Wykolejeniec (Urke Nachalnik)/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Nakładowa |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło znów kilka dni. Zapomniał już o ostatnich wypadkach, które przyczyniły się do jego przygnębienia. Roman był tak bardzo zmęczony i złamany na duchu, że zapomniał nawet o Lipku, który od pamiętnej nocy gdzieś się zaprzepaścił. Roman dopytywał się o przyjaciela po melinach, u kolegów, nikt jednak nie mógł udzielić mu informacji o losie Lipka. Roman był już w strachu, czy przyjaciel swoją gorliwość w „zawodzie“ nie przypłacił życiem. Ta myśl nie dawała mu spokoju, a przytem nie znalazł w sobie tyle silnej woli, by móc o swym kompanie zapomnieć. Pomimo to jednak, zaprzysiągł sobie w duchu, że zerwie ze wszystkiem, co ma łączność z światem przestępczym.
Kiedy kochanka go opuściła, otworzyły mu się oczy na wiele rzeczy, których do tego czasu nie dostrzegał wcale. Pojął teraz z straszliwą realnością, jak bardzo niebezpieczne życie prowadzi. Dotychczas bał się wyłącznie policji i więzienia; teraz zrozumiał, że istnieją jeszcze większe niebezpieczeństwa, których się należy obawiać... Są to pułapki zastawione przez kobiety... Zdał sobie teraz sprawę, że prócz rozkoszy i chwil zapomnienia, których kobiety udzielają, potrafią one jeszcze obdarzyć łatwowiernego czemś innem...
Ostatnie wypadki podziałały niezmiernie deprymująco na Romana. Postanowił zmienić swój tryb życia. Znając swoją słabość do kobiet, omijał je starannie. Jednak niepokoju o Lipka nie potrafił się wyzbyć. Może jest aresztowany?... — myślał. — Albo leży gdzieś chory na melinie?...
Gdyby nie myśl o Lipku, Roman rozglądałby się teraz za uczciwą pracą, którą za wszelką cenę usiłował znaleźć. Pierwsze kroki w tym kierunku już porobił. Porzucił melinę, gdzie tyle mu przypominało zdradliwą Felcię. Był tak bardzo zasugerowany strachem przed kobietami, że obawiał się oddychać w tym pokoju, gdzie „ona“ była.
Romek mieszkał teraz u porządnych ludzi. (Tak mu się przynajmniej wydawało.) Z zaliczki zaciągniętej u pasera, któremu obiecał „przytachać“ łup, (a którego w duchu nabrał) zapłacił za trzy miesiące z góry, co jeszcze więcej przekonało gospodynię o jego uczciwości.
Po całych dniach drżąc z przejmującego chłodu, wlókł się bezwolnie po mieście w poszukiwaniu pracy. Wszędzie doznawał rozczarowania. Nikt nie chciał korzystać z jego usług nie wiedząc kim jest. Widać, takich „niepotrzebnych ludzi“ jak on, było bardzo wielu w Warszawie... Nikogo nie wzruszyła wcale ładnie zmyślona historyjka, którą Roman skomponował by wywołać litość u pracodawców...
Tak — myślał Roman — tak jest na tym marnym świecie. Kradniesz dla zaspokojenia głodu, będziesz napiętnowany jako złodziej. Poprosisz o uczciwą pracę, popatrzą na ciebie zgóry, nie odpowiadając wcale na twoją prośbę. Nikogo nie wzrusza twoja nędza. Przecież ci ludzie nie wiedzą kim byłem a odrzucają moją prośbę. Widocznie i frajerom nie lepiej się powodzi w poszukiwaniu zajęcia — pocieszał się w duchu.
Przypomniał sobie, jak pewnego razu, był obecny w sądzie, gdzie sądzono „nowicjusza“ o okradzenie spiżarni. Oskarżony tłumaczył się, że do karalnego czynu zmusił go głód. — Chciałem nakarmić żonę i dzieci, proszę Wysokiego Sądu! — wołał wciąż na swoje usprawiedliwienie. „Dylator“ patrząc z pogardą na złodziejaszka, rzekł:
— Proszę Wysokiego Sądu! Gdyby ten człowiek przyszedł do mnie i powiedział, że jest głodny, sam bym mu dał to, co usiłował skraść u mnie.
Sędzia, widać człowiek mądrzejszy od poszkodowanego, uśmiechnął się pod wąsem na tę udaną szczodrość. Sędzia nieraz pewno słyszał bezsensowne słowa o dobroci ludzkiej. „Dylator“ o którym mowa wyglądał raczej na człowieka, który nie tak łatwo udziela jałmużny bliźnim.
Ludzie stają się bezczelni, kiedy dotyka się ich własności — myślał Roman. — Był przekonany, że gdyby ten sam amator obcej spiżarni zgłosił się do tego „dobrego człowieka“ i powiedział: „proszę mi udzielić trochę ze swoich zapasów, zamkniętych w spiżarni...“ — to ów wspaniałomyślny człowiek popatrzałby na niego, jak na wariata. Gdyby zaś zagrał w otwarte karty i rzekł: „daruj to, o co proszę, bo jeśli nie, jestem zmuszony cię okraść...“ — to wówczas z pewnością „dobry człowiek“ oddałby go w ręce władz bezpieczeństwa publicznego.
Dobrze jest prawić morały, kiedy się jest niezależnym od innych ludzi. Pensjonarjusze wszystkich więzień na świecie byliby uczciwymi ludźmi, kiedy staliby się niezależni...
Wkrótce obrzydły mu te bezowocne starania o pracę. — Poco pętać?... — mówił sobie, — kiedy nigdy uczciwej pracy i tak nie dostanę... Romek na serio chciał się wziąść do pracy i błagał o nią szczerze. Wreszcie postanowił zagrać w otwarte karty. Opowie pracodawcom całą prawdę o sobie. Może to poskutkuje?... — myślał, nie mając innego wyjścia.
W tym celu udał się do pewnej dużej piekarni. Szef, spasiony na świeżych bułeczkach obejrzał Romana krytycznym wzrokiem, zanim ten zdążył usta otworzyć. Romek nie stracił jednak pewności siebie i zapytał:
— Czy mogę pana prosić o rozmowę w cztery oczy?
Gospodarz bojaźliwie obejrzał się wokoło i odparł:
— Możecie tu gadać! Ja was wcale nie znam.
— Właśnie, właśnie, proszę pana... — odparł Roman uśmiechając się smutno. — Mam zamiar panu się przedstawić. Mogę to jednak uczynić na cztery oczy.
Gospodarz spojrzał na niego jeszcze bardziej podejrzliwie i zawołał:
— Nie mam żadnych sekretów, proszę tu mówić!... To jest moja żona, a reszta — to wszyscy swoi. Gadaj pan, bo nie mam czasu!...
— Nie mogę. Trudno. Jak pan nie chce mnie wysłuchać, to nie trzeba! — rzekł Roman, zabierając się do wyjścia.
Gospodyni, widać bardziej ciekawa od męża, zawołała za wychodzącym:
— A mnie nie może pan powierzyć swego sekretu?... — śmiała się.
— Niech idzie! — zawołał mąż z nietajoną niechęcią.
— A ja chcę wiedzieć... — odparła przekornie. — Niech pan pozwoli do mego pokoju!
Mąż, jak Roman zdążył już zauważyć, wściekły z obrotu sprawy, odprowadził ich oczyma, w których migotały ogniki złości. Roman był bardzo rad z tego, że kobieta się nim zainteresowała. — Kobiety są jednak zawsze litościwsze... — myślał.
— Niech pan siada! — Gospodyni podsunęła mu krzesło, mierząc go badawczym, aczkolwiek łagodnym, spojrzeniem. Nie zapomniała też o przekręceniu klucza w zamku, co napewno uczyniła mężowi naprzekór.
Usiadł naprzeciw niej. Dobrą chwilę badali się nawzajem spojrzeniami. Roman wywnioskował po pobieżnej obserwacji, że należała do tego rodzaju kobiet, które widzą człowieka, a nie płeć...
Wyglądała na lat trzydzieści, wysokiego wzrostu, zgrabna w ruchach, trzymała się równo jak struna. Oczami rzucała niespokojne błyski wokoło, jak zazwyczaj czynią ludzie o energicznym usposobieniu.
— Proszę mówić prędkiej... Mój mąż niecierpliwi się za drzwiami.
— Proszę panią. Obawiam się, że kiedy usłyszy pani, co ja za jeden, przelęknie się pani i nie zechce mnie wcale wysłuchać — odparł, siląc się na uśmiech.
Kobieta skierowała na niego pytające spojrzenie. Wtuliła się głębiej w fotel i rzekła jakby do siebie:
— Więc co pan za jeden? Mów pan na litość boską, bo umieram z ciekawości...
— Jestem złodziejem, łaskawa pani...
Kobieta jeszcze więcej zagłębiła się w fotelu, okropnie przerażona i wykrztusiła nieswoim głosem:
— Złodziej... złodziej... Co pan od nas chce?... Żartuje pan, to niemożliwe! Pan... złodziej...
— A dlaczego niemożliwe...
— Kiedy pan na takiego nie wygląda wcale...
— A jak ma podług pani „taki“ wyglądać?...
— Ja sama nie wiem... — odparła naiwnie. — Pan nie wygląda na złodzieja...
— Czy złodziej jest innym człowiekiem, tak mocno wyróżniającym się od innych?
— Nie wiem. Ale pan nie jest złodziejem. Panu dobrze z oczu patrzy.
— Jednak to mi nie przeszkadza być złodziejem. A nawet korzystam na tym. Ludzie nie podejrzewają mnie i przeto jest mi łatwiej ich obrobić... — rzekł na wpół poważnie.
— Dosyć tych żartów! — przerwała jego wywody. — Proszę mówić do rzeczy!
— Tak, moja pani, jestem stuprocentowym złodziejem, pomimo że na takiego nie wyglądam. Przyszedłem tu błagać o pomoc!...
— Na czem ma ona polegać?...
— Proszę o zatrudnienie w waszej piekarni. U was pracuje tylu budzi, więc może i ja bym znalazł jakiekolwiek zajęcie. Nauczyłem się w więzieniach piekarskiej roboty. Chcę uczciwie pracować.
— A jak długo siedział pan w więzieniu?
— O długo! Cztery lata...
— Cztery lata?... — spytała zdziwiona. — Czy można tak długo wytrzymać...
— Ten co nie może wytrzymać, to puszcza... — odparł Roman nic bez ironii.
— A dawno, jak zwolnili pana?...
— Nie dawno. Wczoraj dopiero... — skłamał.
— Wczoraj?... — powtórzyła, przy czym uśmiechnęła się zagadkowo.
— A niema pan rodziny?
— Nie, nie mam. Rodzice moi dawno pomarli.
— Sióstr ani braci także pan niema?
— Nie.
— A skąd wy jesteście?
— Sam nie wiem... — odparł Romek nielogicznie.
Kobieta usiadła na brzegu fotelu, poprawiając nerwowo złotą branzoletę. Zamyśliła się na chwilę, zerkając z ukosa na Romana, poczem nagle powiedziała, zniżając głos:
— Narzeczoną macie? — Utkwiła przy tem wzrok w jakiś punkt sufitu.
— Nie, nie mam.
— Nigdy nie mieliście?...
Chwila namysłu. I zdecydowana odpowiedź:
— Miałem już niejedną kobietę...
— Hm...
Ktoś począł się dobijać do drzwi.
— Kto tam? — zawołała ze złością.
— To ja, otwórz! Czego tam tak długo siedzisz?... — pytał niespokojnie mąż.
— Zaraz, zaraz... Zaczekaj chwilkę!... Nie denerwuj się! Nic mi się nie stanie...
Spojrzała na Romana ze współczuciem i rzekła:
— Ciekawam, czy to poraz pierwszy odsiadywał pan wyrok w więzieniu?...
— Siedziałem kilkakrotnie. Jestem recydywistą...
— Ach tak...
Zaległo przykre milczenie, które przerwał Roman:
— Obawia się pani teraz... — zamilkł.
— Nie. Ja tylko żałuję pana...
Był naprawdę wzruszony. Chciałby jej paść do nóg i wyspowiadać się ze wszystkiego, co mu gniotło jak kamień sumienie, wyznać o wszystkiem, co przeszkadzało mu w rozpoczęciu nowego życia. Postanowił jednak zaczekać z tym do chwili, gdy pierwsze wrażenie, jakie wywarło na niej jego opowiadanie, minie. Obawiał się, że okazane przez nią współczucie rozpryśnie się nagle.
— Proszę mi wierzyć! — mówił Roman gorączkowo. — Pragnę się nawrócić. Składam los mój w ręce pani... Pani zapewne też jest matką i zrozumie mnie, wychowanego bez matki i ojca... Błagam panią o pomoc...
Kobieta spoglądała nań litościwie.
— Doskonale rozumiem pana. Obawiam się tylko jednego...
— Nie ma pani czego się obawiać!... — przerwał. — Wiem, co pani ma na myśli. Obawia się pani, że udaję, a potem skrzywdzę panią. Albo, że nie wytrzymam przy uczciwej pracy i znów „tam“ powrócę. Zaklinam się na pamięć matki, którą kochałem nad życie, że tym razem już nie wrócę!!... Przyznaję, że już nieraz postanawiałem zerwać z przeszłością... Nie natknęłem się jednak na takiego człowieka, który by zechciał mi podać rękę i wyciągnąć z bagna występku... Nawet mój jedyny brat odwrócił się ode mnie z pogardą...
— Więc ma pan brata?... — przerwała.
— Wstyd mi się przyznać do tego. Jak to ludziom wytłomaczyć; brat rodzony nie chce podać ręki w potrzebie, a cóż dopiero obcy!... Niech pani się o nic nie pyta!... Poco pani te informacje, skąd pochodzę, kim byli moi rodzice?... Wystarczy chyba, że sam przedstawiam siebie w najciemniejszych barwach. Niech pani pomoże, abym mógł stać się nowym człowiekiem, błagam o to!... Niech pani będzie przeświadczona, że takiego dobrego uczynku nawet złodziej nigdy nie zapomni. Jeżeli nie chce pani, to pójdę sobie, skąd przyszedłem. Nie potrafię już dłużej żebrać u ludzi pomocy, u ludzi, którzy odtrącają mnie od siebie...
— Dlaczego pan do nas się zwrócił w tej sprawie. Myślę, że związek piekarski znalazłby dla pana pracę. Czy należy pan do jakiegoś związku?
— Powiedziałem pani, kim jestem. Mój „fach“ związku nie posiada. Zresztą i w zrzeszeniu piekarzy już byłem.
— No i co?
— Nic.
— Jakto nic?... Myślę, że to był ich obowiązek zająć się panem.
— Owszem, pomogli mi wsparciem. Ale pracy dla mnie nie mieli. Zresztą złodziejem wszyscy pogardzają...
— Dlaczego pan stale podkreśla swoje złodziejstwo... Pan wydaje mi się być uczciwszym, niż ci, którzy na każdym kroku podkreślają swą uczciwość...
Kobieta zamyśliła się. Wstała z fotela i stanęła przy oknie. Roman zauważył, że ocierała łzy, które natarczywie napływały jej do oczu.
Nagle odwróciła się do niego.
— Ale skąd pan tu trafił?... To mnie bardzo interesuje...
— Widzi pani, ślepy los natchnął mnie, aby do was się zwrócić. Straciłem już nadzieję na odnalezienie kiedykolwiek pracy. Postanowiłem zagrać w otwarte karty i wyznać kim jestem. Wlokąc się akurat po tej ulicy, postanowiłem swoją myśl zrealizować. Wszedłem do pierwszej lepszej piekarni, którą napotkałem.
Kobieta łagodnie uśmiechnęła się, poczem stanowczym tonem zwróciła się do Romana:
— Nie chcę wywierać na pana nacisku, aby mi pan opisał swoją przeszłość. Zresztą rozumiem doskonale, co mogło się złożyć na pańskie wykolejenie.
— Bardzo rad jestem że trafiłem na tak bardzo wyrozumiałą i inteligentną osobę. Jednakże śmiem wątpić, aby pani aż na tyle mnie rozumiała.
— A jednak tak jest... Czytam to z pańskiej twarzy, że ładna buzia była zawsze przyczyną pańskiej zguby. Czy odgadłam?...
— Przyznaję, że tak, ale to jeszcze nie wszystko.
— Nieodpowiednie wychowanie mogło też wpłynąć ujemnie na rozwój pańskiego życia. O, znam dużo przyzwoitych domów, gdzie rodzice myślą, że wychowują wzorowo swoje dzieci, a sami, bezwiednie oczywiście, tylko je psują... Pańscy rodzice, jak domyślam się, ten sam błąd popełnili...
— Zgadła pani... Pochodzę z bardzo dobrego domu, jak to ludzie nazywają, a jednak...
Szamotanie do drzwi powtórzyło się z podwojoną energią.
— Ani słowa, pomiętaj pan... — pogroziła mu żartobliwie palcem, poczem przekręciła klucz w drzwiach.
Właściciel piekarni wszedłszy obrzucił ich podejrzliwym spojrzeniem:
— Jakoś za długo trwał ten sekret. — Tu zwrócił się do żony, która nie przestawała się uśmiechać do niego. — Co takiego dowiedziałaś się, moja kochana?...
— Ten człowiek jest bardzo nieszczęśliwy. Rodzice jego podczas rewolucji w Rosji zginęli. On uciekł ledwie z życiem z ognia przewrotu. Jego rodzice mieli dużą piekarnię w Rosji. Ten człowiek prosi o pracę.
Właściciel piekarni skrzywił usta i popatrzył na żonę, która oczyma błagalnie go prosiła, aby prośbie nie odmówił. Po chwili zapytał:
— A co wy umiecie?...
— Wszystko umiem! — odparł Roman, prostując się.
— Jak wszystko, to nic... Cukiernictwo umiecie?
— Nie, tego nie umiem, ale piekarską robotę znam doskonale.
— Świadectwo macie?... — Skąd by miał świadectwo?... — wtrąciła się do rozmolwy kobieta. — Kto mu miał udzielić świadectwa, bolszewicy, od których uciekł?...
Właścicielowi piekarni widocznie to rozumowanie trafiło do przekonania, bo po kilku chwilach namysłu, powiedział:
— Dobra... Dobra... Zobaczymy... Od kiedy chcecie przystąpić do pracy?
— Choćby i już!...
— Jesteście pewno głodnym! — zawołałą właścicielka zakładu.
Roman zarumienił się mocno.
— Czemu się pytasz? — odparł, będący już zupełnie po stronie Romana, mąż. — Chorego pytają, a zdrowemu trzeba dać.
Żona zadowolona, że mąż przychylił się do jej prośby, pochwaliła go w obecności przybysza, mówiąc że ma nadzwyczaj dobrego męża. Romana zaś zaprosiła do stołu.