<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke Nachalnik
Tytuł Wykolejeniec
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Było już późno wieczorem, kiedy furtka więzienna otworzyła się, aby Romka zagarnąć do siebie. Zgrzytnęły kilkakrotnie klucze przy zamykaniu paru jeszcze drzwi żelaznych. Po chwili znalazł się w kancelarii więziennej.
Urzędnik, zapisujący nazwisko, pochodzenie ojca, matki, tak go świdrował oczyma jakby zamierzał oddać mu swoją córkę za żonę, śledził jego rodowód z pedantyczną drobiazgowością.
— Zdaje mi się, że siedzieliście tu już! — zawołał urzędnik.
— Tu nie!... ale w pojedynkach może!!
Urzędnik raczył mu przesłać przez okienko uprzejmy uśmiech, za trafną i dowcipną odpowiedź.
Zrewidowano go z większą dokładnością, aniżeli to uczyniono w areszcie, po czym wraz z innymi oddano go pod opiekę gospodarza, który zabrał wszystkich do łaźni więziennej. W drodze do raju, myślał Romek, nie przechodzi się tak skrupulatnej „czystki“, jak robią to z więźniem, który ma dojść do „miejsca przeznaczenia“.
Już, począwszy od łaźni więziennej, więzień zaczyna wczuwać się w swoją rolę. Staje się automatem, bez własnej woli.
Gospodarz z ponurą miną, potraktował go tak jak przepisy więzienne na to pozwalają. Był to człowiek, lat dwudziestu kilku z górą, wątłego wzrostu i zagadkowym wyrazie twarzy. Jednym słowem był to typ, jakiego służba więzienna wymaga.
— Zdaje się, że się znamy! — zawołał do niego, kiedy mierzył mu wzrost i przebierał więzienne ubrania.
Roman zawzięcie milczał.
Mierzył go, podczas ubierania, nienawistnym i badawczym spojrzeniem. Roman udawał jednak, że go nie zna wcale.
Zaprowadzono go do celi. Zaraz na korytarzu poczuł zgniłą woń więzienną. Trafił akurat na chwilę rozdawania kolacji. Cela była ciasna, z małym zakratowanym okienkiem, które zasłonięte było blaszanym koszem. Cela, dwa razy większa od pojedyńczej, mieściła w sobie, aż osiemnastu więźniów! Lampka umieszczona tuż nad sufitem, skąpo oświetlała pomieszczenie.
Miał wrażenie, jakby się dostał do gumowego worka, wysmarowanego śmierdzącym łojem. Wynędzniałe cienie lokatorów sunęły się widmowo po celi, patrząc na niego obojętnym zimnym wzrokiem. Współczucie i litość dawno już wyschło w piersiach tych nędzarzy! Nie zaznali w życiu litości od nikogo, i nie udzielali jej też i od siebie. Każdy stanowił dla siebie odrębny świat! Więc co mógł ich obchodzić świeżo przybyły nędzarz do celi? Tylko skąpy kociołek zupy na każdą celę, powiększy się teraz o trzy łyżki strawy. Litr zupy i pajda chleba — to jedno przypomni władzom o istnieniu jeszcze jednej istoty.
Pomimo głodu, swej porcji zupy nie tknął, choć cały dzień od chwili aresztowania nie miał nic w ustach. Nie chciał rozdrażniać głodnego żołądka tak marną dawką pokarmu! Usiadł na narę, która służyła za łoże, obserwując, czy nie natknie się na znajomą twarz. Strażnik wpuścił jeszcze dwuch więźniów, przybyłych z pracy. Jednego z nich Roman od razu rozpoznał. Był to przestępca należący dawniej do międzynarodowej szajki „doliniarzy“. Był już dziesięć miesięcy pod śledztwem. Był oskarżony o zabójstwo swego własnego spólnika, który przywłaszczył sobie kilkanaście tysięcy dolarów, zabranych w Gdańsku pewnemu amerykaninowi.
— Kogo ja tu widzę! — zawołał od drzwi... — Co słychać brachu na wolności?
— Ciebie tam brak! — uśmiechnął się Romek.
— No, teraz będzie i ciebie brak! — odparł, ściskając mu rękę. — Jak tam chłopaki „stoją“ na wolności? U nas mortus... Pluskwy mają z nas niezłą strawę! Szykuj się i ty, brachu, na atak dzisiejszej nocy z ich strony. One wolą świeży kąsek!! My już mamy mało krwi dla nich... A nawet pluskwy zaczynają nami gardzić!
— Ja mam twardą skórę, brachu! Nie martw się o mnie! Czy ty pracujesz?
— Tak, na szewcowni.
— Masz co z tego?
— Co mam mieć?... Tam są swoje chłopaki. Prędzej fajkę można „zadulić“. Czasami i „kirę“ się pociągnie. Ale... słuchaj... Może potrzebujesz „gryps“ załatwić?
— Kiedy możesz ten gryps oddać? Potrzebuję to jaknajprędzej!
— Wpierw nie, jak jutro rano. „Nasztyfuj“, a jutro rano go wytransportuję! „Robaka“ i papieru możesz odemnie zaraz dostać. A do kogo chcesz „grypsować“? Do pasera, czy też do kochanki?
— Myślę, że do kochanki trzeba napisać. Dziwi mnie to, że nie dała jeszcze znać o sobie!
— Może nie wie, że jesteś „zasypany?“
— Ona wie. Mój spólnik widział, jak mnie „wychlano“.
— Dzisiejsi spólnicy, brachu! — machnął lekceważąco rękę. — Uważaj, aby jeszcze nie zabrał kochankę! Ja miałem to samo. Właśnie mój spólnik zabrał mi kochankę gdy wpadłem. Ja go zabiję, jak wyjdę!
— Widocznie taką kochankę miałeś, że można było ją zabrać od ciebie! Moja, to nie da się strajlować nikomu! — odparł dumnie Roman.
— Dziwię się, że ty jesteś takim głupim. Powiedz ty mnie, czy wogóle istnieje taka kochanka złodzieja, któraby nie „nawaliła“, jak ukochany „wpadnie“? O! te kobiety! One są dobre tylko, gdy się dla nich kradnie, obdarza się ich strojami i wszystkiem, cokolwiek zapragną. Na cholerę jesteś im potrzebny, kiedy jesteś za kratą!! Wałówki nosić to tylko matka potrafi, albo wierna żona!
— Żona też nieraz nawali — wtrącił się do rozmowy podżyły więzień. — Czy moja nie „nawaliła“ z miejsca?
— Zależy, jaka żona — wtrącił się inny — i jaka kochanka? Nie każda jest zła. Wszystko jest zależne od charakteru kobiety i dużo od tego, jakim mężczyzna był dla niej na wolności. Znam dużo takich złodziejów, co biją żony i hulają z prostytutkami. Czy taki złodziej może mieć pretensję do żony, że nie dostarcza mu „wałówek“. Ona jest rada, że pozbyła się takiego drania!
— Te! — smarkaczu; — odezwał się podżyły więzień. — Ty też się mądrzysz o kobietach?! Jeszcze mleczko masz na wargach! Zamknij się i nie wtykaj swoich parę groszy, gdzie nie trzeba!
Więzień, urażony, doskoczył do podżyłego i uderzył go pięścią między oczy. Wybuchła walka, która trwała dobrych piętnaście minut, a tak sprawnie i cicho, że uszło to uwagi dozorcy za drzwiami.
Wtem z korytarza usłyszano głos dozorcy: „spać“! Bijatyka ustała, a każdy szykował się do posłania swego barłogu.
Przyjaciel poczęstował go jadłem ze swoich zapasów żywnościowych i humor jego od razu się poprawił. Wstąpiła w niego nadzieja, że Felcia czyni starania, aby go uwolnić. To, że w biurze śledczym nie dano mu „sprawki“ przypisywał też Felci. Niezłomnie też wierzył, że ona pozostanie mu wierną i nie da mu zgnić w więzieniu. Otuchy dodawał mu także kolega, znający ją. Pomógł też przyjacielowi rozłożyć siennik na nary. Miejsce to kolega kupił dla niego za trzy „fajki“. Właściciel powędrował spać na podłogę, gdzie już inni więźniowie spali pokotem, jak śledzie, jeden przy drugim. Naturalnie! Panowie złodzieje spali na narach, a frajery i mniejsze złodziejaszki na podłodze. Na jego cześć urządzono też polowanie na pluskwy. Polowanie tym razem robione z wielką wprawą i dokładnością.
Więźniowie z nary — panowie szlachta — po tej czynności, ułożyli się do snu, zapaliwszy papierosy. Parjasy łykali dym, unoszący się w powietrzu, patrząc przy tym zazdrosnym spojrzeniem na tak pożądany artykuł, jak papierosy.
Przez otwarty lufcik, między blachą i kratami wdzierał się miły wiaterek i owiewał gorące czoło Romana. Zasnąć jednak nie potrafił. Martwił się tym, co będzie dalej, choć przeczuwał, że tym razem długo tu nie posiedzi. Kto wie, jakie nieszczęście znów go czeka, tam za bramą. Nagły głośny śmiech kobiecy dobiegł do jego uszu z ulicy. Śmiech męski zawtórował mu. Wydało mu się, że słyszy znajome głosy — Felci i Brytana. Jakaś myśl uderzyła mu do głowy. Powziął nagle podejrzenie, że obaj przyszli naśmiewać się pod więzieniem z jego nieszczęścia.
Zerwał się i stanął przy kracie okna. Śmiech jakoś zamilkł, tylko głośny zgrzyt hamowanych tramwajów i szum ulicy dobiegał jego uszu. Oczy jego z zachwytem wpatrują się w niebo. Kosz nie pozwala widzieć co się dzieje na Bożym świecie. Dorożka jakaś zatrzymała się za parkanem więzienia, po czym ruszyła prędko, unosząc ze sobą w powietrzu głośny śmiech kokot ulicznych.
Stał tak dłuższy czas, a chrapanie więźniów rozlegało się po całym gmachu więziennym, jakby rechot żab. Jak dziwny jest świat — myślał. Tam za parkanem więziennym wre życie ludzi uczciwych i występnych!... Wiele to podłości ludzkich dzieje się w tej chwili na świecie! Wiele to występków ludzie popełniają przeciw samemu przestępcy!... Ludzie teraz żrą, piją, kradną, kombinują, rabują, mordują i bawią się!! A my w tej samej chwili w więzieniu leżymy jak trupy, bezczynni, bez własnej woli i godności ludzkiej!... Gdy mnie już nie będzie na świecie i moich towarzyszy niedoli, to inni zajmą naszą miejsca. Tak! Jak długo będzie istniał pieniądz, brylanty i złoto, tak długo będą więzienia i więźniowie, wyzyskiwacze i wyzyskiwani, niewolnik i pan!... Romek filozofował, unosząc się w świat marzeń, gdzie niema parkanów, ani krat dla myśli!...
Czemu ludzie wybudowali więzienia wśród miast, gdzie wre życie i słychać wesoły śmiech kobiet? Dlaczego tak drażnią więźniów szumem, dolatującym do nich, dorożek i tramwajów? Jak to strasznie przypomina mu jego los. Nieraz, będąc w pojedynczej celi, biegał jak szalony, zatykając sobie uszy, aby nie słyszeć gwaru ulicy!... Pochowano go w żywym grobowcu! — rozpaczał. Dlaczego nie dajecie mi zapomnieć, że istnieje życie i świat!... Nagle przypomniał sobie przestrogi Lipka, jego sny, które mu opowiadał. Czyżby miała doprawdy istnieć jakaś wyższa siła która by rządziła wszystkim? Nie! Stokroć nie! Niema ani bogów, ani ludzi! Są tylko zwierzęta na świecie wyróżniające się swoim zewnętrznym wyglądem. Najgorsze ze zwierząt są ci właśnie który siebie nazwali ludźmi. Ja i towarzysze niedoli także należymy do ludzi! Cha... cha... my ludzie? — śmiech go ogarnął. O, gdyby byli ludźmi, nie hańbiliby siebie, wtrącając podobnych sobie do więzienia, pogrążając ich w takie poniżenie i w taką hańbę! Sama godność ludzka nie pozwoliłaby wszak na to — filozofował na głos, prowadząc dysputy sam ze sobą.
Upadł, zmęczony bezpodstawnymi myślami i zasnął. Obudził go dopiero do codziennej, nędznej egzystencji hałas czyniony przez więźniów. Na każdej twarzy rysował się wyraz silnego zdenerwowania. Oczy zapadłe, lica blade... Ci ludzie nie mieli swojej woli. Były to raczej figurki, poruszane na szachownicy więziennego żywota. Groźny dozorca „szachista“, dzwonił na korytarzu kluczami i kierował tu ruchem, jako jedyny pan życia i śmierci.
Zaraz po obudzeniu, więźniowie zostali wypuszczeni z cel dla załatwienia swych potrzeb fizjologicznych. W czasie tych kilku chwil, zawierane są też tranzakcje handlowe i te z „przymusu“. Korytarzowy stoi w ustępie i wypędza tych, od których nic nie dostaje. Co chwila rozlegają się głośne wykrzykniki... Wychodź!... Wychodź!...
Korytarzowy uśmiechnął się do Romka łaskawie, nawet wygonił innego więźnia, by mu prędzej odstąpić „honorowe“ miejsce. Zapewnie wie kim jestem — pomyślał sobie Romek. Jeszcze bardziej zdziwił się, kiedy korytarzowy nieznacznie wetknął mu do ręki „gryps“.
Nie zdążył wstąpić do celi, kiedy podał mu pół bochenka chleba, nasmarowanego masłem i kiełbasę.
— Masz, wcinaj! — zawołał.
— Kto podał? — spytał zdziwiony.
— Co cię to obchodzi? Wcinaj i basta! — zawołał zagadkowo.
Pomimo głodu, przylepiony do muru tak, by dozorca nie zauważył, co robi, przeczytał wpierw gryps. Poznał odrazu niepewny charakter pisma Felci.
„Kochany! Jestem bardzo nieszczęśliwa. Nie myślę o niczym innym, tylko jak cię wyrwać z więzienia. Lipek przyszedł do mnie i mówił że zostałeś „zasypany“ na Dworcu Głównym. Przyznam ci się, że „dowalał“ się do mnie, ale ja cię nigdy nie zdradzę.
Zastawiłam moje futro i postaram się o pieniądze na kaucję. Ty musisz być wolny. Czekając na ciebie, każda minuta jest mi wiekiem. Dziś podam ci wałówkę. Jak cię zawezwą do „śledzia“, to ja tam już będę. Już moja głowa w tym, że ty będziesz wolnym, tylko nie „przycupnij“ się do sprawy. Bądź zdrów i trzymaj fason!
Twoja na wieki cię kochająca Felka.
Romek poczuł się dumny z takiej kochanki tymbardziej, że otrzymany gryps był zwiastunem rychłego odzyskania wolności. — Taką wierną kochankę warto mieć! — myślał zadowolony w duchu.
Przybiegł też zaraz ten sam korytarzowy do kraty i pytał, czy nie dam odpowiedzi. — Ja znam dobrze twoją Felkę — chwalił się, — mieszkaliśmy w jednym domu razem. Nieraz bawiliśmy się w „tate-mame“.
— Dobra, dobra! — odparł Romek wcale nie będąc zadowolonym z tego zaszczytu, jaki mu przypadał. — Kiedy możesz gryps odpalić na wolności?
— Jak dozorca pójdzie na obiad to odpalę gryps. Możesz wierzyć „Brudnemu Felkowi“, że wszystko będzie w porządku! Co, czy naprawdę jeszcze nigdy nie słyszałeś o mnie?!
— Nie! Ale powiedz mi, kto podał rano ten „koks“ i „flejchy“?
— Jak ja ci „odpaliłem“, to źle?! — zawołał, zerkając zarazem pożądliwie na jego nowe bronzowe pantofle. Po zastanowieniu się zaś, dodał:
— Nieźle ci, co? Masz eleganckie „skoki“! Ale ja na twoim miejscu, chodziłbym we własnym ubraniu. Zawsze można „opylić“ i jest za co zagrać w sztosa. W worku, tak czy inaczej, mole zjedzą, jak ci wpakują kilka „wiosenek“.
— Ja dziś, lub jutro wyjdę na wolność — odparł Roman dumnie, — a w sztosa nie gram na wolności, tym bardziej w więzieniu.
— Nie, to nie! Ale mógłbyś mi zostawić te „skoki“. Ja wszystkie „grypsy“ ci za to załatwię. Postaram się też, abyś miał co „wcinać“. Wiesz, że korytarzowy wszystko potrafi! „Flachę“ też przytacham, jak trzeba...
— „Odknaj“ się koleżko odemnie! Niech ci się lepiej przyśni twoja kochanka, a zapomnisz o moich „skokach“.
Korytarzowy, w odpowiedzi na te słowa, obrzucił Romana nienawistnym spojrzeniem.
Nie dał jednak Romkowi spokoju. Tak długo go nachodził, robiąc mu różne propozycje, aż Roman rzucił mu „skoki“. W zamian otrzymał mocno sfatygowane już kamasze. Korytarzowy zobowiązał się ponadto załatwić wszelkie „sekretne“ sprawy w więzieniu, które jedynie korytarzowy, z racji swego stanowiska, wykonać może.
Przy obiedzie mieszał tak po mistrzowsku w kotle, aż „wymieszał“ dla niego „mnichę“ gęstej grochówki. Zazdrosne oczy więźniów były utkwione w misce. Jednakże nikt głosu nie podniósł, by zaprotestować przeciw tej jawnej niesprawiedliwości. W duchu każdy przeklinał korytarzowego. Ale zadrzeć z taką poważną figurą, nikt nie miał odwagi! Skarżyć się przecież nie można. Nazywanoby takiego „kapusiem“.
Nie chcąc mieć tu wrogów i wyrzutów sumienia, Roman oddał całą zawartość „mnichy“ głodniejszym od siebie. W pewnej mierze do tego dobrodusznego gestu przyczyniła się obfita wałówka, którą otrzymał od Felci. Wałówka była, jak to nazywają więźniowie „złodziejską wałówką“. Na widok tej wałówki, sympatja całej celi była już po jego stronie. Starszy celi i sam korytarzowy nie spuszczali go z oka. Jak Roman przewidywał, przyjaźń ich była niezachwiana dotąd, aż wałówka nie zniknie ze stołu.
Romek był z usposobienia gościnnym, więc i teraz zaprosił do stołu najgłodniejszych więźniów z celi, na co „śmietanka“ patrzała krzywym okiem. Naturalnie, że „pomagierzy“ byli po większej części frajerami i „chamami“, co jeszcze bardziej spotęgowało złość wśród tutejszej „inteligencji“, rekrutującej się, z panów złodziejów, lub tych, którzy się za takowych uważali. Gdyby Romek liczył na dłuższy pobyt tu, nie czyniłby tego, z obawy przed zemstą. Lecz był pewny, że wkrótce już będzie na wolności.
Nie zdążył się uporać tą obfitą wałówką, gdy już nadeszła świeża. Ta była skromniejsza, niż pierwsza, ale za to składała się z samej wędliny. Domyślił się, że wałówkę wręczył nie kto inny, jak Lipek. — Zapewnie „zarobił“, — pomyślał w duchu Roman — skoro mógł sobie na taki wydatek pozwolić.
— Ten musi być dobrym kasiarzem, kiedy takie „majdany“ walą jeden za drugim, — szepnął szczupły więzień do chudszego od siebie kolegi. Wzdychał przytem tęsknie, pożerając wzrokiem smakowite wędliny. Towarzysz jego natomiast połykał ślinę, która obficie nabiegała mu do ust, na widok tylu smacznych kąsków.
Przy rozkładaniu na stole swych zapasów, Romek zamyślił się. Wiele to razy on na podobny widok doznawał bólu głowy, a w oczach ciemniało mu. Nie raz był głodny w celi więziennej i całą siłą woli musiał wtedy panować nad sobą, aby nie skoczyć i nie porwać jakiegoś ochłapu z przyniesionej wałówki dla kolegi więziennego. Jak przez mgłę widział siebie w nędzniejszej jeszcze postaci, niż ci dwaj wynędzniali i głodni obserwatorzy czyjegoś „dobytku“. Było dużo takich chwil w jego nędznym życiu więziennym!... Wracając często ze spacerów, widział jak korytarzowy smacznie zajadał śniadanie, a wtedy... bardzo powstrzymywał się, by mu tego jadła nie wydrzeć z gardła! Tak! Znał zbyt dobrze uczucie głodu, by nie był w stanie ich teraz zrozumieć. To też, bez słowa rozłożył i drugą „wałówkę“ przeznaczając ją dla głodnych żołądków swych towarzyszy.
Było już dawno po obiedzie, kiedy zawezwano Romka do kancelarii więziennej. Starszy dozorca, wzrostu olbrzyma, oddał go w ręce policjanta, radząc mu, aby założył więźniowi „branzolety“ na ręce. Policjant zapewniał, że rada jest zbyteczna, gdyż sam przyjmuje odpowiedzialność za dostarczenie więźnia tu z powrotem w takim stanie, w jakim go stąd zabierał. — Znam jego sprawę. — mówił do starszego dozorcy. — Nic takiego ważnego nie jest. Będzie on zapewnie dziś jeszcze zwolniony.
— Mnie to wcale nie obchodzi, za co on siedzi! — odparł dozorca zły. — Radzę tylko panu nie być takim pewnym siebie. Może on mieć nie jedną sprawę na swojem sumieniu. Lepiej, mojem zdaniem, „pieczętować“ go.
— Ja jestem odpowiedzialny! — rzekł ze stanowczością w głosie policjant. — Nie trzeba go kuć. Jazda, idziemy!
Za bramą wnet ujrzał, że jakaś dorożka posuwa się za nimi. W odpowiednim oddaleniu od bramy więziennej, z dorożki wyskoczyła Felcia, chwytając go w objęcia, na środku ulicy. Policjant niby udawał, że broni dostępu do aresztowanego:
— To jest niedozwolone! Niech pani stąd odejdzie. Na rogu ulicy wsiądziemy razem do dorożki.
W parę minut potem siedzieli we troje w dorożce. Felcia, przytulona do Romka, flirtowała na zabój z policjantem. Romek kładł to oczywiście na karb poświęcenia dla niego.
W poczekalni sędziego, Felcia zaczęła mu opowiadać o wypadkach, jakie zaszły w nieobecności Romana.
— Ten twój Lipek to morowy chłop! — mówiła. Wiesz, co on zrobił?
— Skąd mogę wiedzieć? Wiem tylko, że wałówkę dziś mi dostarczył. Dziwię się, skąd wziął forsy. Zostawiłem go ogołoconego z pieniędzy na wolności.
— On już wcale nie jest „goły“. Właśnie chciałam ci o tym powiedzieć! Kiedy przyszedł do mnie z nowiną o twojem nieszczęściu, powiedział, żegnając się ze mną: — Muszę dziś zarobić, by kolegę ratować, choćbym miał za to przypłacić wolnością! — Dziś nad ranem, kiedy jeszcze leżałam w łóżku, przebudzona zostałam pukaniem do drzwi. Pytam się więc: — Kto tam? — To ja, Lipek, — odpowiada głos z za drzwi. Wahałam się, czy mam mu otworzyć, będąc nieubraną. Lipek jednak tak się dobijał, że zdecydowałam otworzyć mu drzwi, wskakując prędko pod kołdrę. Lipek zaraz od progu zawołał:
— Nareszcie zarobiłem! — Wymachiwał przy tem w powietrzu paczką dolarów.
Usiadł na mojem łóżku, czego z miejsca mu zabroniłam. Widzisz, ten pierścionek z brylancikiem dał mi, mówiąc, że to robi dla ciebie, w dowód szacunku. Co miałam robić? Przyjęłam podarek, dając mu przytem do zrozumienia, by trzymał się ode mnie zdaleka.
— Poco mi to wszystko opowiadasz? — zawołał zły — Powiedz mi lepiej, skąd weźmiesz na kaucję, którą trzeba dziś będzie za mnie złożyć?
— Właśnie chciałam ci o tem opowiedzieć. Lipek daje ci forsę. Dziś będziesz jeszcze wolnym. Poczekaj tu, a ja wstąpię do sędziego śledczego na chwilę. — Mrugnęła przy tych słowach kokieteryjnie doń i odeszła.
— Ma pan ładną kobietę — rzekł do niego policjant. — Oho! Gdzie djabeł nie może, tam kobietę posyła! — Na te słowa uśmiechnął się też porozumiewawczo.
Romek nie odpowiedział. Podejrzewał swą ukochaną, że korzystając z okazji, zdradzała go nie tylko ze złodziejami. Postanowił czynić jej wymówki kiedy będzie wolny i wybadać, czy jego domysły są uzasadnione. Sam nie wiedział, dlaczego ta kobieta wzbudzała w nim taką zazdrość. A może dlatego — myślał — że aż całe trzy dni był pozbawiony kobiety...
Po upływie pół godziny, Felcia wyszła rozpromieniona z gabinetu sędziego śledczego.
— Wszystko jest załatwione! — rzekła wesoło. — Zaraz cię sędzia zawoła do siebie.
Istotnie w chwilę później Romek stanął przed obliczem sędziego. Urzędnik przystąpił zaraz do śledztwa.
W pół godziny potem był wolnym człowiekiem.
— Jak to dobrze, — pomyślał — kiedy jest forsa i ładna kochanka do tego. Przekonał się że z pieniędzmi w kieszeni, to i kraść łatwiej! Kaucja i ładna kobieta dokona reszty...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.