<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

Była zima 1924 roku. Felcia była jeszcze przy Romku. Koledzy po fachu zazdrościli mu tak ładnej kochanki i dziwili się, że ona może tak długo wytrwać przy nim. „Interesa“ poprawiły się na tyle, że nawet kupił jej eleganckie karakułowe futro i z pół tuzina modnych kapeluszy. Może to... było właśnie przyczyną jej wierności. Lipek stał się najlepszym przyjacielem i spólnikiem Romana. Dokonywali obaj poprostu cudów w „fachu“ złodziejskim. Lipek pracował usilnie nad wynalazkiem, który miał im ułatwić włamania przez mur. Felcia nie lubiła go, bowiem okazał się prawym spólnikiem i kolegą, który nie dąży do tego, żeby zostać przyjacielem domu. Lipek radził przyjacielowi, aby jak najprędzej ją porzucił. — Ona nie jest dla ciebie. — mówił — Dla niej najodpowiedniejszem miejscem byłaby Argentyna.
Pewnego wieczora wybrał się Roman wraz z Lipkiem na „zawodową przechadzkę“ po mieście. Po drodze wstąpili sobie na jednego, poprawiając sobie tym wydatnie humory. Pieniędzy im wówczas nie brakło, więc nie dbali specjalnie o „robotę“. Ot, tak sobie... Wpadnie coś do ręki, co można zrobić „na pewniaka“, zrobi się; jak nie, — to nie trzeba!... Przeszli kilka ulic, nie widząc nic takiego, aby można było „obrobić“. Przy jednej z bram na ulicy, Lipek zatrzymał się, mówiąc:
— Patrz, w tym domu zarobiłem kilka lat temu ładną forsę. Chodź, wstąpimy. Muszę się przekonać, czy ten frajer jeszcze tam mieszka. A może?... Czort go wie... Może i dziś da się nam ogołocić!... Przez te lata musiał uciułać coś dla nas!... Jak mówisz? Idziemy tam, czy nie?
— Co ci się śniło dzisiejszej nocy? — śmiał się Romek. — Patrz, aby czasem tyś nie odchorował za tę robotę, którą zrobiłeś kilka lat temu!
— O, dziś miałem dobry sen. Śniły mi się pchły, a pchły to forsa.
— Nie zawsze. Czasami z tego snu mogą być prawdziwe pchły mokotowskie... — zauważył filozoficznie Roman.
— A ja mam przeczucie, — upierał się przy swoim — że robota się uda. Ty zaczekaj na ulicy, a ja wpadnę i się przekonam!
— Jak chcesz, to idź. Ja wołałbym dzisiejszej nocy przekonać się o wierności mojej kochanki.
— No dobrze! Jak tu nic nie „stoi“, to zabawimy się w tajniaków. Co do mnie, to jestem przekonany, że każda kobieta, która zgadza się być kochanką złodzieja musi go zdradzać. Porządna kobieta nigdy kochanką złodzieja nie zechce zostać.
— No, no! Ty już za dużo grepsujesz, przyjacielu!
— Przekonam cię, że miałem rację. Dlaczego jej nigdy w domu niema, kiedy wracasz z miasta? Gdzie ona po całych nocach się wałęsa?
— Idzie do teatru lub do kina. Co ona ma robić z nudów. Wolę aby się nie nudziła. Człowiek z nudów jest zdolny do każdego głupstwa! — odparł Romek.
— O, jaki z ciebie frajer jeszcze! Ha, ha, ha! Felka się nudzi! Córka Bryłki nie potrafi sobie czasu uprzyjemnić. Nie wytrzymam, pęknę ze śmiechu. Kobieta zdrowa jak lew, żre, pije i nic nie robi! Powiedź sam, czy taka kobieta może myśleć o czymś innem, jak o tym, jak męża zdradzać?! Dla takiej jeden mężczyzna jest tyle, co i nic. Ja ci to mówię. Nigdy nie będę miał kochanek! Jak się ożenię, to tylko z uczciwą kobietą, która pracuje, a nie z flondrami!
— Dosyć tej twojej gadaniny! Jak masz iść do roboty, to wal! Gadać możemy później! — zawołał podrażniony Romek.
Lipek wsunął się do bramy. Po kilku minutach wrócił uradowany.
— Jak pragnę wolności! robota „stoi“ w tym samym lokalu, o którym ci mówiłem. Dzwoniłem kilkakrotnie, ale nikt nie odezwał się. Do teatru frajerzy poszli, albo na spacer. Wtedy tak samo było. Dawaj „maskas“ i chodź!
Oglądając się przezornie weszli do bramy.
Lipek sprawnie i cicho skluczył drzwi. Wsunęli się do przepokoju.
— Co to jest — zawołał Lipek rozglądając się dookoła.
— Co ma być? — odparł Roman szeptem.
— Wtedy stało tu lustro i kilka krzeseł — odparł.
Pchnął lekko drzwi. Światło z ulicy padało na nagie ściany pokoju. Pośrodku izby stało koślawe biurko, zawalone książkami i papierami. Zaciekawiony Romek rzucił okiem na papiery. Talerz z świeżo ogryzionymi kośćmi i resztkami chleba dekorował biurko.
— Co za cholera! — mruknął Lipek zdenerwowany. — Tu mieszka zapewnie literat. Patrz, tu leży nawet rozpoczęta powieść. Ładnego „dylatora“ złapałem! Co możemy ukraść u literata, który sam z głodu ledwie dyszy? Ale co może być tam w tym zamkniętym pokoju?
— Właśnie, właśnie! `Statków“ do tego nie mamy ze sobą, a przy łamaniu narobimy hałasu. Usłyszy ktoś i już po nas. Twój „delator“, widać, wyprowadził się stąd.
— Któż mógł to przewidzieć, — biadał Lipek.
— Ale ty zawsze się wtryniesz, gdzie nie trzeba! — zawołał Romek w irytacji, oglądając rzeczy i połamane łóżko, stojące w kącie.
— Spójrz! Bieda tu, jak cholera, a frak ten frajer jednak ma jeszcze. Wiesz co? zrobimy mu kawał, a będzie miał o czem pisać. Wypchniemy tę marynarkę i spodnie słomą, wciągniemy na to frak, wsadzając miotłę do środka — śmiał się Lipek.
— To nie kawał. — odparł Romek — Wiesz my zrobimy lepszą grandę. Dopiszemy mu parę słów do jego rękopisu!
— Ja tam pisać nie chcę. Znają mój charakter pisma w urzędzie śledczym. — powiedział niechętnie Lipek.
— To ja napiszę! — odparł Romek.
— Ale co napiszesz?
— Zaraz, zaraz! tylko pomyślę.
— Zrób to do cholery prędzej, bo możemy tu jeszcze spotkać się z tym twoim literatem. On zapewne nie będzie się tobą cackał i zawezwie policję
— Nie, nie, literat tego nie zrobi — zapewnił go Romek.
— Frajer to frajer, ja tam nie wierzę nawet literatowi.
— A ja się założę z tobą, że zaczekam na niego. — zawołał naraz Roman.
— Zwariowałeś, czy co? Napisz lepiej, co chcesz i chodź stąd!
— Nie, ja zostaję.
Nie czekając, aż on się zgodzi, zapalił światło. Lipek przerażony złapał Romana za rękę, pociągając za sobą.
— Co chcesz nieszczęście sam na siebie sprowadzić? Chodź stąd, a jak nie, to sam idę!
— Idź, jak chcesz! Ja zostaję. Nigdy jeszcze w życiu nie widziałem, jak pisarz wygląda. Chcę teraz zobaczyć. Jestem pewny, że mi krzywdy nie uczyni. Literat wszystko potrafi zrozumieć, nawet złodziejów.
Lipek, wielce zirytowany, starał się go przekonać, że ten żart może go zbyt drogo kosztować. Romek jednak upierał się przy swojem. Wtem ktoś nagle zadzwonił do drzwi.
— To musi być ktoś ze znajomych gospodarza, — starał się Roman uspokoić przerażonego Lipka. — Trzymaj fason, a ja pójdę drzwi otworzyć.
Nie czekając na jego zgodę, pośpieszył otworzyć drzwi.
— Proszę, proszę bardzo — zapraszał gościnnie. Kobieta przestąpiła próg, spojrzawszy uprzednio badawczym wzrokiem na Romana.
— Przepraszam bardzo. Pana... niema w domu?
— Właśnie przed chwilą został zawezwany do telefonu.
— Ależ w mieszkaniu jest telefon...
— Zepsuty jest i dlatego musiał udać się na pocztę — odparł śmiało Romek.
— Proszę dalej do pokoju! — zawołał Lipek. — Zaraz kolega wróci.
Kobieta zdjęła palto i dopiero wtedy zauważyli że jest dość ładna, tylko wieku nie mogli odgadnąć. Puder i szminki, którymi była obficie wymazana, przeszkadzały im w zorjentowaniu się co do jej wieku.
Lipek udawał, że czyta gazetę. Nieznajomej przedstawił siebie i kolegę. Kobieta, jak zauważyli, z tej znajomości była zadowolona.
— Gdzie to panowie bywają, że po raz pierwszy was widzę. Znam się z kolegą od lat. Dziwi mnie, że nigdy mi o was nie wspominał.
— Wie pani, literat zawsze jest zajęty swojemi myślami, tak że zapomina o swoich kolegach — zapewniał Romek.
— A dawno wy się znacie ze sobą? Czy panowie są także literatami?
— Jeszcze gorsi, niż literaci — odrzekł Lipek, siląc się na dowcip.
— Jest pan dowcipny. Ale ja nie mam czasu, muszę biec na próbę do teatru.
— Ach, pani jest artystką — zawołał domyślnie Roman.
— Dlaczegóż to? Czy wyglądam na taką?
— Wygląda pani cudownie!
— Żartuje pan.
— Wcale nie. Pola Negri nie lepiej wygląda!
— Jaki pan śmieszny. Ale dlaczego kolega pański nic nie mówi?
— Zęby kolegę bolą. Doktór zabronił mu mówić, tembardziej z kobietami!
Na potwierdzenie jego słów, Lipek chwycił się za podbródek, jęcząc żałośnie.
— Ale ja już muszę pójść — zawołała znagła, szykując się do odejścia.
— Proszę pozdrowić kolegę, — dodała — i proszę mu powiedzieć, że ja tu byłam. Przyjdę jutro wieczorem.
Romek ubawiony przygodą, pomógł jej włożyć palto, podczas gdy Lipek operował jej torebkę.
Au revoir — zawołała wesoło, chwytając torebkę i rękawiczki, które leżały na stoliku.
— Co za wariatka, — zawołał Lipek gdy znikła za drzwiami — co to ona nam powiedziała na pożegnanie... rywal... rewal... Ty jesteś uczony, to wszak wiesz chyba co to oznacza?
Romek nie chciał się zdradzić, że sam nie rozumiał znaczenia tych słów, ale miarkując że musiało to być słowo jakiegoś obcego języka, wyjaśnił Lipkowi że miało to oznaczać, że zaprasza przyjaciół do teatru.
— Jazda, wyrywamy stąd czemprędzej! Frajerka może zauważyć brak forsy i biżuterii z torebki. — zawołał Lipek.
— Pokaż, coś zabrał. Zdaje się, że daremnie się fatygowałeś.
Lipek otworzył portmonetkę i okazało się, że Romek miał rację. Było tam kilka groszy, pierścionek i jakieś bezwartościowe świecidełka teatralne.
— Patrz! — zawołał rozczarowany Lipek — a ja myślałem, że każda artystka posiada prawdziwe brylanty!... Nie warto było ryzykować!
— Wiesz co, Lipek. — powiedział z nagłym postanowieniem w głosie Romek — położymy to wszystko na biurku i pójdziemy stąd sobie. Musi być biedna, nie trzeba jej krzywdy wyrządzać. Zresztą widziała dokładnie mój „cyferblat“ i może nas poznać na ulicy. Nie warto za takie drobnostki krzywdzić kogoś.
— Jaki ty dobry! Ja tam nigdy nie zwracam to, co raz sprzątnę. Na darmo nie ryzykuję nigdy — uniósł się Lipek.
— A ja ci mówię, że masz to oddać spowrotem. Nie bądź chytry! Może to jest jej cały majątek.
Lipek rozumiał, że Romek nie żartuje, więc odparł zły:
— Masz i rób co chcesz. Zawsze się litujesz nad frajerami. Z tymi słowy zatrzasnął drzwi zdenerwowany.
Romek położył portmonetkę w widocznym miejscu na biurku, skreślając przy tem kilka słów na papierze:

„Bardzo przepraszamy za naszą wizytę. Zaszła bowiem pomyłka. Gdyby było nam wiadome, że obecnie zamieszkuje tu literat, nie trudzilibyśmy naszych wytrychów. Zostawiamy portmonetkę przyjaciółki pana. Jest z was doskonała para. Nie warto was okradać, bo i tak nic nie macie. Ukłony dla przyjaciółki. Proszę jej powiedzieć, że wzięliśmy portmonetkę jedynie dlatego, by wiedziała, z kim miała do czynienia. Dziękujemy za tak mile spędzone chwile.
Z poważaniem R. L. i spółka“
Rzucił raz jeszcze okiem po mieszkaniu. Zgasił światło i zamknął drzwi ze spokojem, jakby w tym mieszkaniu nic specjalnego nie zaszło. Rozglądał się za kompanem.

Lipek czekał na ulicy.
— Jeśli nadal tak będziesz robił, — zawołał — to nie będziemy więcej razem szli na miasto. Poszukaj sobie innego spólnika!
— Daremnie się gniewasz, brachu! Nie masz się czego żołądkować. To byłby dla nas wstyd okradać biednych. Zresztą ja z zasady literatów i artystów nie okradam.
— No, no! Chciałbym zobaczyć, czy trzymałbyś się swoich zasad, kiedy miałbyś sposobność „zrobić“ bogatą gwiazdę filmową.
— Wtedy może nie śmiałbym się, ale ta nie była artystką filmową, ani też bogatą.
— Skąd jesteś taki pewny! Ta frajerka była pewnie bogatszą od nas. Czy zauważyłeś, jakie drogie futro nosiła.
— Może nosić drogie futro, będąc jednocześnie trzy dni po obiedzie. Ty tak samo jesteś przyzwoicie ubrany, a jednak głodny. Zresztą mylisz się. Nie miała wcale futra, jeno palto z futrzanym kołnierzem.
— Trajlujesz! Ja mam dobre oko. Jabym z frajerów ostatnią koszulę zdarł. Kto jest winien, jak nie ci frajerzy, że jestem teraz złodziejem?!!!
— Masz rację, — uśmiechnął się Romek. — Oni powinni lepiej strzec swego dobytku, byś ty nie mógł kraść, no i wtedy nie byłbyś złodziejem.
— Wcale nie to myślę. Ja chciałem pracować, a nie kraść. Frajerzy pracy dać mi nie chcą, a przeto kradnę.
— A ty myślisz, że frajerzy mają pracę, a tylko tobie jej nie dają. Wszyscy bezrobotni całego świata, to nie kto inni, jak frajerzy. — odparł Romek.
— Co mnie tam frajerzy obchodzą — odciął się. Poco oni są takimi frajerami? Gdyby wszyscy bezrobotni robili to samo, co ja, nie aresztowanoby nikogo za kradzieże. Po prostu zabrakłoby więzień!...
— Jak widzę, ładny z ciebie filozof. Przyznaj sam, że dobrze zrobiłem i basta! Przecież sam kiedyś mówiłeś, że proletarjatu okradać nie wolno.
Lipek zamyślił się.
— Ja należę do proletarjatu złodziejskiego — zadecydował wreszcie.
— No uspokój się, brachu, i powiedz co robimy jeszcze dziś, — uspakajał go Romek.
— Spać idę. Na jaką cholerę mam ryzykować, kiedy ty oddajesz z powrotem! Nie mam wcale zamiaru tak prędko iść do Mokotowa.
Lipek należał do typowych przestępców. Postać i twarz miał przystojnego mężczyzny. Wysoki, barczysty, ciemne, kędzierzawe włosy i duże niebieskie oczy, które nie mogły wywoływać podejrzeń. Człowiek cichy, spokojny, mówiący łagodnie. Osobnik z typu tych, których policjant waha się, czy zatrzymać na ulicy, by zapytać o dowód osobisty.
Zupełnie innym człowiekiem stawał się Lipek w stanie nietrzeźwym. Awanturował się o byle co. Nie było sposobu wstrzymać go, by się nie zdradził przed kimś swoim „fachem“. Krzyczał, hałasował, używał tylko wyrazów pijackich i gwarowych. Każde zdanie musiało być zaopatrzone mało dyplomatycznym zwrotem rosyjskim... Każdy obawiał się go wtedy zaczepić. Kiedy stał się wspólnikiem Romana, dał mu „złodziejskie słowo honoru“, że wódkę będzie pił tylko w jego obecności. Roman miał wpływ na niego i Lipek słuchał go we wszystkim. Znał jego słabą stronę, chcąc więc załagodzić wiszący w powietrzu konflikt, Roman zaproponował, aby poszli razem gardło odwilżyć, na co Lipek odrazu się zgodził.
Tym razem nie poszli już do znanej im knajpy. Chcieli się zabawić „po frajersku“, to znaczy we frajerskim lokalu. Obaj byli w różowych humorach. Za pewnie dobry uczynek z artystką przyczynił się do tego. Lipek był rad teraz, że Romek rezygnując ze śledzenia Felci, postanowił się z nim zabawić razem. Pieniędzy im nie brakło, a więc nic nie stało na przeszkodzie temu, aby spędzić wesoło wieczór.
— Nareszcie dziś zabawimy się „po złodziejsku“! — zawołał uradowany Lipek, kiedy usiedli przy stoliku przyzwoitego lokalu przy ul. Marszałkowskiej. Kelnerzy usługiwali zręcznie i z uszanowaniem.
— Ach, jak to dobrze mieć forsę! — wołał Lipek. — Zyrkaj, jak wszystkie kobietki patrzą tu na nas!
— Zdaje ci się! — odparł Romek. — One wcale o nas nie myślą.
Widocznie kelner podsłyszał rozmowę, gdyż za chwilę dziewczyna siedząca obok, zaczęła ich kokietować. Kokietowała nie gorzej od kobietek, które znali z „blatnych“ lokalów. Po chwili siedziała już przy ich stoliku. Lipek rozmawiał z nią tak poufale, jakby znali się conajmniej od urodzenia.
Nie pytając wcale przyjaciół o zgodę, zaprosiła swoją koleżankę do stolika. Roman, widząc na co się zanosi, chciał już uregulować rachunek i odejść, lecz Lipek rozbawiony nie chciał o tym słyszeć.
Romek, który w takich wypadkach był zawsze bardziej opanowany, zawołał kelnera i zapłacił rachunek. Lipek był jeszcze na tyle przytomny, że zrozumiał zdecydowaną wolę kolegi i razem opuścili lokal.
Obie kobiety z cukierni podążyły za nimi. Snać nie chciały zrezygnować tak prędko z dwóch frajerów, za jakich mieli Romana i Lipka. Śmielsza przystąpiła do Lipka i zagadnęła:
—Może teraz pójdziemy... Tu nie daleko na Chmielnej.
— Idźta do djabła! — zawołał Lipek odzyskując równowagę.
— Sam idź do djabła! — odparła druga. — Poco takich chamów zaczepiasz? Dla nich te kobiety z pod Gdańskiego Dworca, a nie my!
— No, no! — krzyknął Lipek już rozłoszczony. — Zamknij „puderniczkę“ i fruwaj stąd!
— Alfonsy! Złodzieje! — krzyknęły obie naraz.
Romek chwycił podchmielonego Lipka za ramię, wezwał taksówkę i odwiózł go do domu. Pożegnał go, nakazując, by zaraz zrana przyszedł do niego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.