koń objuczony kotłami żelaznymi do gotowania strawy, sprzętem juhaskim, przyodziewą męską, dziewecką, zapasami we worach. Przytroczona do siodła tu i ówdzie rąbanica krótka z szrokim obuchem, wygodniejsza od ciupagi do domowej roboty. Dziewki, co pieszo szły, na długim lejcu konie trzymały.
Dziewki bujne, urodne, piersiste i zasadziste, aż się spodnica dzieliła. A twarze rozmaite. Jedne podłużne, ciemnowłose, czarnookie, inne o włosach jasnych, oczach niebieskich, krótkie i kwadratowe z mocno wystającemi kośćmi policzkowemi, nosy najgęściej orle, wspaniałe, o wązkich nozdrzach. A tak u chłopów, jak u bab twarze śmiałe, przytomne, myślące, pełne energii i ochoty.
Ruch był. Juhasi oganiali owce do kierdela (stada), a raz poraz który z radości, że już w hale idzie, pokrzyknął, gwizdnął lub ciupagę zberczącą mosiądzem wysoko ponad głowę rzucił, że zawarczała młyńcem w powietrzu i w rękę mu z brzękotem spadła.
Stał baca Sobek jak buk pomiędzy gromadą. Ruszać już trzeba było, bo słońce wychodziło coraz wyżej.
— No cas! — rzekł popatrzywszy na stado uporządkowane i na słońce i na niebo.
I skinąwszy na starego chłopa, który mu kropidło podał i kotlik miedziany ze święconą wodą podstawił: szedł przed nim dookoła owiec, kropiąc je i modląc się o błogosławieństwo i zachowanie od nieszczęścia, poczem, na czoło pochodu wyszedłszy krzyż ciupagą przed stadem na drodze uczynił i do góry ją ostrzem wzniósł.
Błysnęła stal pod słońce, a to był znak.
— Ostajcie z Bogiem! — krzyknął Sobek do pozostających.
— Boze prowadz! Zegnaj[1] Panbóg! Z Pane Boge! — odpowiedziały mu setki głosów.
Zadęli juhasi i wolarze we fujery i trombity, zabrzęczeli na kobzach, gwizdnęli na piszczałkach, zadźwięczeli na gęślach, zazberczały metalowe kółka przy ciupagach i obijane metalowemi obrączkami maczugi; huknęli ci, co nie grali, krzyknęły na krowy pasterki i klasnęli w bicze wolarze. Szczeknęły psy i zatętniał tupot racic owczych i bydlęcych i tętent kopyt końskich. Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście zagrały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód. I pochód ruszył. Konno i pieszo otoczone stada, wiedzione przez bacę, naprzód w olbrzymiej wydłużonej gromadzie, potem krowy, potem woły, poczęły się sunąć drogą przez Toporową polanę. A wraz rozległo się wyskanie, wysoki krzyk, pasterek i młodych gońców i kilkanaście głosów, przy jęczeniu fujar i trombit, rzępoleniu gęśli i piszczałek, przy basowaniu kóbz zawiodło:

Hej baco nas, baco nas, podź s nami na sałas,
popod białe skole na ślebodnom wole!
Hej baco nas, baco nas, powiedz ze nas hore,
bo my uzdajali w turnickak obore!
Hej baco nas, baco nas, kielo baranów mas,
kielo mas owiecek, kielo mas dziewecek!

Rozłamał się chór — mężczyźni zaśpiewali:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj nam mleka,
my ci przywiedzieme z pod Krzywania byka!

Zaśpiewali mężczyźni, a dziewki odpowiedziały:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj nam syra,
co jo cie niebedem do rania budziela!

I znowu chłopi:

Hej baco nas, baco nas, nie załuj zyntyce,
my ci wybiereme uherskie piwnice!

I dziewki:

Hej baco nas, baco nas, podzwól zatańcować,
co ci dam, to ci dam — nie bedzies załować!

I znowu chórem wszyscy:

Hej w polany, w polany — kosiar murowany,
murowany kosiar — baca jako cysar!...
Huuhahahauuu!

Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście, grały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód.
Szli juhasi, pasterki, trzody, konie z hukaniem, brzękiem, muzyką, śpiewem i cudowną grą tysięcy dzwonków. Rzucane w powietrze i chwytane w rękę migotały ciupagi. Tonęli w lecie.
Wąż jakoby olbrzymi, łuskami migocąc i brzmiąc; wsuwał się w nieprzejrzany, prawieczny las.
Idom...
Aż wschłonął ich głęboki mrok drzew.
Z lasu zaś jeszcze biegła juhaska pieśń:

Hej idom se owiecki, idom se barany,
hej idzie se za niemi juhas porubany!
Hej porubane rence, porubane plecy,
hej wtoze ig porubał? Przi dziewcynie w nocy!
Hej dziewcyno kohana, z tysiąca wybrana,
hej pieknie tobie hodzić we krwi po kolana!
Jej gineni skroś tobie gazdowscy synowie,
hej jaze cie piorunem zatrzaśli bogowie!...

Z coraz dalsza, z coraz dalsza słychać było jęczenie dalekonośnych trombit i zbyrkotanie spiżowych tyrlików i kłapacy.
Powoli wznosił się pochód lasem.
Przepromienne słońce lało się na trawę i pachnące młode liście drzew, wycinane w rozmaity, śliczny kształt, nabrzmiałe soczystą zielonością i tak wesoło, że „hnet byś rzék, ize świergotać zacnom, jako sikory leśne“. Nawet ciemne igły smreków, jodeł i cisów świetliły się pogodnie.
Wiodła droga jeszcze lasem kęs pod górę, a potem na prawo, w perci (na ścieżki).
Tam się owce poczęły wydłużać w nieskończony sznur, bo było wązko, po boku się ledwie juhas pod smreczki przeciskał, albo też w stadzie, pomiędzy owcami z psem szedł. Gęstwa była straszna, drzewo nigdy nie cięte, chraścią, smędlakami (krzakami suchemi gałęziami) zarośnione i zatrzepane. Tysiąc dwieście owiec wyciągnęło się w biały i czarny sznur, kozy w nim, a za niemi jedna za drugą szły krowy i woły, wielkie rogi między gęstwiną przedzierały. Od turlika pierwszej owcy do kłapaca ostatniego wołu dźwięczał i dzwonił spiż na ogromnej śródleśnej, błędnej w zakręty przestrzeni.
Bystrzej i bystrzej pod górę, między stary, choć coraz niższy las, gdzie się już wszelkie inne drzewo traciło, a tylko smreki coraz wyłączniej zostawały, koło potoku, co z Czarnego Stawu szedł, podbijać się począł pochód ku wąwozowi poza Kopą Królową, ku Królowej Hali, od Maćka Króla, co tam pierwszy paść zaczął, nazwanej. Aż sięgnięto kosodrzewiny i po kilku godzinach cienia leśnego ujrzano słońce i wierchy i ostry górski powiew przypłynął.
Naówczas taka radość owładła serce Sobka Topora z Hrubego, że zabrzęczał nabijaną ciupagą swoją nad głową i wzniósł głos:

Hej idom se owiecki tem stawiańskim pyrciom —

drugi wiersz dziesiątki męskich, kobiecych i chłopięcych głosów rzuciły na las:

Hej juhasa nie widać, zwonki zbyrcom!

i powtórzyły raz drugi, jak zwykle.
Baca dobył pistoletu z za pasa i strzelił. Huknęły za nim i inne rusznice i pistolety, zadęto znów we fujary i kobzy, które już nad lasem były, a kto z lasu z instrumentem wychodził, dąć zaczynał, tak, że muzyka rosła i wzmagała się od momentu do momentu.
Wkraczano w dziedzinę szczęścia.
Wtem: is! is! icie go! — ozwały się krzyki.
Czy zaspał w cieple i zbudziły go dopiero strzały i hałasy, czy telo (tyle) miały, a ciekawy był: olbrzymi czarny niedźwiedź z karbu pod Królową patrzał. Stał tak zachylony na ubocz, że mu tylko łeb z karkiem i piersiami i przednie łapy widać było, a cień gruby padał odeń na murawę zieloną.
Przekrzywił łeb, jakgdyby lepiej nastawionemi uszami się przysłuchać i lepiej małemi ślepiami się przypatrzeć chciał, i widniał w górze.
— Hej! Jak to se hań hyrnie[2] stoi! — krzyknął, któryś z juhasów!
— Erezie! — krzyknął inny, niby jak na owce, chcąc go zegnać.
— Nie byłbyś ty telo durny, kieby haw Sabałas nami beł! — zawołał trzeci.
Już jednak sześć, czy siedm srogich psów z okrutnem ujadaniem pod górę się po upłazie (uboczu trawą porosłem) puściło. Niedźwiedź nie czekał, tylko zawrócił się i znikł za upłazem.
— He! To obieś! Myślał, co se tu bedzie wirhował[3], jako bedzie fciał! — ozwał się Michna, wolarz.
— Wójt halom! Sołtys stawiański! — szydzili juhasi.
Jeszcze raz się niedźwiedź wyżej pokazał na wysiecysku, (miejsce wodą z trawy odartem), między kosodrzewiną ku Magórze i znikł.
— Ale ze je chytry[4] — wołano. — Hipce jak jeleń. Stracieł sie psie drewno w pustkak!...
Psy przywołane wróciły, a pochód cały posuwał się po stokach Magóry po pochyłej darni aż znowu na perć między kosodrzewiną i ogromnemi głazami, co ku stawiańskiemu owczemu szałasowi i krowim szopom wiodła, wstąpił. Pomiędzy wyrosłą kosodrzewiną owce poczęły ginąć z widoku. Sobek, poprzodku idąc, wybujałą od jesieni tu i ówdzie gałąź zamachem ciupagi odtrącił i wiódł, aż się szałas i szopy ukazały.

Dolina, dolina, na dolinie sałas,
cemuz mie dziewcyno do niego nie wołas?...

śpiewał juhas, tańcząc w pochodzie „drobnego“ i wywijając ciupagą nad głową.
Wkroczono w dziedzinę szczęścia.
Poruniło się (zazieleniło z wiosną) pięknie, gdzie okiem spojrzeć, zielono, tylko na turniach śniegu płaty olbrzymie, w źlebach, gdzie do cienia, hrubo go jeszcze na chłopa zwyść (na wysokość).
Jasne białe mgiełki kołysały się nad wierchami.
Zmęczone bydło poczęło się zaraz paść koło szałasu i szóp.
Wiatry halne, a osobliwie ten wielki, co z końca grudnia (z początku listopada) wiał, porobiły szkody, postrząsały kamienie z dachów, a śniegi wielkie, co w zimie, w jagweńcie przed gody (w grudniu przed Bożem Narodzeniem) i potem drugi raz w godniku (styczniu) ku końcu miesiąca spadły, zgniotły szopy dwie krówskie do imentu (zupełnie). Trzeba było naprawiać, ale to się duchem przy telik (tylu) chłopach i wszelkim sprzęcie potrzebnym z domu zabranym robiło.
Koszary jęto stare naprawiać, nowe stawiać, strągi (miejsca do dojenia owiec) w nich grodzić. Ożyła hala.
Zapłonęła watra w szałasie bacowskim; gruby zawaternik (kłat drzewa) z tyłu watry tlał, a smolne drzewo raz po raz dorzucane, trzaskało iskrami i miły, znany, gryzący, gęsty dym szałaśny napełnił wnętrze! Na jadwidze (długim kiju) uwieszonej u żerdzi poprzecznej, pod dachem szałasu z dwu stron przymocowanej, wisiał kocioł, a w nim warzyła się kluska z owsianej mąki, bo jeszcze nie dojono. Filarowego Józka Bronka od Cajki ją gotowała. Na odwiecerz (ku wieczorowi), kiedy owce zegnano do koszarów, poszedł baca do szałasu po żarzące węgle, ziela zbierane na Matkę Boską Zielną i żywicę ze smerków, uzbieraną w lesie w łubek z kory smrekowej wrócił z tem ku owcom, zdjął kapelusz, przeżegnał się i kadząc od zachodu ku wschodu ku wschodowi trzy razy obszedł je w milczeniu, z powagą wielką.
Po trzecim razie wysypał węgle na ziemię przed strągą, korą przykrył i ukląkł, a za nim poklękali na jedno kolano juhasi, w oknach (otworach zagrodowych) stojący i odmówili pacierze do Opatrzności, aby się owce dobrze pasły i doiły i aby im rzucone przez złych ludzi uroki, porobiska, nie szkodziły, osobliwie przeciw zwartogłowianiu, skolerzeniu (chorobie skurłata, czyli wymienia) i tracelinie (gubieniu się w górach).
Gdy się pomodlili, powstał baca i krzyknął na gońców: Goń! Ci zegnali owce ku oknom, a juhasi wzięli się do dojenia i wypuszczali po jednej ze strągi. Gdy podojono, gońcy zawołali: Dość! Nieg bedzie pokwalony Jezus Hrystus! Juhasi przeżegnali się i chuchnąwszy w ręce ruszyli ku szałasowi za Sobkiem bacą. Ten uchylił skrzypiących drzwi i przestąpiwszy próg pozdrowił pustkę: „Nie bedzie pokfalony Jezus Hrystus!“
Potem nad naczyniem, w którem się mleko na żentycę przygotowywało, Sobek, zakasawszy szerokie rękawy koszuli, rozciągnął czystą, cieniutką, lnianą satę, (szmatę), położył na środku jej mały, gruby woskowy krzyżyk, święcony i drobnej cetyny, gałązek smrekowych, aby mleko szło z gielet bez brudu i poświęcone.
Gdy zaś i krowy wydojone do szóp zaparto, woły, konie i capy polegały na trawie, psy koło nich zeszli się pasterze do bacowskiego szałasu.
Było tam towarzystwo przebrane, chłop znał do chłopa sposób, (wiedział, co drugi chłop wart), a i dziewki były nie płone, bo każda obuchem wilka ubić mogła.
Tam oni koło watry siedzieli w dymie dusznym, wędząc w nim gibkie, mocne ciała i pasterskie odzienie.
Na hali zbyrkotały dzwonki, to tu, to tam, to owcze, to wole, to z królewskich szóp, ale nie często, bo stace (bydlę) było zmęczone drogą, więc spoczywało spokojnie.
Pies czasem zaszczekał. Było cicho.
Gwarzyli — musieli się na nowo w halę wżyć.
Opowiadał Wojtek Gdowin, co mu matka mówiła, jako mądry na mądrego trafił. Jechali furmani drogą i strasznie się im chciało pić, bo było prawie właśnie gorkie, gorące, połednie, a juhas owce pasł na upłazie.
Pyta się furman furmana: piłbyś?
— Jybyś pił, kiebyś miał co?
Furman zatrzymał konie, podstawił putnię pod dyszel, sjon (zdjął) huzdę z konia, zawiesił na dyszlu i wzion doić mleko z dyszla z tej huzdy.
Do razu owce staneny (stanęły) na upłazku i zbecały. He! Skoceł juhas! Zrucił cuhe ze sobie, prasnon na ziom, kie zacnie bić po niej toporzyske!
Ustał ten doić, co doił z usty, ba (ale) coz, kie trza było do juhasa jeszcze w pytanie (w prośby), żeby ustał bić, bo się widziało, iże kości w grzibiecie furmanowi wypukajom. Tak wej mądry na mądrego trefił. Wiedział furman owcom porobić, (czarować), coz, kie i ten juhas wybity (doświadczony) chłop był; znał się bronić...
Potem, kiedy gwiazdy na niebo wyszły, nocny wietrzyk w kosodrzewinie i w poniżnej smreczynie zaszeleścił; poszły pasterki ku krowom na szopy, na strych, spać, a juhasi, baraniarze, wolarze ku koszarom i stadu. Pozapalowali watry godne, od wilka, niedźwiedzia i rysia, wolarze w trombity zadęli raz, drugi, trzeci na odstraszenie i gwieździsta cisza od czasu do czasu przedźwiękła dzwonkiem spiżowym, ogarnęła stawiańską halę.
Nazajutrz baca kierdele podzielił: owce, dojki i kozy z najlepszymi juhasami osobno, na najlepsze pastwiska, na Halę Królową, ku Magórze, pod Liliowe, za Zielone, ku Mechom; jarki, jagnięta, barany, capy osobno w Kościelec, w Żółtą Turnię; krowy poszły nad stawki pod Pośrednią i Skzajnią, woły w kosodrzewinę i w las nad potokiem. Konie spętano przy szałasie, aby się nie porozchodziły daleko i wilkom łupem nie stały.
Sam baca warzył żentyce, koło oszczypków (sera) się krzątał.
Zaczęło się doroczne życie pasterskie.
Na trzeci dzień po przybyciu na szałas przyszli gazdowie, właściciele owiec, z dołu do miru (miary). Poszli z juhasami owce paść, a na południe, wróciwszy, sami w strągach owce do swoich naczyń doili. Po wydojeniu każdy do naczynia cienki patyk wetkał i dokąd mleko sięgało, zakarbował, a podług tej miary drugi patyk naznaczył i taki zamirek bacy oddał. Podług obliczenia z tą miarą ser miał baca na końcu lata gaździe odważyć. Niektórzy zaraz popołudniu, niektórzy przenocowali i nazajutrz rano odeszli.
Już teraz przez trzy miesiące blizko nikt się na hali nie spodziewał gości.





  1. błogosław.
  2. wspaniałe
  3. broił
  4. szybki





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.